Poprzednie częściEpilog ludzkości - Cz.1

Epilog ludzkości - Cz.2

Kilka dni później...

-Mark, ty idioto. - To było wszystko co zdążył pomyśleć zasłaniając się przed ciosem miecza. - Silny jest, jak na taki worek kości.

Miał w ręku długi, gruby kij, którym starał się jakoś bronić. Nie było to łatwe. Trwała wymiana ciosów między nim a Danielem.

-Szybki jest, jak na taką górę mięcha - przeleciało przez głowę Danielowi. Ciął go w obojczyk, potem w skroń, następnie w nogę. Bez skutku. Próbował uderzyć w nadgarstek. Trafił, ale płytko. Jego przeciwnik syknął z bólu i przeszedł do ataku. Mimo, że miał sam kij zmusił go do wycofywania się. Daniel był już zmęczony, Mark nie.

-Jak go pobić? - myślał Mark. - Cholernie szybko nauczył się walczyć.

Daniel jednak wcale nie radził sobie tak dobrze. Już nie wytrzymywał. Od mocnych trafień bolały go mięśnie, z trudem utrzymywał się na nogach i nie mógł przestać się wycofywać. Jego rywal wręcz przeciwnie. Dopiero zaczynał się męczyć, mimo że walka trwała już dobrą godzinę. Postanowił postawić wszystko na nowo wymyśloną sztuczkę. Zaczął niemal biegnąc wycofywać się, a gdy był w bezpiecznej odległości wszedł na upatrzony konar, po czym wybił się i odepchnął konar jednocześnie. Mark przeskoczył nad nim i w ostatniej chwili zablokował cięcie. Ale to nie pomogło. Kij złamał się, a on upadł. Daniel stanął w miejscu napawając się przez chwilę zwycięstwem. Potem jego oponent wstał i bił go połówkami kija tak długo, aż ten się poddał.

-Nie odpoczywaj dopóki nie będziesz pewien, że jesteś bezpieczny. Gdybym był bandagą już byś nie żył. Bandagi to...

-Trochę większe niż człowiek, przypominające skorpiony, ale posiadające kopyta na odnóżach, co utrudnia walkę w zwarciu stworzenia, które wystrzeliwują kolce ze swoich ogonów. - przerwał mu - Gdy je zabijesz z ich ciał wyskakują pająki wielkości melona, które próbują wskoczyć ci na głowę i ją zmiażdżyć. Pamiętam.

To zdenerwowało Marka. Dopiero pokonał go na treningu, a ten już się wymądrza. Przyda mu się trochę pokory - pomyślał i walnął go połówką kija w twarz.

-A teraz nieżyłbyś gdybym był gonderfem. Co to gonderfy?

Milczał. Ucieszyło go to.

-Małe, łyse, szaroskóre stworzenia, które większość dnia spędzają pod ziemią. Wychodzą tylko, żeby atakować zwierzynę. Wyskakują z niej i starają się trafić swoja ofiarę w głowę szybko kręcącym się rogiem. Takim jak wiertło. Z reguły żyją w grupach od trzech do pięciu. Nie mają kończyn, więc długo nie są zagrożeniem po pierwszym nieudanym ataku. Dobra, starczy tego. Chodźmy jeść.

Usiedli i zabrali się za steki, które już od dłuższego czasu piekła się powoli. Dzięki wilkom nie brakowało im jedzenia, a Daniel okazał się mieć kilka paczek z przyprawami. Dobrze szło im także utwardzanie skór. Nowa zbroja była dla Marka czymś świetnym. Jego towarzysz też miał niedługo dostać swoją.

"Mark, ty idioto" powtórzył w myślach. Nie mógł przeżyć faktu, że postąpił wbrew swoim zasadą i zaczął podróżować z towarzyszem.

Po skończonym posiłku ruszyli dalej. Od jakiegoś czasu było to całe ich życie. Poranny trening, śniadanie, podróż w poszukiwaniu surowców i informacji o imperium, kolacja, wieczorna nauka, i to w sumie tyle. Polubił chłopaka, bo jednak miło było mieć do kogo otworzyć usta, ale on go z lekka spowalniał. Nie wiedział też co teraz. Brakowało mu jakichkolwiek informacji o celu ich podróży. Daniel proponował żeby wędrowali do jednego z opuszczonych miast, więc tam właśnie zmierzali. Najbliższe miasto było -1284 stopnie na północ i 560 na wschód, więc czekała ich długa droga.

Monotonia została przerwana dopiero po kilku dniach, gdy zeszli do jaskini. Mark pamiętał, że mogą tu znaleźć sporo żelaza, a ono całkiem by się im przydało. Mogliby dorobić karwasze (karwasz - część zbroi zasłaniająca piszczel) do swoich zbroi. Dobrze chroniłyby ich przed ugryzieniami. Niestety, zanim znaleźli jakiekolwiek surowce coś znalazło ich. To były bandmy. Coś jak duże i bardzo ostre dziady, które były w stanie przyczepić się do dowolnej powierzchni i odbijać od niej. Nie był to łatwy przeciwnik, ale Daniel zrobił olbrzymie postępy, a Mark wyprodukował dla siebie nową kuszę, więc powoli wygrywali. Niestety, gdy już zakończyli walkę znaleźli na szyi Daniela małego, przezroczystego robaka. Nie była to jednak zwykła pijawka. Widząc przerażenie na twarzy nauczyciela, chłopak obejrzał pasożyta.

-Dlaczego tak panikujesz? To tylko pijawka.

-Nie. To coś znacznie gorszego. - Po tych słowach zauważył, że niepotrzebnie go martwi, ale było już zbyt późno. Teraz mógł mówić tylko prawdę. - Stworzenie które masz na szyi jest zabójcze. Wstrzykuje do ciała ofiary neurotoksynę, przez którą wydaje jej się, że posiada losowe objawy jakiś chorób, które już przeszła. Z czasem złudzenia objawów nasilają się tak bardzo, że przechwytują impulsy odpowiedzialnych za oddychanie. I... - nie mógł dokończyć. Nie mógł patrzeć na jego przerażoną twarz. A on i tak już wiedział.

-Jesteśmy już blisko miasta. Pokonaliśmy już ¾ drogi. - żaden z nich nie wiedział, czy Daniel pociesza siebie czy swojego towarzysza. - Tam na pewno są jakieś resztki apteki w której znajdziemy lekarstwo. Przecież od katastrofy minęły cztery miesiące. Na pewno nie będą jeszcze przeterminowane... Bo jest jakieś lekarstwo prawda?

-Tak, jest. Leczą to środki przeciwgrzybicze. Jeżeli je zdobędziemy na pewno przeżyjesz. Zabijają te cholery z łatwością. Nie wiem czemu, ale wiem, że tak jest. - cieszył się widząc jego minę. Chłopak nie tracił nadziei.

Nie było nic więcej do powiedzenia. Dali sobie spokój z metalami i ruszyli dalej w drogę. Mark cieszył się, że Daniel nie pytał o to ile czasu mu zostało. Miał tylko kilka dni.

Mimo tego wydarzenia rutyna ich dnia się nie zmieniła. Daniel tak bardzo nie chciał zaprzestawać treningu, że dalej ćwiczyli rano i uczyli się wieczorami. Chłopak powiedział, że nie chce jego pancerza do ochrony. Uważał, że jemu przyda się bardziej, bo on i tak umierał od środka. Mark ucieszył się na tą wiadomość, ponieważ wcale nie zamierzał mu tego proponować. Nie był osobą, do której przychodzą takie pomysły. Tak samo, jak nie lubił opowiadać o swoim typowym szarym życiu z dnia na dzień w kawalerce, o tym jak to nie mógł znaleźć miłości, bo nie chciał wabić dziewczyn słodkimi słówkami, o tym jak zarabiał walcząc w melinach, właściwie bardziej dla rozrywki niż dla pieniędzy, o jego przemyśleniach na temat świata, Boga i ludzi, których zapominał następnego dnia. Irytowały go takie gadki o niczym. Daniel na szczęście wydawał się to zauważać i szanować. Cieszył się z tego.

Teraz jednak czas Daniela mógł się niedługo skończyć. Już zaczął kaszleć i się pocić, a to nigdy nie oznacza niczego dobrego. Może dlatego zaledwie po dwóch dniach doszli niemalże do obrzeży miasta.

Ściemniało się już, więc mimo, że byli blisko miasta, postanowili powoli rozbijać obóz. Idealna do tego wydawała się spora chatka położona kawałek od pozostałych domów. Wyglądała jakoś dziwnie, jakby niedługo miała się zawalić. Zastanawiali się czy w takim razie oni powinni tak wchodzić. Mimo to było późno i potrzebowali miejsca na odpoczynek,a następne domy były niemały kawałek drogi od tego.

Nie wiadomo jaką decyzję podjęliby gdyby zależało to od nich, ale gdy usłyszeli niedaleki stukot już po chwili nie mieli wyjścia. Ich oczom ukazało się stado bandagów. Co najmniej dwadzieścia skorpionowatych stworów zbliżało się do nich ze sporą prędkością. Obaj wiedzieli, że samą kuszą, mieczem i nożykiem dużo nie zwojują. Ukryli się więc w chatce. Kilka stworzeń zaatakowało drzwi, ale nie mogło ich sforsować. Pod drewnem była Spora warstwa metalu. Jakby były specjalnie przygotowane właśnie na takie okazję. Żaden z nich nie chciał jednak ryzykować, że im się uda więc zeszli do piwnicy. Tam Mark zauważył, że jego towarzysz zbladł.

-Wszystko w porządku? - zapytał ostrożnie.

-Tak. To tylko przez to gorąco.

Jeżeli gorąco sprawia, że bledniesz to jesteś niemałym medycznym ewenementem - pomyślał Mark. Miał nadzieję, że trucizna da im jeszcze trochę czasu.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym byli. Duża, popękana, zapleśniała, pełna nie lepszych gratów piwnica zdawała się mieć zamiar zawalić na zawołanie. Zaczął przeszukiwać te graty, z nadzieją na znalezienie czegoś przydatnego. Liczył nawet znalezienie środków przeciwgrzybicznych, choć nawet przed sobą nie chciał przyznać, że kieruje się tak płonną nadzieją.

Aż w końcu przerzucił stertę koców i znalazł coś co dotąd pod nią spało. Niemal krzyknął na ten widok. Pod kocami leżało stworzenie jakiego nikt jeszcze nie widział. Mające 1,8 metra wysokości, barczyste coś wstało i popatrzyło na niego. Połowę twarzy miało normalną, choć jego oko wirowało jak oszalałe, zaś druga była pokryta szarym, jakby kamiennym nalotem. Oba ramiona miał gigantyczne, jedne pokryte do reszty zrogowaciałą skórą, spod której widoczne były olbrzymie mięśnie, drugą obrzmiałą i kolczastą, zakończoną czerwoną dłonią, która wydawała lekko się tlić, jak stygnące żelazo. Tors z kolei znów miał ludzki, tylko jakby lekko nadgryziony. Najdziwniej wyglądały jednak jego nogi. Idealnie czarne i gładkie jak dobrze wyheblowane drewno. A do tego chude i twarde, nie wiadomo jakim cudem utrzymywały tę górę mięśni. Mark nie nigdy nie uwierzyłby, że coś takiego istnieje gdyby nie zobaczył go osobiście. W sumie widział, ale i tak nie mógł uwierzyć. Potwór otwarł usta. Miał białozielone zęby i oddech pachnący zgnilizną. Mark myślał, czy lepiej zaryzykować walkę z nim czy ze stadem na górze. Wyjął powoli nóż. Wtedy stwór przemówił.

-Witaj. Kim jesteś? - o dziwo miał dość typowy, nawet przyjemny głos, jak wykształcony, uprzejmy mężczyzna. - wydaje mi się, że czegoś szukasz.

Mark przez chwilę nie mógł wykrztusić zdania. Daniel z resztą był nie mniej zaskoczony faktem, że ich współlokator mówi i to do tego całkiem swobodnie, mimo niebezpiecznej sytuacji. Obaj stali jak zaklęci. Po chwili jednak Mark jakoś, choć nie bez problemów zmobilizował swoje narządy mowy.

-Czym ty wpizdepalec jesteś!? - wykrztusił z trudem. Potem już słowa jakoś same zaczęły mu lecieć - Jak możesz mówić!? Dlaczego leżałeś w tej chatce?! Dlaczego rozumiesz mowę ludzką?! Czemu masz kawałki człowieka? Dlaczego siedzisz tutaj kiedy one są tuż nad nami? Czemu jesteś taki spokojny? Co robisz w tej chatce? Dlaczego się ze mnie śmiejesz?!!

Po tym wszystkim upadł na podłogę, jakby mówienie kosztowało go to olbrzymią ilość energii. To co z nimi rozmawiało ocierało teraz łzy śmiechu.

-Uwielbiam patrzeć na reakcję innych ludzi. To takie zabawne. Ale po kolei. Mówili mi Achis. Od słowa Achilles. Jeżeli chodzi o katastrofę, to pamiętam swoją przeszłość - powiedział wkładając spodnie moro, które leżały na podłodze. Pomyślał, że uczyni dzięki temu sytuację mniej niezręczną, ale nikt dotąd nie zwrócił uwagi na fakt, że jest nagi. Uwagę bardziej przykuwały inne części jego ciała. - A o drzwi się nie martwcie. Są właściwie niezniszczalne. Masz może jakąś kurt... - Przerwał mu nagły trzask drewna i stali. Bandagi zniszczyły bramę i właśnie ruszały w ich kierunku. Nie mogły wprawdzie zmieścić się w drzwiach, ale już nad tym pracowały. Do tego nie było to przeszkodą dla ich żądeł, które kolejna wystrzeliwały z ogonów.

-MÓWIŁEŚ COŚ, ŻE SĄ NIEZNIZNISZCZALNE?! - Mark z trudem przekrzykiwał hałas. - One chyba o tym zapomniały!

Zaczął strzelać w potwory. Z kiepskim skutkiem. Wtedy przypomniał sobie o Danielu. On leżał na podłodze, nie za bardzo będąc w stanie ruszyć. Belka nośna przycisnęła mu nogę. Przeraził się na ten widok. Nie wiedział co zrobić. Nie mógł sam sobie z nimi poradzić, a Daniel nie miał zbyt dużych szans w pojedynkę. Spojrzał na Achisa. On przechodził przez jakąś sporą dziurę w ścianie, na którą Mark wcześniej nie zwrócił uwagi.

-Co ty wyrabiasz?! - krzyknął - teraz zachciało ci się łazić po jakiś krecich tunelach?!

-Ten tunel zaprowadzi nas na powierzchnię! Pośpiesz się to przeżyjemy!

-Nie ma mowy, tam leży mój przyjaciel! Moment. Przecież ty możesz mu pomóc! Idź tam i podnieś tą belkę!

Spojrzał na niego z nadzieją. Achis popatrzył na niego zdziwiony, a potem przeniósł wzrok na drzwi, szukając wspomnianego przyjaciela. Mark spojrzał na niego z nadzieją.

-Osłaniaj mnie. - rzucił i ruszył do drzwi.

Mark odetchnął z ulgą i przygotował kuszę. Zostało mu jeszcze sporo bełtów. Szybko nałożył kolejny i patrzył jak Achis podnosił belkę. Szło mu naprawdę łatwo i po chwili Daniel znów był wolny. Nie wyglądał jednak najlepiej. Nie miał nic złamanego, ale obie nogi bolały go niemiłosiernie, a do tego był ogromnie osłabiony. Kiedy podczołgiwał się na bezpieczną odległość, Achis osłaniał go przed bandagami. W pewnej chwili trafił go kolec z jej ogona. Wtedy zdenerwowany chwycił szczypce stwora i zaczął je wyrywać. Kolcem chyba w ogóle się nie przejął, a nawet jeśli to nie myślał o nim długo. Wtedy jednak stwór, z którym walczył wyciągnął kopyto. O mały włos nie trafiłby go w twarz, gdyby nie blokujący kość bełt tuż przy udzie. Mark zdążył w ostatniej chwili. Achis był przez chwilę całkowicie przerażony. Omal nie odszedł na tamten świat.

-Nie baw się w supermana, tylko bierz chłopaka i chodź tutaj! - Mark był wyraźnie wściekły.

Tak więc Achis zabrał mdlejącego Daniela i wszyscy udali się do wyjścia.

- Ten tunel na pewno jest bezpieczny?- spytał Daniel słabym głosem. - Chodziłeś kiedyś tędy?

Teraz zachciało ci się bawić w inspektora BHP? - zirytował się. Rumor ustawał, więc nie musiał już krzyczeć. - Tak jest bezpieczny. Nawet go poszerzałem. A teraz właź zanim będzie za późno.

"Właź" było nieco zbyt oględnym określeniem. Daniel nie był w stanie sam przejść przez tunel, dlatego Mark musiał wynieść go na powierzchnię. Jeszcze przez kilkanaście minut uciekali przed bandagami, zanim Daniel kompletnie opadł z sił. Z pomocą zapałek, które Mark schował właśnie na taką sytuację rozpalili ognisko i usiedli przy nim. W trójkę wymienili spojrzenia. Żadnemu z nich nie spodobało się to co zobaczyli na twarzy Daniela. Chłopak gasł.

-Wiesz, muszę cię przeprosić - odezwał się Achis. - Źle cię oceniłem. Myślałem, że jesteś jednym z tych, którzy dbają tylko o siebie. Że nie chcesz niczyjej pomocy, a gdyby twój towarzysz utchnął to nawet byś go nie dobił. Ale ty jesteś inny. Wróciłeś po chłopaka. Nie zostawiasz innych w potrzebie i wracasz po przyjaciół.

Mark zachował kamienny wyraz twarzy. Gdybyś wiedział pomyślał. Pomógł Danielowi gdy atakowały go wilki, to prawda, ale był to tylko wyjątek od reguły. Jeszcze w dniu gdy zniszczono jego dom postanowił sobie, że nie będzie litował się nad słabszymi i zrobi wszystko, byleby przetrwać i konsekwentnie stosował się do tej reguły. Daniel był zwykłym momentem słabości. Dziś jednak nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógłby uciec bez niego. "Czyżbym się zmienił?" pomyślał zdziwiony, a nawet lekko zaniepokojony taką możliwością.

Wtedy zauważył, że od kilkunastu sekund rozmyśla nad swoją postawą, a Achis patrzy się na niego niezręcznie i czeka aż się odezwie. Dlatego szybko wrócił do rozmowy.

-A co się z tobą stało? -odpowiedziała mu tylko zdziwiona mina. Zaskoczyło go to, ale sprecyzował pytanie. - Dlaczego jesteś taki... No... Dziwny.

-O czym ty... A no tak - Achis złapał się za rękę jakby była przedmiotem, o którym zapomniał, że go ma. - Zdziwiłbyś się jak łatwo zapomnieć, że to coś nienaturalnego. Człowiek naprawdę łatwo się przyzwyczaja. Widzisz mam to, bo przed katastrofą byłem żołnierzem, który walczył o ziemię. Uczestniczyłem w projekcie mającym na celu ulepszenie żołdaków, co miało zwiększyć nasze szanse na zwycięstwo. Byłem pierwszym ludzkim obiektem doświadczalnym.

-Ale coś nie wyszło?- domyślił się

-A czy wyglądam jakby... Zresztą nie ważne. Eksperyment całkowicie się powiódł, a ja zadowolony z nowych muskułów zgodziłem się testować także inne mutację. Jednak, gdy wszystko było już gotowe do masowej "produkcji" obóz zaatakowała istna armia madaszek.

-Co to są madaszki? - spytał Daniel słabym, ale ciekawym głosem. Widząc jego stan Mark nie wątpił już, że jeżeli szczęście nie będzie mu jutro sprzyjać, to być może pojutrze wieczorem będzie wykopywać grób. Nie chciał jednak mówić tego głośno, żeby nie dobijać dzieciaka, więc odpowiedział tylko na pytanie.

-Madaszki to małe, szybkie, uskrzydlone i posiadające sześć trujących żądeł owady wielkości ludzkiej głowy. Są w stanie wystrzeliwywać żądła, ale ich regeneracja zajmuje im nawet kilka dni, więc bez nich są właściwie bezbronne. Mogą wprawdzie używać swoich głów jako kastetów, lecz w porównaniu do żądeł są one bardzo słabą bronią. Zdarzają się też odmiany nazywane madaszkami japońskimi, które po utracie wszystkich wyrzucają z siebie ok. trzy litry gęstej wydzieliny, a ta w kontakcie z gołą skórą staje się niesamowicie gorąca.

-Tak. Dokładnie. - Achis zdawał się bardzo zaskoczony, wręcz zawstydzony wiedzą towarzysza. - w sumie to bardzo dziwne, że zaatakowały taką wielką grupą. Z reguły przemieszczają się samotnie, a tu całą bandą. Jakby spodziewały się zagrożenia. Niestety, bez mutacji moi przyjaciele nie mieli szans na wygraną. Ja wprawdzie przeżyłem, ale jako jedyny. Nie mam pojęcia jak działał mechanizm mający zmieniać ludzi, a laboratorium i tak jest już pewnie zniszczone. Tułałem się tak po świecie bez celu, aż w końcu trafiłem do tej chatki i zamieszkałem w niej. Spędzałem dotąd dni na okropnie nudnej wegetacji, aż w końcu mnie znaleźliście w czasie drzemki. Cieszę się, że mam wreszcie do kogo otworzyć usta. Miałem już dość samotności. A jemu co? - skinął głową w kierunku Daniela

-Został ukąszony przez jakąś pijawkę. Jeżeli nie znajdziemy środków przeciwgrzybicznych w ciągu kilku dni przestanie oddychać, dlatego.... O nie.

Mark przestał mówić i zapanowało milczenie. Wokół była idealna cisza. Nie było słychać niczego.

Nawet oddechu Daniela.

Mark przerażony sprawdził puls. Daniel umierał. Nie mógł mu pomóc. To się działo zbyt szybko dla niego. Nie miał leku, nie miał czasu, był bezsilny. Mógł tylko patrzeć na ostatnie chwile swojego towarzysza.

-Daniel - wychrypiał - przepraszam cię, nie mogłem ci pomóc. Proszę, wybacz. Ja... - nie wiedział co chce powiedzieć. Nie był zresztą w stanie wydusić słowa. Oczy Daniela zdawały się jednak rozumieć. Na jego bladej twarzy można było odczytać wybaczenie, lub raczej brak jakiegokolwiek oskarżenia. Nie czuł złości, bólu, ani smutku. Pogodził się ze śmiercią. I uśmiechał słabo.

-Mark - odezwał się Achis. - mówiłeś, że potrzebujesz środków przeciwgrzybicznych. Chyba takie mam.

W oczach Marka i Daniela pojawiły się iskierki nadziei. Faktycznie w dłoniach półpotwora była jakaś maść, oraz pudełko tabletek.

-Szybko, daj mi je!

-Nie. Jeżeli je chcesz, pozwól mi iść z wami.

-Jasne, oczywiście, a teraz dawaj! - Mark nawet nie słuchał żądania. Był zbyt pochłonięty myślą o leku.

Złapał za maść i wysmarował nią kark i całą głowę chłopaka. W tym czasie Achis włożył mu do ust 3 tabletki.

Minęła sekunda.

Potem druga.

Trzecia.

Czwarta.

Potem obaj usłyszeli głęboki wdech Daniela. Odetchnęli z ulgą. Jeszcze trochę i chłopiec udusiłby się. Na szczęście leki na czas zneutralizowały toksynę. Żył. I na razie nic mu już nie zagrażało.

Teraz Mark przypomniał sobie o warunku na które przystał. Przez chwilę próbował przypomnieć sobie co właściwie obiecał Achisowi. A potem zaśmiał się w duchu. Przez całą ich rozmowę zastanawiał się czy powinien wcielić go do drużyny. A teraz wybór podjął się sam.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania