Poprzednie częściEcho rezonansowe.

Echo w pustce.

Echo w Pustce

Deszcz bębnił o blaszany dach przyczepy, niczym nerwowy palec stukający w wieko trumny. Sarah podciągnęła kolana pod brodę, wpatrując się w mrok za oknem. Las, który otaczał ich z każdej strony, zdawał się gęstnieć z każdą mijającą minutą, a jego bezlistne gałęzie rysowały na niebie upiorne cienie.

Jej mąż, Tom, spał głęboko obok, jego miarowy oddech był jedynym stałym dźwiękiem w tej kakofonii burzy i własnego, kołaczącego serca. Od tygodnia tkwił w transie po tym, jak znalazł tę starą mapę. Mapę, która, jak twierdził, miała ich zaprowadzić do opuszczonej kopalni złota, ukrytej gdzieś głęboko w tych zapomnianych górach. Sarah od początku czuła, że to zły pomysł. Ten las miał w sobie coś… niepokojącego. Coś, co wykraczało poza zwykłą dzikość natury.

Nagle, cichy, ledwo słyszalny szmer. Sarah zastygła. To nie był wiatr. To było coś innego, coś podkradającego się do przyczepy, tuż obok jej okna. Poczuła lodowaty dreszcz na plecach, a włoski na karku stanęły jej dęba. Wyglądało to na… drapanie. Delikatne, uporczywe drapanie, jakby pazury przesuwały się po metalu.

„Tom,” szepnęła, ale jej głos był ledwie słyszalnym piskiem. Mąż tylko mruknął przez sen. Drapanie ustało. Sarah wstrzymała oddech, nasłuchując. Cisza, ciężka i lepka, zaległa wewnątrz przyczepy. Przez ułamek sekundy zastanawiała się, czy to nie była po prostu wyobraźnia, wynik zmęczenia i narastającego strachu.

Wtedy usłyszała to ponownie. Tym razem głośniej, wyraźniej. Nie drapanie. Coś było pukaniem. Trzy, powolne, rytmiczne uderzenia w drzwi przyczepy.

Tom w końcu się przebudził, poruszony tym nowym dźwiękiem. „Co to…?” wymamrotał, siadając prosto. Sarah chwyciła go za ramię, jej palce zacisnęły się na jego skórze. „Tom, nie otwieraj. Błagam, nie otwieraj.” Ale Tom, zawsze uparty i racjonalny, zmarszczył brwi. „To pewnie jakiś zbłąkany turysta. Albo leśniczy.” Wstał, ignorując jej błagalne spojrzenie. Deszcz wciąż lał, a wiatrak od przyczepy skrzypiał, wydając dźwięki niczym jęki.

Zbliżył się do drzwi, niepewnie wyciągając rękę do klamki. Sarah czuła, jak krew zamarza jej w żyłach. Czuła, że to, co tam czeka, nie jest człowiekiem. Nie jest zwierzęciem. Jest czymś starszym, czymś, co czaiło się w tych górach na długo przed tym, jak ktokolwiek postawił tu stopę.

Tom pociągnął za klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Na zewnątrz nie było nikogo. Tylko ciemność i szalejąca burza. Tom westchnął z ulgą. „Widzisz? Nic. Po prostu…,” urwał w pół zdania.

Z lasu, z samej gęstwy mroku, dobiegł ich cichy, ledwie słyszalny szept. Dźwięk, który zdawał się wibrować w powietrzu, przenikać przez kości. Był to szept tak głęboki i stary, że zdawał się pochodzić z samego serca ziemi.

„Witajcie…”

Sarah krzyknęła. Ale jej krzyk zaginął w ryku wiatru i nagłym, przerażającym trzasku. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a Tom upadł na podłogę. W ostatnim błysku światła z jego latarki, Sarah zobaczyła coś, co zmroziło jej krew.

Na wewnętrznej stronie drzwi, tuż nad klamką, wyryte były świeże, krwawe ślady. Nie były to ludzkie ślady. Były długie, ostre, i zakończone czymś, co wyglądało jak pazury. I zdawało się, że ktoś pisał nimi słowa. Jedno słowo. Powtarzane w kółko, aż do obłędu.

„Moje. Moje. Moje.”

Światło zgasło, pogrążając ich w absolutnej ciemności. Deszcz bębnił głośniej, a szept z lasu zdawał się być tuż obok, tuż za oknem, tuż przy ich uszach. Sarah czuła, jak coś ociera się o ścianę przyczepy, coś ciężkiego i mokrego.

Wiedziała, że nie ma ucieczki. Wiedziała, że to nie jest złoto, po które tu przyjechali. I wiedziała, że to, co czekało w lesie, właśnie zaczynało się domagać swojego.

Tom leżał na podłodze, dysząc ciężko. Latarka, którą trzymał, potoczyła się pod stół, jej ostatnie, drżące światło malowało na suficie groteskowe, taneczne cienie. Przyczepa pogrążyła się w ciemności tak gęstej, że Sarah czuła ją na skórze, niczym mokre, zimne całuny. Szept z zewnątrz stał się głośniejszy, a towarzyszyło mu nowe brzmienie – bulgot. Jakby coś ciężkiego i mokrego pełzło po ziemi, ocierając się o boki przyczepy.

"Tom!" Słyszała własny głos, drżący i wysoki, zupełnie niepasujący do niej. Tom poruszył się, jęknął, próbując się podnieść. Sarah wyciągnęła rękę, by go dosięgnąć, ale w ciemności uderzyła tylko w puste powietrze. Wtedy poczuła dotyk. Nie, nie jego rękę. Coś zimnego, oślizgłego, przesunęło się po jej nadgarstku. Cofnęła dłoń, tłumiąc krzyk. Coś było w środku.

Bulgotanie ustało. Zastąpiło je miarowe, powolne skrobanie. Dźwięk dochodził teraz spod podłogi. Było jakby coś wielkiego, z ostrymi pazurami, próbowało przedostać się do nich od spodu. Drewniane deski jęknęły pod naciskiem.

Tom, który w końcu zdołał podnieść się na czworaki, zapalił latarkę w telefonie. Blask padł na drzwi, na krwawe napisy: „Moje. Moje. Moje.” Ale coś się zmieniło. Pod nimi, wyryte w drewnie, pojawiły się nowe słowa.

„Przyjdź. Do. Domu.”

"Co to…?" Tom sapnął, a jego oczy rozszerzyły się z przerażenia. "Sarah, to nie jest żart. To... to nie jest człowiek."

Nagle, światło latarki zaczęło migotać. Na chwilę zgasło całkowicie, a potem wróciło, jeszcze słabsze. W tej ledwo widocznej poświacie, Sarah dostrzegła, że ściany przyczepy, tuż pod oknami, zdają się puszczać wodę. Ciemne, błyszczące smugi spływały powoli, ociekając na podłogę. Woda była gęsta, ciemna, a jej zapach… zapach starej, stojącej wody, ziemi i czegoś słodko-gnijącego, wypełnił małą przestrzeń.

"Zatkaj okna!" krzyknęła Sarah, jej głos stłumiony paniką. "Czymkolwiek!"

Tom rzucił się w kierunku okna, próbując przykryć je kocem. Ale z ciemności na zewnątrz, zza szyby, wyłoniła się dłoń. Nie była to ludzka dłoń. Była długa, pokryta czymś przypominającym łuskę, z palcami zakończonymi czymś, co wyglądało jak czarne, zakrzywione szpony. Dłoń powoli, z namysłem, zaczęła skrobać w szybę, tworząc na niej smugi brudnej wody.

Szept powrócił, bliżej, wyraźniej. Tym razem Sarah zrozumiała więcej słów. Były to stare słowa, zapomniane, ale jej umysł, pogrążony w koszmarze, przetłumaczył je.

„Ona śpi… w dole… wykopana… chce… co moje…”

Skrobanie w szybę ustało. Dłoń zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Ale w miejscu, gdzie przed chwilą była, na szybie widniał dziwny, błyszczący odcisk. Był jak odcisk dużej, rozwartej dłoni, ale wypełniony nie wodą, lecz ciemnym, oleistym płynem.

Tom odwrócił się od okna, jego twarz była biała jak papier. "Kopalnia... na mapie... tam było oznaczenie... 'Nie budzić'."

Sarah poczuła, że podłoga pod jej stopami zaczyna wibrować. Nie było to trzęsienie ziemi. To było coś innego, coś ciężkiego, podnoszącego się spod spodu. Przyczepa uniosła się nieznacznie, a potem z głośnym jękiem zaczęła się przechylać. Metal trzeszczał, a nity zgrzytały, jakby stara konstrukcja miała zaraz rozerwać się na strzępy.

Wiedzieli, że to coś z lasu, to coś z dołu, przyszło po to, co Tom próbował znaleźć. Ale to nie było złoto. To było coś o wiele bardziej pierwotnego. Coś, co spało przez stulecia, a teraz zostało obudzone. I domagało się swojego.

Ostatnie słowa szeptu rozniosły się w powietrzu, zanim latarka w telefonie zgasła na dobre, pogrążając ich w absolutnym, wilgotnym mroku.

„Wracacie… do korzeni… moje… korzenie…”

A potem przyszedł ten dźwięk. Dźwięk rozrywanego metalu, przeplatany z bulgotaniem i czymś, co brzmiało jak tysiące mokrych, drążących istot. I krzyki. Ich własne krzyki.

Krzyk Sary i Toma ustał nagle, zastąpiony przez ohydny, wilgotny dźwięk, jakby ktoś rozrywał na strzępy coś organicznego. Przyczepa gwałtownie przechyliła się w lewo, a potem, z przerażającym zgrzytem metalu, wpadła w otchłań. Nie był to zwykły upadek, lecz wrażenie wciągania, zasysania w ciemność, która zdawała się być czymś więcej niż tylko brakiem światła – była namacalną obecnością, cuchnącą stęchlizną i zgnilizną.

Sarah poczuła uderzenie, jej głowa uderzyła o coś twardego. Ból eksplodował w jej czaszce, ale to nie on był najgorszy. Gorsze było poczucie, że leży w czymś mokrym, zimnym i poruszającym się. Gęste, oleiste macki zdawały się oplatać jej ciało, sunąc po skórze z obrzydliwą delikatnością. Słyszała Tomka, jęczącego gdzieś obok, jego oddech był urywany i płytki.

Światło. Potrzebowała światła. Jej palce gorączkowo szukały telefonu, ale ten musiał wypaść jej z ręki podczas upadku. Cisza, która zapanowała, była gorsza niż krzyk. Była to cisza przesiąknięta obecnością, ciężka od czegoś, co czaiło się w mroku tuż obok nich.

Nagle, z dołu, z samego serca tej otchłani, dobiegło nowe brzmienie. Nie był to już szept. Był to rechot. Cichy, gardłowy, powolny, a jednak wypełniający całą przestrzeń. Brzmiał jak śmiech czegoś, co nigdy nie miało płuc, ani tchawicy, a mimo to oddychało i cieszyło się ich obecnością.

Sarah poczuła, jak jedna z mokrych, lepkich macek przesuwa się po jej policzku, a potem delikatnie, z chorobliwą czułością, oplata jej usta. Cuchnęła ziemią, rdzą i czymś, co przypominało gnijące liście. Panika chwyciła ją za gardło. Chciała krzyczeć, ale nie mogła. Tylko stłumione jęki wydobywały się z jej piersi.

Wtedy, w absolutnej ciemności, dostrzegła blask. Był słaby, ledwo widoczny, migoczący gdzieś w dali, głęboko pod nimi. Wyglądał jak dalekie, zielonkawe światło, pulsujące rytmicznie. I z każdym pulsem, rechot zdawał się narastać, a macki oplatające ją zaciskały się mocniej.

Tom nagle ryknął, jego głos zduszony i zniekształcony. Sarah usłyszała szarpanie, bulgotanie i ten sam ohydny dźwięk rozrywanego mięsa. Próbowała się wyrwać, próbowała dosięgnąć go w ciemności, ale była unieruchomiona. Czuła, jak coś ciężkiego sunie po jej boku, a wilgotny oddech muska jej ucho.

Szept powrócił, ale tym razem był inny. Był blisko, tak blisko, że czuła wibracje w kościach. Był to ten sam gardłowy rechot, teraz wyraźniejszy, artykułujący słowa, które przeszyły ją na wskroś.

„Długo… spałam… Ziemia… moja… korzenie… pragną…”

Zimne macki zaczęły ciągnąć ją w dół, w stronę zielonkawego blasku. Sarah próbowała stawiać opór, jej mięśnie paliły z wysiłku, ale to było jak walka z prądem powodziowym. Czuła, jak ślizga się po czymś miękkim i wilgotnym.

Ostatnia rzecz, jaką zobaczyła, zanim ciemność pochłonęła ją całkowicie, to zielonkawy blask rozjaśniający się na chwilę, odsłaniając kształty. Nie były to kształty kamieni czy kory. Były to korzenie. Setki, tysiące wijących się, mokrych korzeni, z których niektóre miały dziwne, pulsujące wybrzuszenia. I z tych wybrzuszeń zdawały się wyłaniać… twarze. Stare, wyschnięte, zniekształcone twarze, z pustymi oczodołami, z których zdawała się sączyć ta sama oleista substancja. A wśród nich, tuż przed nią, dostrzegła jedną, rozpoznawalną twarz.

Była to twarz Toma. Jego usta były otwarte w wiecznym krzyku, a jego oczy, choć puste, zdawały się patrzeć prosto na nią. Z jego czoła, z jego karku, z jego ramion, wyrastały już cienkie, czarne korzenie, wrastające w niego, czyniące go częścią tego, co znajdowało się w dole.

„Witamy… w domu…” wyszeptał chór tych twarzy, a ich głos był jednoczesnym szeptem i rechotem.

Sarah poczuła, jak korzenie obejmują jej własne nogi, oplatając je mocno, ciągnąc ją głębiej w tę żywą, cuchnącą czeluść. Wiedziała, że to koniec. Wiedziała, że stała się kolejną częścią tej pierwotnej, wiecznie głodnej istoty, która spała pod ziemią, czekając na swoją ofiarę.

Krzyk Sary i Toma ustał nagle, zastąpiony przez ohydny, wilgotny dźwięk, jakby ktoś rozrywał na strzępy coś organicznego. Przyczepa gwałtownie przechyliła się w lewo, a potem, z przerażającym zgrzytem metalu, wpadła w otchłań. Nie był to zwykły upadek, lecz wrażenie wciągania, zasysania w ciemność, która zdawała się być czymś więcej niż tylko brakiem światła – była namacalną obecnością, cuchnącą stęchlizną i zgnilizną.

Sarah poczuła uderzenie, jej głowa uderzyła o coś twardego. Ból eksplodował w jej czaszce, ale to nie on był najgorszy. Gorsze było poczucie, że leży w czymś mokrym, zimnym i poruszającym się. Gęste, oleiste macki zdawały się oplatać jej ciało, sunąc po skórze z obrzydliwą delikatnością. Słyszała Tomka, jęczącego gdzieś obok, jego oddech był urywany i płytki.

Światło. Potrzebowała światła. Jej palce gorączkowo szukały telefonu, ale ten musiał wypaść jej z ręki podczas upadku. Cisza, która zapanowała, była gorsza niż krzyk. Była to cisza przesiąknięta obecnością, ciężka od czegoś, co czaiło się w mroku tuż obok nich.

Nagle, z dołu, z samego serca tej otchłani, dobiegło nowe brzmienie. Nie był to już szept. Był to rechot. Cichy, gardłowy, powolny, a jednak wypełniający całą przestrzeń. Brzmiał jak śmiech czegoś, co nigdy nie miało płuc, ani tchawicy, a mimo to oddychało i cieszyło się ich obecnością.

Sarah poczuła, jak jedna z mokrych, lepkich macek przesuwa się po jej policzku, a potem delikatnie, z chorobliwą czułością, oplata jej usta. Cuchnęła ziemią, rdzą i czymś, co przypominało gnijące liście. Panika chwyciła ją za gardło. Chciała krzyczeć, ale nie mogła. Tylko stłumione jęki wydobywały się z jej piersi.

Wtedy, w absolutnej ciemności, dostrzegła blask. Był słaby, ledwo widoczny, migoczący gdzieś w dali, głęboko pod nimi. Wyglądał jak dalekie, zielonkawe światło, pulsujące rytmicznie. I z każdym pulsem, rechot zdawał się narastać, a macki oplatające ją zaciskały się mocniej.

Tom nagle ryknął, jego głos zduszony i zniekształcony. Sarah usłyszała szarpanie, bulgotanie i ten sam ohydny dźwięk rozrywanego mięsa. Próbowała się wyrwać, próbowała dosięgnąć go w ciemności, ale była unieruchomiona. Czuła, jak coś ciężkiego sunie po jej boku, a wilgotny oddech muska jej ucho.

Szept powrócił, ale tym razem był inny. Był blisko, tak blisko, że czuła wibracje w kościach. Był to ten sam gardłowy rechot, teraz wyraźniejszy, artykułujący słowa, które przeszyły ją na wskroś.

„Długo… spałam… Ziemia… moja… korzenie… pragną…”

Zimne macki zaczęły ciągnąć ją w dół, w stronę zielonkawego blasku. Sarah próbowała stawiać opór, jej mięśnie paliły z wysiłku, ale to było jak walka z prądem powodziowym. Czuła, jak ślizga się po czymś miękkim i wilgotnym.

Ostatnia rzecz, jaką zobaczyła, zanim ciemność pochłonęła ją całkowicie, to zielonkawy blask rozjaśniający się na chwilę, odsłaniając kształty. Nie były to kształty kamieni czy kory. Były to korzenie. Setki, tysiące wijących się, mokrych korzeni, z których niektóre miały dziwne, pulsujące wybrzuszenia. I z tych wybrzuszeń zdawały się wyłaniać… twarze. Stare, wyschnięte, zniekształcone twarze, z pustymi oczodołami, z których zdawała się sączyć ta sama oleista substancja.

A potem… blask znów zgasł.

Powrót do Rzeczywistości?

Sarah z sykiem wciągnęła powietrze. Jej oczy otworzyły się nagle, a serce waliło jej jak młot. Leżała na łóżku, cała zlana potem. Powietrze w pokoju było ciężkie i duszne. Obok niej Tom spał spokojnie, jego oddech był miarowy.

To był tylko sen. Koszmar.

Poczuła ulgę, tak intensywną, że aż kręciło jej się w głowie. Spojrzała na zegarek. Była 3:17 nad ranem. Deszcz wciąż bębnił o okno sypialni, ale tym razem brzmiał jak zwykły, poczciwy deszcz, a nie zapowiedź apokalipsy.

Wstała, chwiejnie podeszła do okna i odsunęła zasłony. Na zewnątrz była noc, ale widziała swój ogród, znajomy, bezpieczny. Liście na drzewach poruszały się delikatnie na wietrze, a jedyne dźwięki dochodziły z deszczu.

Wzięła głęboki oddech. Musiała zapomnieć o tej przeklętej mapie, o lesie, o kopalni. To wszystko było wytworem jej zmęczonego umysłu.

Poczuła coś dziwnego pod stopą. Skrzywiła się. Coś mokrego i twardego. Nachyliła się, żeby to podnieść.

W jej dłoni spoczywała mała, zwinięta kartka. Była wilgotna i sztywna. Rozwinęła ją ostrożnie. Na pomiętym papierze, narysowanym brudnym, ciemnym śladem, znajdowała się mapa. Nie była to mapa ich okolicy. Była to stara, niedbale narysowana mapa, a w jednym miejscu, tuż obok schematycznego rysunku góry, znajdował się mały, drżący napis.

"NIE BUDZIĆ"

Sarah upuściła mapę. Jej oczy powędrowały w stronę okna. Las. Te góry, o których śniła. Były tam, na horyzoncie. Zawsze tam były. Patrzyły na nią.

A zza okna, pomimo deszczu, Sarah usłyszała coś, co przyspieszyło jej tętno. Cichy, ledwo słyszalny rechot. I czuła, jak spod podłogi jej własnego domu, dochodzi ledwo wyczuwalna, ale niepokojąca wibracja.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania