Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Ekwator bezpaństwowców (2/3)
Początek wiosny, rok 1971.
Szkic mięśni jego grzbietu przybierał formę śliskich osuwisk i spadzistych wzniesień. Pulsował, naprężając ich rysunkowe motywy. Archetyp białego paniczyka z poczuciem braku zobowiązań. Połacie wody izolowały monument jej sterczących żeber. Jednostajnie łechtały foremną klatkę piersiową, unosząc swoje struktury podczas głębokich wdechów. Opoka wolnostojącej wanny wydawała okresowe pierdnięcia pod naporem przysannych ciał. Dokończył, przewieszając naprężone dłonie na okrągłą krawędź balii. Patykowata mewka poczuła prażący potok, wydobywający się z jej wnętrza. Nawrót względnego rozumu uprzytomnił niektrolowaną reakcje organizmu. Szarpnęła ciałem absztyfikanta, wypierając je na okafelkowaną powódź.
— Wyjdź — warknęła w stronę kosmatego blondyna.
— Spokojn...
— No wypierdalaj mi stąd! — Cisnęła resztką mydła, która natarła na spiesznie odwracający się grzbiet.
— Wypierdalam. — Wymknął się za drzwiowy próg, zatrzaskując oszklone wrota.
— Ja pierdolę, nie wierzę. — Wygramoliła się z wanny, przechwytując szorstki ręcznik, którym chwilę później przeciarała metraż skóry.
— Nic się nie stało, dobrze wiesz — bąknął obnażony mężczyzna z zewnątrz.
— Stało się, kretynie. — Wydostała głowę i podłóżne ręce zza otworów koszuli o warzywnym nadruku, naciągając plisowaną spódnicę do połowy tułowia. — Znowu się upokorzyłam. — Pociągnęła za korek w wannie.
— Każdemu się zdarza, skarbie.
— Zeszczać się podczas seksu?! — Wyskoczyła z łazienki, przymuszając go do oderwania się od drzwi. — Masz. — Podała mu ubrania. — Twoje szmaty.
Zlecone polecenie o ich przywdzianiu wykonał błyskawicznie.
— To nie jest na tyle obrzydliwe, aby aż tak się za to kajać, kochanie — obwieścił, podążając za nią do opancerzonej w lewitujące gabloty, kuchni. — I nawet wzmaga u mnie... ciekawsze doznania — spuentował sprośnym uśmiechem, przytwierdzając ją do plastikowego blatu.
Musnął nosem wymodelowaną żuchwę.
— Zboczony białas z rasistowskiej Alabamy — skwitowała, wywracając oczyma.
Osadził język w jej jamie gębowej i mazał po gładkim podniebieniu. Chwyciła jego wklęsłe policzki i przez chwilę odwzajemniała oślizgłe manewry.
Oderwał krwiste wargi.
— Pieprznięta azjatka z zabiedzonego Wietnamu.
— Chciałbyś pewnie, żebym zaczęła wrzeszczeć jak bardzo pragnę, aby twój uprzywilejowany penis wydrążył moją skośną cipkę — wyszeptała na płytkim oddechu, podrażniając jego ucho językiem.
Skąpał swój wstręt w jej przenikliwie bystrym wzroku.
— Jesteś bardziej obrzydliwa mówiąc do mnie niż na mnie sikając. — Zainicjował łaskotki na obrzeżach brzucha, na co jej wypracowane pozy doznały deformacji, a struny głosowe zabrzmiały melodyjnym parsknięciem.
— Przestań! — zakrzyczała w euforii, uwalniając się spod jego uścisku.
Gonitwę wszczęli w salonie, między skurzanymi pufami. Chuderlaczka dobrała się do sprzętu audio w drewnianej oprawie. Wyciągnęła kasetę z jego muzycznej biblioteki i uruchomiła sprzęt. Z głośników wytłukło się „Venus“, zespołu Shocking Blue. Lawirowała miarowo w tempie uderzeń instrumentów, aby na „she's got it“ zatarmosić całym ciałem. Aksamitna bluza z Myszką Miki i neonowy kresz o niezbędnych naciągaczach, wdrożył autorski układ taneczny w tym samym momencie. Pęcinami miotali żwawo przez następne osiem utworów.
— Ile jeszcze możesz być u mnie? — zapytał, wypuszczając papierosowy dym.
Znajdowali się na balkonie, przez którego kraty wystywały ich nogi.
— A która jest godzina? — Przejęła niedopałek.
Zerknął na naręczny zegarek.
— Druga dochodzi.
Zaciągnęła się grubym kopciuchem.
— Muszę być w łóżku przed świtem.
— Szkoda, że w łóżku beze mnie — westchnął teatralnie.
— Idiota — burknęła, przekazując mu papierosa.
— Twoje życie to jeden, wielki, pierdolony fart — prychnął śmiechem.
— Żartujesz sobie, prawda?
Zanegował kiwnięciem.
— Udało ci się uciec z rodzicami do Ameryki. Oddali cię z biedy. Okej, trochę przykre. — Zmrużył oczy, unosząc krzaczaste brwi. — Ale bogatemu, bezdzietnemu małżeństwu. — Otworzył je ponownie, a na jego ustach wyszczerbił się uśmiech. — Załatwili ci prywatną szkołę, która przemieniłaby najgorszą wieśniarę w arystokratyczną damulkę.
— Widocznie jestem gorsza od najgorszej wieśniary — wtrąciła kpiarsko, na co on zareagował subtelnym śmiechem i ponownie przymkniętym wzrokiem.
Łypał chwilę w ciszy na przystrzyrzony trawnik, oddalony o trzy piętra. Na jego twarzy wykształcił się specyficzny smutek, przyozdobiony bladym uśmiechem.
— Znaleźli ci bogatego faceta, za którego niedługo wyjdziesz — oznajmił z głębokim westchnięciem. — Twoje życie to bajka, Pham.
„Moje życie to koszmar, Leo“ — odpowiedziały wiraże psychiki.
Marzymięta udrożniła drogi oddechowe i usiłowała sprawić, aby oziębły poranek stał się dostatecznie znośny. Na tapicerowanym łóżku zjawisko koegzystencji człowieka z kaczym puchem. Setki martwych nielotów zdyfuzjowanych wokół smukłej sylwetki. Z boku, bardziej na lewo, nowatorskie okno, które przefiltrowywało życiosrajną poświatę. Pomieszczenie o wystroju: „nieudolnie aspiruję do pałacu w Fontainebleau“. Wkurwiające wiązki światła nabiły się na powieki, prowokując ich wybudzenie. Otworzyła oczy, aby zorientować się, że tym razem, prawdziwym inicjatorem był oddech, ciurkający po jej nosie. Kanciasty Chińczyk, wsparty o kości promieniowe, gapił się na Pham w konstatacji.
— Co jes...
— Pięknie wyglądasz tego słonecznego ranka, cnotliwości — wybełkotał na jednym wdechu.
— No faj... — Przerwał jej ziew, który rozwarł paszczę na pięć centymetrów. —...nie. — Dokończyła, po zaprezentowaniu tęczowej gamy plomb.
— A czemu jesteś... aż tak blisko? — Skrzywiła się.
— Zwyczajnie... — Przysunął korpus ponad jej pasywne ciało. — Trapi mnie poczucie winy, bo nie poświęcam przyrzeczonej mi, wystarczającej uwagi. — Chwycił jej spocone dłonie. — Musisz zrozumieć, ukochana. — Spuścił wzrok uniżenie, westchnąwszy. — Jestem w obowiązku dopełnić powinności, która przypadła mi po tragicznej śmierci ojca. Piastowanie stanowiska właściciela fabryki o szczeblu krajowym jest niczym...
— Dobra. — Oswobodziła dłonie z jego uścisku. — Wybaczam ci. — Wykaraskała się koślawo z łóżka, a zharmonizowany chód uwiódł ją do sosnowej bieliźniarki.
Umiarkowany endomorfik przyglądał się jej chwilę w konsternacji, kiedy wzuwała na siebie zielone pończochy i wytrawny top z baskinką.
— Na-na pewno?
Wciągnęła welurową spódnicę za pas talii i pokierowała rozdrażnienie na jego mętne oczy.
— Tak, Baio.
Wsunęła beżowe platformy.
— Wychodzę zrobić zakupy.
Koniec wiosny, rok 1971.
Autobusowa ciżba intensyfikowała afekt do ich smętnych mord. Wiekowo wpisywała się w kastę naiwnych noworódek. Laktacja w spiżarniach ich poręcznych piersi przyprawiała ją o obrzydzenie. Jaszczurzy potwór w wieku niemowlęcym narzucał dyktaturę własnych potrzeb. Podporządkowywał bezpowrotnie, warunkom małżeńskiej umowy. Większość z dzierlatek nie odczytywała tyciutkiego druczku o zniewoleniu i podrzędności własnych ambicji na końcu zakłamamego porozumienia. Niektóre zidiociałe trzpiotki nie sięgały po niego wcale. W całkowite debilniactwo wpadały te, które uwierzyły na słowa konkubenta: „nie skorzystam z przysługujących mi przywilejów, nawet i po śmierci, myszeńko“. Sreńko, nie myszeńko. Posłużysz się nimi od ręki, kiedy twój nadwyrośnięty płód wydrze swoją japę o piątej nad ranem. Wtedy wypieprzysz małżonkę girą z waszego, miłością dośmiertną przesiąkniętego łoża. Kiedy uda jej się go finalnie uspać, obudzisz go znowu swoim głośnym bąkiem. Wybełkoczesz przez sen, że jest chujowa, nawet w wychowywaniu własnych dzieci i zaśniesz z czystym sumieniem, praworządnego męża.
Podpieranie się o telekomunikacyjną rurę wśród hurmy młodych, jeszcze szczęśliwych matek, zaprawiało ją na wymioty. Nie w przenośni, bo porzygała się chwilę później na kolana pomarszczonej jędzy.
— Przep... — beknęła —...raszam.
— Początki są najgorsze. — Poczuła jak po plecach prasuje ją laleczka z noworodkiem w nosidełku.
Zrozumiała przerażającą aluzję.
— To nie...
— Ty żółta zdziro, widzisz co narobiłaś?! — Rzuciła się na nią kapeluszowa wiedźma, wykazując rozbełtane resztki jedzenia na jej drżących kolanach. — Z takimi jak ty, chińska szmato, powinno się robić porządek od zaraz — wysyczała.
— Jebana nazistka.
Prukiew wycedziła w nią demoniczny wzrok.
— Co ty powiedziałaś?
Pham nachiliła się nad jej zdychającym organizmem.
— Że z takimi jebanymi nazistkami powinno odrazu robić się porządek karabinkiem Einsatzgruppen — wyszeptała. — Plądrując nim wasze luźne odbyty — chuchnęła w oniemioną gębę wonią świeżych rzygowin.
— Ty, ty, ty...
Pojazd dotarł na wyczekiwany kurs. Pham wyskoczyła, dosięgając wymiocinami przychodnikowego śmietnika.
— I wtedy kurwa wyrzęziła, że z takimi chińskimi dziwkami powinno robić się porządek odrazu — prychnęła, opierając się łokciami o sklepową ladę.
— Może naprawdę jesteś w ciąży? — Zasugerowała czarnoskóra kasjerka z filuteryjnym uśmiechem, ignorując poprzednią opowieść.
Azjatka przypatrywała się chwilę przysadzistej kobiecie w utajnionym zakłopotaniu.
— Ochujałaś, Jolene?
Kobieta odwróciła się na pięcie, sięgając po podłużne opakowanie.
— Sprawdź. Na tyłach masz łazienkę.
Pham zeskanowała treść, informującą o prawidłowym użytku jego zawartości.
— Chyba lepiej być pewną, że nie jest się w tej przeklętej ciąży, co? — Uniosła jedną brew.
Pham chapnęła najgłębszego oddechu w jej życiu. Pochwyciła przedmiot i pognała w stronę zaplecza.
— Na moją kieszeń! — Jolene krzyknęła do jej rozpędzonych pleców.
Miętoliła fragment koronkowego szlafroku, obejmując własne kolana.
— O czym mieliśmy rozmawiać? — Przycupnął obok zajętej pufy ze szczoteczką w zębach.
— W ciąży jestem — oznajmiła bezemocjonalnie.
Zaprzestał drylowania po szkliwach. Zadławili się ciszą.
— Ze mną?
— A z kim, kretynie?! — wybuchnęła.
— Pham, nie... Musisz coś...
Stanęła z ekspresją na obie nogi, wyrzuciła szlafrok i złapała za ciuchy.
— Musisz sobie z tym sama...
Nałożyła bieliznę.
— Jakoś, wiesz...
Wessała się w dżinsową spódnicę i zarzuciła poziomkowy top.
— Na pewno znasz jakąś babkę, wiesz... od tego.
Cisnęła w niego flakonem z tulipanami. Zrobił unik. Woda rozpostarła się o ceglaną ścianę. Fragmenty szkła z pokrzywodznymi roślinami wylądowały na posadzce.
Trzasnęła drzwiami. Z sufitu posypał się tynk.
Kiedy przyrzekła Baio, że seks udowy zaowocował w zapłodnienie, ten uderzył ją w skroń. Nie dlatego, że podejrzewał ją o romans. Ogłosił ją drugą Ewą, obnażając wszeteczny umysł.
A w centrum osamotnionego skwerku, zarzucono na jej rozczochraną głowę materiałowy worek. Wkrótce uległa naporowi siły, który przetransportował ją do czteroosobowego pojazdu. Od klu kux klanowego małżeństwa z liderującą, kapeluszową wiedźmą, wybawiała ją grubawa sprzątaczka. Rasistowskich mieszkańców prowincji, potraktowała pokaźnym granitem.
Binh.
Komentarze (19)
Bardzo ładnie utkana część.
Pozdrawiam.
Motywuje mie.
Twórz :) pozdrawiam.
Pozdrówka.
Zawsze będziesz naznaczona w dalekim kraju. Nie zmienisz swojego koloru skóry, swoich skośnych oczu i swoich korzeni. Nakreśliłaś dwa światy zwykłej ludzkiej przyzwoitości i jak każdy świat ma swoje za uszami. Ciekawy aspekt macierzyństwa od strony męskiej dbałości o swojego potomka. Wychowanie pozostawia kobiecie. Ciążę też potrafi odrzucić od siebie, a nawet ukarać uderzeniem w twarz. Piękna Alabama dla wietnamskiej dziewczyny.
Dosadnie operujesz słowami i bez skrepowania i tak być powinno. Smaczki trzeba podkreślać i wyłuszczać z tego eleganckiego rynsztoka.
Okej, trochę przykrę... Okej, trochę przykre.
top z beskinką... top z baskinką.
Pozdrawiam
Pozdrowienia.
Komentarz nadejdzie, lecz nie wiem, kiedy.
Alw, kurde, jestem zachwycona.
Ale do tego sama historia jest świetna. Nie tylko niesamowicie opowiedziana, ale i odarta z całego możliwego lukru. Nie ma miejsca na nic poza tym, co jest. Wzruszająca była ta scenka o jednej z dziewczynek ''wywyższającej się'', że jej się wkrótce poprawi, tak ładnie ujęte to było na tle tego środka równikowej beznadziei.
Chwilami gęstość sprawia, że ciężko z niej wyłowić sedno historii, ale Twoje historie zdecydowanie zasługują na opowiadanie ich w sposób pogmatwanie kunsztowny.
A ta jest chyba moją ulubioną.
Bardzo pozdrawiam.
Bardzo mi miło.
"Większość z dzierlatek nie odczytywała tyciutkiego druczku o zniewoleniu i podrzędności własnych ambicji na końcu zakłamamego porozumienia." - pięknie utkane.
"Pham nachiliła się nad jej zdychający organizm." nad jej zdychający organizm?
A nie: zdychający organizmem?
"— Że z takimi jebanymi nazistkami powinno odrazu robić się porządek karabinkiem Einsatzgruppen — wyszeptała — Plądrując nim wasze luźne odbyty — chuchnęła w oniemioną gębę wonią świeżych rzygowin." kropka po wyszeptala. Ogólnie kropka jeszcze jedna na początku gdzieś, ale mi uciekło.
Wysyłam tyle i Zara dalej
Generalnie tam gdzie dużo dialogów, tam nie jest tak gęsto bo ugęszczasz z reguły narracyjnie. Nie daj sobie wmówić, że od Ciebie się wymaga, bo pisanie przestanie być przyjemnością, a przejdzie w stres. Nie pokonuj się za wszelką cenę. Napisz coś słabszego, bo się zajebiesz własnymi oczekiwaniami.
Tekst przegenialny.
Kupiłbym Twoją powieść od ręki.
Pozdrox
Dzięki śliczne, że wpadłeś, obadałeś i straciłeś swój czas na tak obszerny komentarz. (Nie, żebym narzekała.)
Zdrówka!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania