Ego i jego bulgoczący proces

Dzisiejszy dzień rozpoczął się doskonale. Jest początek stycznia a w Holandii i jak na ten kraj przystało, było całkiem wiosennie. Przygrzewało słońce, temperatura przyprószyła trawę mrozkiem, tak dla zmylenia zmysłów tylko, ale one zmylić się nie dały – i nie przepuściły informacji marznięcia do mózgu.

Wprost idealny dzień, dodatkowo zapomniałam wspomnieć, że toż sobota również.

Więc kiedy dopalałam sobie pierwszego papierosa na zewnątrz, w głowie już bulgotał mi plan na celebrację tej wiosennej niespodzianki, jaką sprawił mi styczeń.

Na pewno plan dotyczył aktywności fizycznej, intelektualnej, fizycznej, uczuciowej i duchowej. Dwa razy fizycznej – bo ładna pogoda. Świetny plan. Może trochę okrojony przez lockdown, ale do zrealizowania tuż po kawie.

No i zaczęło się – nim dokończyłam pierwszą kawę, moje plany przybrały tak monstrualnych rozmiarów, że musiałam przysiąść na kanapie, żeby nie przewrócić się pod ich naporem. Kiedy usiadłam, okazało się, że lepiej się położyć, bo słońce wpadające przez okno mruży moje szlachetne czoło, narażając je na pogłębienie i tak już głębokich zmarszczek. Jak się położę, to mnie nie wyczai, tylko muszę bardziej się wtulić w wiadomo kogo.

No i wtulam się i leżę. W środku plany i myśli już osiągają temperaturę wrzenia. A ja leżę. Trochę powieka mi skacze, ale kilka głębokich oddechów i aktywność przeznaczona dla dorosłych, uspakaja jej skakanie.

Pół dnia za mną. Intelektualnie pustynia – fizycznie – jakiś rekord zaliczony – że tak bezpruderyjnie się pochwalę. Uczuciowo - w fazie rozwoju, duchowo – procesuję. I wszystko to na kanapie, bez wychodzenia z domu.

Wszystko idealnie prawie się zazębia – moja aktywność w aspektach wszelkich z lockdownem i jedzeniem na wynos. Jedno tylko nie daje mi spokoju w ten idealny dzień – pustynia w sensie rozwoju intelektualnego, wszak w inne dni i na tym polu orzę i doznaję nawet zjawiska fatamorgany.

Wierci mną to na kanapie, do tego stopnia bardzo, że nawet sięgam po książkę i nawet czytam dwie strony, ale książka o bieganiu w dzikości serca, a moja dzikość serca chce leżeć nie biegać. Ale czytam przymykając powieki, które znowu skaczą – tym razem przez brak cukru. No nie, nie dam rady, przecież do cholery choć raz w tygodniu mogę nie czytać. Niech szanowne Ego się zamknie i da mi spokój. W końcu jestem i to wystarczy, w końcu też, tak naprawdę prawdziwy rozwój polega na byciu w sobie, ze sobą i czasem też z drugim człowiekiem. Co mi z tego, że dziś zrobię wszystko albo nic, skoro to nic może być wszystkim co tak naprawdę mam do zrobienia.

Na chwilę przysypiam, jestem zmęczona wmawianiem sobie potrzeby aktywności jakiejkolwiek. Budzę się po chwili zlana potem i żrącym wstydem – cholera, spałam pół godziny – jakieś trzydzieści stron ominęło mnie w tym czasie. Nie radzę sobie z tą świadomością. Tak bardzo sobie nie radzę, że zaraz chyba eksploduję. By tego uniknąć oddaję się aktywności fizycznej – poraz kolejny tej, która nie wymaga zejścia z kanapy. Napięcie jednak nie mija, ego wrzeszczy, zaczynam już panikować. Nagle doznaję olśnienia, wiem jak przechytrzyć ego- zamawiam kilka książek, na które w obecnej sytuacji czasowo- finansowej mnie nie stać, w chwili kiedy dokonuję przelewu, ego zasypia.

Dzisiejszy dzień rozpoczął się idealnie. Był idealny i ciągle taki jest. Najgorsze w tym jednak jest to, że ja cholera tego nie zauważam, a jak już zauważam to nie potrafię wyjść z kołowrotka, w którym zamknęło mnie moje własne ego.

Więc teraz już całkiem na sam koniec tego dnia myślę o psychologii procesu, i dochodzę do wniosku, że kiepski byłby ze mnie terapeuta, skoro nie potrafię współuczestniczyć w swoim własnym procesie nie robienia absolutnie niczego, poza tym, na co w danej chwili mam ochotę, nawet jeśli to właśnie jest nic. Cóż, to jednak wymaga ogromnej pracy i olbrzymiej odwagi jednak.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania