ERGO EGO czyli o patologii przyodzianej w togi i birety Wstęp do całości plus opowiadanie 1

ERGO EGO czyli o patologii przyodzianej w togi i birety

Opowiadania

Motto: Uniwersytet to rzecz wielka, ale tworzący go ludzie są różnego formatu

WSTĘP

Ergo ego, promotor legitime constitutus…….ex decreto ordinis mei doctorem creo.

Łacińskie słowa kierują uwagę czytelnika na wyższe poziomy percepcji. Przekaz musi być bardzo ważny, skoro język ojczysty jest zbyt prozaiczny, by mu sprostać. Łacina z kolei to język kultury, w której tkwią korzenie naszych osiągnięć umożliwiających ciągłe wspinanie się ku cywilizacyjnym szczytom. W trakcie ich zdobywania, gdzieś w połowie kamienistej, oblodzonej drogi, z ciszy zamarłego wszechświata do uszu utrudzonego wspinacza dobiegają melodyjne dźwięki niosące te słowa: „Ergo ego…”.

Drogi Czytelniku, nie przejmuj się, jeśli nie wiesz, co te słowa oznaczają, i nie próbuj ich natychmiast wyguglować. Zaraz wszystko stanie się jasne bez dodatkowych wysiłków. Zapewne już domyślasz się, że mają związek z nauką, a konkretnie z jej tworzeniem w różnych wytwórniach nazwanych akademiami, uniwersytetami, wyższymi szkołami tego czy tamtego, umiejętności takich i owakich… Może w jednej z tych wytwórni byłeś kiedyś lub jesteś obecnie? A może marzysz, by przejść przez jej tryby i wyskoczyć z nich jako nowy twór: magister lub chociażby licencjat? Tego lub owego, umiejętności tych i tamtych? Z głową nabitą wiedzą ważna i mniej ważną, przydatną w życiu i zupełnie nieprzydatną, aktualną i tą zmurszałą przez dziesiątki lat, ale ciągle najistotniejszą dla tego, kto opanował ją bardzo dawno i uznał za zbiór aksjomatów. A za swój święty obowiązek poczytuje sobie możliwie najdłuższe jej przekazywanie. Kolejnym rocznikom, kolejnym pokoleniom. Wszyscy muszą wiedzieć jak on przed trzydziestu laty zdefiniował rodzinę w swojej pracy doktorskiej. I to właśnie wówczas, dopiero wówczas usłyszał te magiczne słowa „Ergo ego…”. To właśnie one nadały status nieomylności jego epokowym dokonaniom. I słusznie, bo jakże inaczej mogłyby być opracowywane np. kolejne metody diagnozowania i terapii rodziny?

„Ergo ego…” to słowa wyznaczające dwa etapy kariery zawodowej tych, którzy zdecydowali się na związanie swojego życia z tworzeniem wiedzy albo inaczej nauki, pisanej z litery wielkiej lub małej, przez u otwarte, ale czasem i zamknięte. Jedni zrobili to z głodu wiedzy, wielkiej pasji, inni z chęci zrobienia kariery, pieniędzy, zdobycia pozycji stosunkowo pewnej i bezpiecznej. Są więc różni, tak jak ich motywacje, przy czym najczęściej potrafią skutecznie ukrywać swoje słabości za kolorowym blichtrem uroczystych strojów, poważnych min i gestów, katedr osadzonych w centralnych miejscach wielkich sal wykładowych. Tym bardziej skutecznie, jeśli są już po przekroczeniu drugiego etapu akademickiej kariery. Oczywiście poprzedzonego tym pierwszym, związanym z „Ergo ego”. Teraz słowa te nie są kierowane do nich. To oni kierują je do innych. Oni stają się bogami ich karier, dróg zawodowych, a nawet życiowych.

Drogi Czytelniku, widziałeś to wszystko na żywo? Sam doświadczyłeś? A może oglądałeś w telewizji czy Internecie? Jeśli nie, spróbuje Cię zachęcić. Najlepiej byłoby wczesną jesienią, w pierwszych dniach października. To wówczas na ekranach swoich urządzeń elektronicznych możesz dostrzec informacje o inauguracjach w tych wszystkich wytwórniach wiedzy i umiejętności. Są bardzo uroczyste. Barwny korowód przesuwa się dostojnie. Dominuje czerń. Ale łamią ją różnobarwne pelerynki, rektorskie gronostaje i przede wszystkim złote łańcuchy na szyjach tych, którzy z woli pozostałych stali się równiejsi wśród równych. Wzniosłość chwili podkreśla uroczysta muzyka. Łzy się do oczu cisną maluczkim, kiedy godność okrytą kolorowymi strojami tych ludzi jak wonne kadzidło przenikają dźwięki Gaude Mater Polonia czy Gaudeamus Igitur. Czy doświadczałeś tego osobiście siedząc na widowni auli, a może tylko wzruszałeś się przed ekranem telewizora. Nieważne. Raduj się matko Polsko, że masz takie senaty, takich profesorów, takie uczenie. Radujmy się wszyscy, póki młodość w nas.

Ci studenci i ci profesorowie to jednak zwyczajni ludzie, tacy jak ja czy ty. Bywają naprawdę wielcy, zdolni do największych wyrzeczeń a nawet do ofiary życia. Tak było w roku 1939 i w 1968, kiedy to część władz ówczesnych uczelni wykazała w imię obrony wartości uniwersyteckich gotowość do poświęcenia swojej kariery zawodowej, a nawet i życia. Bo kierowanie uczelnią jest jak kierowanie rodziną. Potrzebna jest wiedza, ale przede wszystkim miłość i odpowiedzialność. Odwaga i świadomość służby. W czasach wielkich prób można było dostrzec, kto takie cechy posiada, a kto jest ich jest zupełnie pozbawiony. Bo uniwersytet to rzecz wielka, ale odpowiedzialni za niego ludzie są różnego formatu.

 

Tu mogłoby się wydawać, że mowa będzie jednak o aniołach. Może i tak by było, gdyby z tego świata usunąć alkohol i narkotyki, gdyby zredukować do minimum znaczenie pieniądza i koneksji, gdyby nie było służb inwigilujących i szantażujących, patologii seksualnych. Te „gdyby” można by mnożyć. Niestety, nie tylko na papierze się mnożą. Czemuż na uczelniach miałoby być inaczej. To zwyczajny świat, tyle że bardziej ekskluzywny w porównaniu z innymi środowiskami. I właśnie te opowiadania są po to, by tę ekskluzywność choć trochę przełamywać. By każdy z zewnątrz mógł dowiedzieć się o tym, co na ogół szybko jest zamiatane pod dywany dziekanatów i rektoratów, sądów koleżeńskich, a nawet sądów krajowych i prokuratury. We wszystkich środowiskach ochrona jednostki reprezentującej ważną instytucję traktowana jest jako moralny obowiązek chronienia instytucji jako takiej. Poza tym, jak wszędzie, funkcjonują wzajemne powiązania: ty o mnie wiesz to, ja o tobie tamto…

I właśnie to „tamto” jest przedmiotem opowiadań zamieszczonych w tej książce. Są autentyczne i nie są autentyczne. Mają charakter biograficzny i go nie mają. Co to znaczy? Ano to, że żadna z postaci poniżej wykreowanych nie jest autentyczna, przynajmniej w kręgach znanych autorce. Ale też żadne z opisanych zdarzeń nie zostało „wyssane z palca”. Żadne nie jest zupełnie osadzone w którymś ze środowisk rodzimych autorki, ale jednocześnie w każdym są jakieś cechy dla tych środowisk znamienne, Czyli będzie to demaskowanie w kokonie fikcji literackiej. Albo fikcja literacka odsłaniająca to, co rzeczywiście się dzieje lub kiedyś działo, a dziać się nie powinno.

Można tu postawić pytanie, dlaczego dla mówienia o tych trudnych problemach przyjęta została taka właśnie formuła. Czy nie lepiej byłoby demaskować indywidualne zachowania, sytuacje, szukać sposobów karania na drodze wewnątrzuczelnianej i zewnętrznej? Może i tak. Jednak często jest to droga żmudna, a rzadko – skuteczna. Ponadto sprzeczna z celem przyjętym dla tej książki. Nie chodzi bowiem o to, by piętnować konkretne jednostki, ale zło, którego one także się dopuściły. I przede wszystkim szeroko rozumiane warunki, w których takie zachowania stają się możliwe w atmosferze fałszywie rozumianej solidarności, będącej w wielu przypadkach po prostu zmową milczenia i tym samym – przyzwolenia.

 

Ergo ego 1

Lepiej zamiary mierzyć według sił

 

Im było bliżej do terminu obrony, tym napady były silniejsze. A wraz z ich nasilaniem się spadek motywacji i wzrost poczucia bezsensu życia. Magda cała drży, nerwowo przekłada słoiki w lodówce. Wszystkie puste, wkłada je tam tylko po to, żeby po pierwsze, coś stało, a po drugie, żeby ewentualnie łatwo je było pozbierać do jednego worka i wynieść na śmieci. Demonstracyjnie. Tak, żeby wszyscy widzieli to, co i ona widzi. Że jest szczupłą dziewczyną, elegancko ubraną zawsze, nawet we własnym pokoju. Że odżywia się dobrze, bo skąd by się wzięły te słoiki w lodóweczce stojącej w rogu jej pokoju? Przecież chyba nie wyrzuca zawartości do toalety? Ta ostatnie jest wspólna, więc trudno byłoby to ukryć. Z tym odżywianiem to nie ma żadnych wątpliwości, że jest właściwe. Ale, czy rzeczywiście ona jest szczupła? No, prawda, wymyślanie naciąganych argumentów tu nie pomoże. Wciąż jest za gruba. Wprawdzie wszyscy mówią inaczej, ale to dlatego, że chcą być mili. A może jej źle życzą i chcą, żeby nie osiągnęła idealnej figury. Nawet własna matka. Kiedyś przyjechała, zobaczyła co zobaczyła i zaraz telefonicznie prosiła panią wynajmującą, żeby zwróciła uwagę na tryb życia Magdy. Czy odżywia się dobrze, czy robi zakupy. Co ona sobie wyobraża? Przecież Magda jest dorosła od ponad 10 lat. Na szczęście w malutkim pokoiku wynajmowanym już od trzech lat, może czuć się zupełnie swobodnie. Pokoje obok też zajmują single, każdy ma klucz. Właścicielka, pomimo prośby matki bardzo rzadko pojawia się w wynajmowanym mieszkaniu. Na ogół raz do roku z formularzami nowych umów. Wcześniej ustala termin spotkania z lokatorami, więc można ogarnąć pokój, przynajmniej wierzchem. Ona zresztą i tak do tych pokoi nie wchodzi, nie mówiąc już o zaglądaniu do lodówek. Kiedyś po tym telefonie od matki Magdy nawet o tym pomyślała, ale szybko zmieniła zdanie. Bo nawet jakby zaglądnęła, to co? Matce Magdy niczego nie obiecywała. Co by jej mogła powiedzieć na widok pustej lodówki turystycznej? Przecież córka może trzymać zapasy w lodówce stojącej we wspólnej kuchni, może się żywić poza domem. Gdzie chce i czym chce. Zresztą pani Alicja nie widzi w dziewczynie nic nadzwyczajnego. One teraz wszystkie są takie chude. Widać to i na ulicy, i w telewizji.

Magda w ocenie współczesnej młodzieży jest stara. Zbliża się do trzydziestki. W dodatku nawet chłopa przy niej nie ma. Siedzi ciągle w bibliotekach, poza tym swój pokój opuszcza tylko przenosząc się do pracy, do rożnych obowiązków uczelnianych. Nie marnuje czasu. Wsiada w swoją wysłużoną ”Syrenkę” nabytą za niewielkie pieniądze z tzw. drugiej ręki i przemieszcza się możliwie najszybciej. Przyjmuje wszystkie polecenia profesor Głębickiej bez jakiejkolwiek dyskusji. To jej promotorka i przełożona. Nie ma innego wyjścia, musiałaby zmienić pracę. Przed siedmiu laty z pewnością znalazłaby nowe zatrudnienie. Była młoda, zdrowa, bardzo ładna, inteligentna, perfekt znała angielski i dosyć dobrze niemiecki. Propozycję pozostania na uczelni przyjęła jednak jak michę miodu, jak dar niebios. Wtedy jeszcze nie było studiów doktoranckich, typową drogę rozpoczynającą karierę akademicką stanowiła asystentura. Z doktoratem trzeba było się zmieścić w obowiązującym limicie czasu. O tym, czy praca jest gotowa miała decydować właśnie Głębicka, o czym Magda doskonale wiedziała. No więc bez szemrania wykonywała wszystkie dodatkowe polecenia w żaden sposób nie rekompensowane:

- Pani Magdo, pójdzie Pani jutro na moje seminarium magisterskie. Ja muszę wyjechać do syna. Urodził mi się wnuk, więc pani rozumie…. (Oczywiście pani profesor.)

- Pani Magdo poszuka Pani literatury obcojęzycznej do mojego nowego artykułu. Tak pięć, sześć cytatów z kilku artykułów. Tutaj jest tekst mojego artykułu. Podkreśliłam słowa, które będą kluczowe do szukania w katalogach….(Oczywiście pani profesor.)

- Pani Magdo, odbierze pani z dworca profesora Goodmana, bo już dzisiaj przyjechał na konferencję. Zawiezie go pani do hotelu i dobrze by było wieczorem mu potowarzyszyć. Pokazać miasto. Z pani znajomością angielskiego to przecież żaden problem…(Oczywiście pani profesor, żaden problem).

- Pani Magdo, mam taką bardzo osobista prośbę. Jadę do sanatorium, do Ciechocinka. Nie mam zdrowia tłuc się pociągiem, wie pani jak jest tłoczno w terminach zmian turnusów. Jeśli by mogła mnie pani zawieźć, byłabym wdzięczna…. (Oczywiście pani profesor, zawiozę.)

Ta wdzięczność profesor Głębickiej przejawiała się coraz częstszym zrzucaniem nowych obowiązków. Przy równoczesnym straszeniu…

- Pani Magdo, trochę to za mało zważywszy, że musi się pani mieścić w czasie wyznaczonym do napisania i złożenia pracy…(Oczywiście, pani profesor.)

- Pani Magdo, asystentki profesora Kolskiego mają już po dwa artykuły opublikowane. Pani zaledwie jeden przyjęli do druku. Trzeba szybciej pracować…(Oczywiście, pani profesor.)

- Pani Magdo, no nie wiem czy ten przegląd literatury jest wystarczający. Powinna pani jeszcze przewertować czasopisma niemieckie. Zna pani przecież trochę ten język? (Oczywiście, pani profesor.)

Już w pierwszym roku pracy Magdę zaczęły nękać jakieś nieokreślone lęki. Może jednak nie zrobiła dobrze? Słyszała wiele opowiadań o asystentach, którym się nie udało w ustawowym czasie napisać doktoratu albo o wyrotowanych adiunktach z powodu nie przedłożenia rozprawy habilitacyjnej. Myślała, że pewnie coś zaniedbali, bawili się, albo stawiali na planie pierwszym rodzinę, pracy poświęcając mniej uwagi. Wiedziała, że to jest praca, która musi być number one. Inaczej nie ma szans na stopnie, stanowiska, togi, birety, o gronostajach już nie mówiąc. Ona sobie poradzi. Plany rodzinne poczekają, przecież coraz więcej kobiet rodzi pierwsze dziecko grubo po trzydziestce. Chce wcześniej sukcesu zawodowego i zdobędzie to, co chce. Pierwszy rok jest zawsze trudny. Wiadomo, adaptacja. Trzeba się wszystkiego nauczyć, do wszystkiego przyzwyczaić. Zajęcia dydaktyczne musi zupełnie od nowa przygotować, zorientować się w pracach organizacyjnych Zakładu. Jak to ogarnie, będzie już znacznie lepiej.

Nie było. Ciągle pojawiały się nowe obowiązki, na ogół nie mieszczące się w formalnym przydziale, jaki otrzymała w dniu podjęcia pracy. Własny warsztat pracy naukowej także szlifowała z wielkim trudem. Podejmując zatrudnienie liczyła na pomoc profesor Głębickiej, autorytetu w skali krajowej. Niestety. Otrzymywała tylko merytoryczne uwagi w typie: Proszę jeszcze poszukać w czasopismach, także tych starszych…, proszę uwzględnić więcej narzędzi badawczych… Statystyka opisowa to za mało na rozprawę doktorską…Ten projekt ma luki…Proszę się przyłożyć, stać panią…

Tak upływały kolejne lata. Po każdej rozmowie z Głębicka Magda wracała roztrzęsiona. Początkowo czuła te drżenia wewnątrz, potem zauważyła, że ręce nie zawsze są posłuszne, zwłaszcza jeśli chce przytrzymać długopis albo choćby łyżeczkę do kawy, o papierosach nie wspominając. Tych ostatnich paliła coraz więcej, paczka dziennie szybko przestała wystarczać. Z kawą było gorzej. W tamtych latach niełatwo było kupić ten luksusowy specyfik. Na PEWEX nie bardzo ją było stać, chociaż czasem w tym celu tzw. kupowała bony. Dawało się też odkupywać kawę od handlarzy, czasem szkolna koleżanka odłożyła jej w sklepie coś z przedświątecznych dostaw. To wszystko rzecz jasna miało swoją cenę, wiec Magda oszczędzała na jedzeniu. Nie było to wielkie wyrzeczenie, tym bardziej, że doszła do wniosku, że wraz z wiekiem przybywa jej kilogramów. Waga tego wprawdzie nie potwierdzała, ale ona wiedziała swoje. Asystencka pensja niewielka, na czymś trzeba było oszczędzać. Wynajmowanie pokoju traktowała jako konieczność, nie potrafiłaby się skoncentrować przy pracy w hotelu asystenta, gdzie od rana do późnej nocy był hałas. O jedynkę było tam trudno, a dzielenia z kimś pokoju nawet sobie nie wyobrażała. Z papierosów i kawy zrezygnować nie mogła, ciuchów kupowała tyle, ile to było absolutnie konieczne. Podobnie było z kosmetykami. Pozostawało więc oszczędzanie na jedzeniu uzasadniane dbałością o figurę. Z czasem ten drugi motyw wysunął się na plan pierwszy. Szybko okazało się, że trzeba zwęzić spódnice i sukienki. Żaden problem, umiała szyć. Początkowo koleżanki patrzyły na nią z podziwem. Osa z ciebie – wzdychały zazdrośnie.

Tak było tylko na początku. Potem Magda zaobserwowała u siebie pogorszone samopoczucie, cera jej jakby przyżółkła, poszarzała. Coraz częściej odczuwała wewnętrzny niepokój utrudniający koncentrację. Pojawiły się napadu strachu, że coś się z nią złego dzieje, może rak? Do domu jeździła coraz rzadziej, biadolenie matki tylko ja dobijało. Dla „świętego spokoju” zabierała od niej jakieś słoiki z bigosem czy gołąbkami, chociaż nie bardzo mogła je jeść. To znaczy odrobinkę tak. Ale kiedy zjadła trochę więcej, łapały ją torsje. Ze snem też nie było najlepiej. Początkowo kupowała w aptece jakieś napary i tabletki ziołowe, ale to nie wystarczyło. Poszła więc do lekarza. Młoda lekarka pewnie interesowała się takimi problemami dziewczyn, bo koniecznie chciała namówić Magdę do zrobienia badań, a nawet położenia się na kilka dni w szpitalu. Niepokoiła ją wychudzona sylwetka, bladoszara cera i lekko drżące ręce. Jednak Magda w końcu przekonała ją, że to tylko spiętrzenie prac przed oddaniem rozprawy doktorskiej. Potem odpocznie, zadba o regularne odżywianie i sen. W końcu otrzymała receptę na mocne środki nasenne i przy okazji – uspokajające. Tymi ostatnimi nie bardzo była zainteresowana, bo przecież nie mogła się wyciszać. Przeciwnie, potrzebowała energii, dużo energii. Tyle dobrego, że faktycznie była to już końcówka, więc nie traciła nadziei, że się „odkuje”.

Magda skończyła pierwszą korektę pracy w piątek i postanowiła odwiedzić rodziców, żeby trochę pooddychać wiejskim, zdrowym powietrzem. Jechała wolniutko. Nie spieszyła się, bo wiedziała, że znowu będzie nad nią „załamywanie rąk”. Poza tym nie czuła się najlepiej. Wprawdzie od jakiegoś czasu dobrze już spała po tabletkach, ale budziła się jakaś rozkojarzona, z dużym trudem przychodziła jej poranna koncentracja, konieczna by ogarnąć obowiązki przewidziane na dany dzień. Spokojnie patrzyła jak wszyscy ją wyprzedzają, nie miało to dla niej większego znaczenia czy dojedzie trochę wcześniej, czy później. Starała się uważnie patrzeć na szosę i w lusterka, ale od czasu do czasu jej wzrok przyciągały kwitnące wzdłuż drogi drzewa i krzewy w ogródkach ciągnących się wzdłuż szosy. Odsunęła szerzej szybę samochodu. Powiew świeżego powietrza przyniósł zapach wiosny. Jeden z jej ulubionych. Kiedyś, kiedy miała więcej czasu, w okresie kwitnienia forsycji starała się jak najwięcej wchłonąć z tej niezwykłej, wczesnowiosennej woni. Nigdy nie zrywała gałązek, nie skazywała ich na więdnięcie i zasychanie w samotności, z dala od rodzinnego krzewu, który napoił je życiodajnymi sokami i pozwolił zakwitnąć. Zbiegała z ganku, wtulała twarz w delikatne kwiecie i wciągała w siebie możliwie najwięcej z tego, co miało do zaoferowania. Uwielbiała woń wiosennych kwiatów, kojącą chłodem, czasem kroplami deszczu. Po kilku minutach oczarowanie przestawało działać i gałązki pachniały zwyczajnie, a właściwie to wcale nie pachniały, bo przecież forsycje nie mają jakiegoś łatwo wyczuwalnego zapachu. Wówczas puszczała wolno trzymane w dłoniach gałązki, pozwalała im w nienaruszonej postaci powrócić do stanu wyjściowego i cieszyć oczy kolejnych przechodzących koło ich domu. Ona tymczasem zgarniała w ręce kolejne gałązki, wciskała w nie twarz i znowu napawała się świeżością cudownego zapachu, który tak naprawdę czuła tylko ona. Co innego z bzem. Ten zapach na ogół czuli wszyscy, jednak chyba nie tak jak Magda. Bez kochała szczególnie, najpiękniej pachniał taki tzw. dziki albo hodowlany ale nie pełny. Ten ostatni miał kwiaty na kiściach znacznie większe niż dziki, ale zapach równie cudowny, co więcej – intensywniejszy. No ale na aromaty bzowe trzeba było poczekać jeszcze przynajmniej miesiąc, do połowy maja. A forsycje przepięknie rozkwitły już teraz. Właśnie je zobaczyła przy drodze. Zjechała na pobocze, podeszła. Jak kiedyś wtuliła twarz. Uznała, że to jedyna okazja. Krzewy przy ich domu, tak forsycje, bzy jak i czerwcowy jaśmin dawno już wyciął brat, nowy gospodarz. Posadził w to miejsce jakieś tuje, które starannie przycinał nadając im różne kształty: kuli, sześcianu, stożka i co tam sobie jeszcze wymyślił. W oknie za firanką zobaczyła twarz kobiecą wpatrującą się w nią. Za chwilę drzwi się otworzyły.

- Czy potrzebuje pani pomocy – dobiegł ja przyjemny głos, w którym wyczuła życzliwa troskę.

- Nie dziękuję. Tylko te kwiaty takie piękne, powąchać chciałam. Przepraszam. Już odjeżdżam.

- Nie szkodzi. Może uciąć pani kilka gałązek do wazonu?

- Nie, szkoda byłoby okaleczać taki piękny krzak. Niech cieszą oczy każdego, kto znajdzie się blisko. Ale bardzo dziękuję za życzliwość. I dobre słowo. Do widzenia.

- Do widzenia. Kobieta nie bardzo rozumiała o co tej młodej chodziło. Miła, ale jakaś taka dziwna – myślała patrząc za samochodem znikającym w oddali.

Dom był coraz bliżej i Magda wcisnęła trochę mocniej pedał gazu. Wkrótce zobaczyła granicę swoje wsi i już po chwili zatrzymała samochód przed rodzinnym domem. Z daleka dostrzegli ją bratankowie przerywając na widok znajomego samochodu nieustanne kłótnie. Bliźniacy nie umieli się bez siebie obejść, ale i ze sobą ciągle im było jakoś trudno. Niby jednojajowi, a charaktery zupełnie różne. Magda też dostrzegła ich szybciej niż zatrzymała samochód, Zawsze cieszyła się na ten widok, ale i czuła trochę żalu. Uważała, że są cudowni, tylko dlaczego nie nazywają jej mamą? Dlaczego nikt nie nazywa jej mamą? No, ma jeszcze czas być mamą, ale jednak na dnie serca czuła żal niespełnionego dotąd macierzyństwa.

- Ciocia, ciocia Madzia niosło się tak głośno, że nawet głuchy musiałby usłyszeć. Bliźniaki już po chwili wisiały na szyi Magdy, a przed domem pojawiła się matka. Pomimo że zbliżała się do sześćdziesiątki, wciąż trzymała się doskonale. Włosów siwych prawie nie miała, zachowała sylwetkę młodej kobiety, pomimo czterech ciąż, ciężkiej pracy i niemal zupełnego braku zainteresowania cudownymi kremami, maseczkami, masażami itp. Wiosenne słońce zdążyło już lekko opalić jej ładną twarz, uśmiechała się. Za nią w drzwiach stanął ojciec, za chwilę ukazał się i brat. Magda nie była tu częstym gościem, więc jej pojawianie się każdorazowo stanowiło ważne wydarzenie rodzinne.

- Córeczko – uśmiech na twarzy matki zmieniał się w nienaturalny grymas, kiedy patrzyła na Magdę już z bardzo bliska. Córciu – powtórzyła. Co ci jest? Jesteś chora?

- Nie mamuś. Nie jestem chora tylko przemęczona. Ale już tę pracę doktorską napisałam. Oddam w poniedziałek. Poprawię ewentualnie, jeśli będą jakieś uwagi promotorki. I odpocznę. Wreszcie odpocznę. Będę taka jak kiedyś, zobaczysz.

- Dałby Bóg, dałby Bóg – ojciec pokiwał głową, a jego oczy wyrażały strach. Cieszył się, że córka przyjechała, ale nie takiego widoku oczekiwał. Chude jak patyki ręce i nogi, wydłużona twarz bez koloru, na szyi, ramionach i dłoniach sieć grubych błękitnych żył.

- Magda, nie przejmuj się – z odsieczą przyszła bratowa. Rodzice tak mają, zawsze im coś się nie podoba. Mnie mówią, że jestem za gruba i się nie przejmuję. Przygotowałam pyszny obiad. Zapraszam do stołu?

- A prezenty – w tym bliźniacy byli zgodni i domagali się swojego jednym głosem.

- Są prezenty. W bagażniku. Zabierajcie. I bez kłótni. Dla każdego jest to samo. A gra wspólna. Po chwili już wszyscy usiedli za stołem. Bliźniaki uszczęśliwione, matka ze łzami w oczach, pozostali też raczej w nienajlepszych nastrojach. Łącznie z Magdą. Tym bardziej, że niewiele mogła przełknąć, chociaż się bardzo starała.

- Jadłam po drodze. Zatrzymałam się w knajpie, bo byłam głodna. No i ja jestem wegetarianką. Przecież wiecie.

- Ale ta zupa nie ma wkładki mięsnej. Tylko warzywa. A pierogi z serem…

- Mamo, zjedzcie, ja naprawdę już jadłam. Pójdę do ogrodu.

Magda wyszła przed dom, usiadła na ławeczce przypominającej czasy dzieciństwa. Była teraz pomalowana innym kolorem, ale przecież ta sama, na której przed dwudziestu laty ubierały z koleżankami lalki, gotowały im i marzyły o prawdziwym życiu. Prawdziwym, czyli gdzieś poza tą wsią, cuchnąca oborą, harówką w polu…

- Madziu, martwimy się o ciebie – zatopiona we wspomnieniach nie zauważyła zbliżającego się ojca.

- Tato, to minie. Musiałam w ostatnich miesiącach naprawdę ciężko pracować. Już skończyłam. Teraz będzie lepiej. I będę doktorem. Nie cieszysz się?

- Cieszę się córeczko, ale nie mogłaś pracować wolniej i mieć więcej czasu dla siebie, odpocząć, pójść do lekarza…

- Nie mogłam tato. Wyrzuciliby mnie.

- No to co? Znalazłabyś inna pracę.

- A ludzie? Ile by plotkowali, Przecież mama od kilku lat opowiadała, że będę na uniwersytecie doktorem, potem profesorem. Nikt ze wsi nigdy doktorem nie był. Jeden lekarz, ale to co innego. Śmialiby się z nas…

- Niechby się śmiali, co mnie to obchodzi. Boję się o ciebie córeczko, taka wychudzona jesteś, Pewnie chora, a do lekarza nie idziesz.

- Nie jestem chora, tato. Oddam pracę, obronię pewnie wczesną jesienią i zimą będę odpoczywać. Wtedy na święta Bożego Narodzenia przyjadę do was na dłużej. Pójdę na Sylwestra. Może jakiegoś chłopaka przygrucham – roześmiała się.

- E, takiego wiejskiego byś pewnie nie chciała…

- Nie wiadomo. Serce nie sługa. A jak nie tutaj, to w mieście znajdę. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze…

Nie było dobrze. Magda pracę oddała zaraz po powrocie z domu, jeszcze sporo przed upływem ustawowego terminu. Spodziewała się krytycznych uwag ze strony Głębickiej, sądziła, że będzie ją to kosztowało minimum dwa tygodnie dodatkowej roboty. Ale wcale nie. Promotorka pracę zwróciła po dwóch dniach, naniosła trzy niewielkie poprawki, właściwie zupełnie bez znaczenia merytorycznego. Prawdopodobnie wcale nie przeczytała. Dziewczyna nie miała już siły, żeby się nad tym zastanawiać. Złożyła w Dziekanacie rozprawę wraz z przygotowaną wcześniej dokumentacją i spokojnie czekała na recenzje. Nie dlatego spokojnie, że była pewna pozytywnych efektów. Wszystko stawało się jej coraz bardziej obojętne. Jeszcze trochę jadła, na siłę wciskając w siebie kawałeczek sera czy banana. Starała się pić jak najwięcej, ale siły nie wracały, a nawet tak, jakby ich ubywało.

Recenzje okazały się nie tylko dobre, ale nawet powiedzieć, że bardzo dobre – byłoby za mało. Takie minilaudacje. Głębicka piała z zachwytu. Powiedziała Magdzie, żeby cieszyła się efektem ich wspólnej pracy. Wieloletniej. I jeszcze, że warto się przyłożyć, dać z siebie wszystko. Teraz pozostaje tylko przygotowanie do obrony. Sama obrona to właściwie formalność biorąc pod uwagę wiedzę doktorantki. Potem może książka do druku autorstwa pani doktor, z zaznaczeniem wkładu promotora. We wstępie się napisze, że powstała na podstawie rozprawy doktorskiej, przygotowanej pod naukowym kierunkiem…

Magda słuchała i kiwała głową. Raczej udawała, że słucha, a ta głowa poruszała się jak u nakręcanej pacynki.

- Czy pani się dobrze czuje? Profesor Ciechowski przekazując mi swoją recenzję pytał, czy nie jest pani chora. Dziekan też zauważył, że pani bardzo schudła. To chyba tylko tak ze względu na przepracowanie. Napisanie takiej rozprawy wymaga wielkiego wysiłku. Jednak warto, bo to dobry start w karierze zawodowej…

- Pani profesor, źle się czuję, czy mogłabym…

- Ależ tak. Proszę wracać do domu. Może pani odpocząć. Ale oczywiście proszę też pamiętać o autoreferacie. Chętnie przeczytam i pomogę, żeby był doskonały. Tak, jak rozprawa.

- Dziękuje pani profesor. Do widzenia.

Magda pierwszy raz usłyszała takie słowa od Głębickiej. Przez lata czekała na chociażby krzynę uznania, podziękowanie za to co robiła i jak robiła. Teraz było jej to zupełnie obojętne. Jeśli praca nie zyskałaby pozytywnych ocen, bez żalu zrezygnowałaby z dalszej kariery. Wracała do domu pogryzając malutkie kawałeczki bułki trzymanej w kieszeni. Może nie powinna ich jeść, bo przecież jest za gruba? Ale chyba takie drobinki nie mają wiele kalorii? A czuła w ustach smak świeżego pieczywa i było jej z tym dobrze. W ostatnim czasie wszystko co próbowała włożyć do ust miało smak trocin z popiołem, zmuszała się, żeby dwa, trzy razy przełknąć. Dzisiaj było inaczej. Być może długo oczekiwana pochwała Głębickiej nie była Magdzie aż tak zupełnie obojętna i wypełniła smakiem malutka kajzerkę. Trudno powiedzieć, ale fakt, że zanim doszła do domu z kajzerki zostało tylko trochę okruszków. Wytrząsnęła je na chodniku nad ulicznym koszem na śmieci zanim weszła na klatkę schodową. Później tego nawet pożałowała, mogłaby przecież zjeść i te okruszki. Nie czuła wyrzutów sumienia z powodu obżarstwa, przeciwnie, wspomnienie smaku bułeczki było przyjemne. Tylko ten szum w głowie się nasilał i trochę jakby gorzej widziała. Kilka razy zachwiała się, na szczęście nie upadła. To pewnie zmęczenie, nerwy i dzisiejsza wysoka temperatura – pomyślała tak spokojnie jakby osłabienie dotyczyło jakiejś zupełnie obcej osoby, całkiem nieznanej, może nawet nierzeczywistej.

Magda przespała noc i dzień i jeszcze kolejną noc. Rankiem następnego dnia po tej drugiej nocy wstała jakby w lepszej formie. Wiedziała, że musi to dokończyć. Nie może zaprzepaścić kilku lat pracy, nerwów nawijanych na kolejne kłębki, zarwanych nocy i przełykanych nierzadko upokorzeń. No i co powiedzieliby sąsiedzi na wsi? Że niby taka naukowczyni była na cały powiat, a teraz już nie jest? Nie tylko matka mówiła sąsiadkom o przyszłych sukcesach Magdy. Ojciec na targu jak był po kielichu to wszystkim wkoło się chwalił taką córką. Inne dzieci też się mu udały, ale żadne w wielkim mieście kariery nie robiło. Nawet nie wiadomo, czy w powiecie byłaby taka druga co tylko patrzeć, jak profesorem zostanie. Już wykłada na uniwersytecie i książkę pisze. Słuchali tych przechwałek ojca, głowami kiwali z uznaniem, bo jednak co uniwersytet, to uniwersytet. A teraz co? Na wieś miałaby wrócić, bo kto zatrudni taką, co ją z poprzedniej pracy wywalili? Wzięła prysznic i zabrała się do roboty. Jeśli rozprawa jest dobra, autoreferat nie powinien stanowić żadnego problemu. Wprowadzenie literaturowe, założenia badań własnych, najważniejsze wyniki i wnioski. Dla wzbogacenia teorii i zastosowań praktycznych. Jeśli to wszystko zostało już prawidłowo opracowane, pozostaje tylko fragmenty wyciągnąć i połączyć w całość. Krótko, bo czasu podczas obrony dają zaledwie pół godziny. Do wieczora skończyła. Trochę się wzmacniała kolejnymi kawami i jakoś poszło. Była na tyle zadowolona z siebie, że jeszcze wyskoczyła do nocnego sklepu i kupiła dwa batoniki. Niech tam, musi mieć siłę, a nadwagę zrzuci po obronie.

Okazało się, że Magda może jednak bez konsekwencji spożywać jakieś niewielkie przekąski, na ogół słodkie. Koncentrowała się na obronie, o swojej otyłości jakby na chwilę zapomniała. To teraz był problem przesunięty na „po obronie”.

Obrona przebiegła nadzwyczaj pomyślnie. Recenzenci nie tylko, że powtórzyli bardzo dobre oceny, ale z końcowych swoich wystąpień zrobili wręcz laudacje. Profesor Łącka stwierdziła, że to było najlepsze wystąpienie doktorantki jakie słyszała, co niewątpliwie stanowiło konsekwencje jakości przygotowanej przez nią rozprawy. Jednocześnie wyraziła zaniepokojenie stanem fizycznym dziewczyny. Jej bladością, chorobliwą wręcz szczupłością, nabrzmiałymi niebieskimi żyłami na szyi i ramionach. Zapytała czy może doktorantka gdzieś się leczy. Nikt nie potrafił jej odpowiedzieć, zresztą obrona to naukowy dyskurs a nie lekarskie konsylium.

Magda wytrwała do końca. Uśmiechała się słuchając ogłoszenia wyników i przyjmując gratulacje. Głębicka też jej gratulowała a ona dziękowała za pomoc, bez której ta praca nie mogłaby powstać. Wszyscy się życzliwie uśmiechali, a potem, zgodnie z tradycją uniwersytecką przyjęli zaproszenie na skromny obiad. Dla nich pewnie i skromny, Magda odkładała na niego przez ostatnie dwa lata i jeszcze skorzystała z pomocy ojca. Nieważne, grunt, że była już panią doktor. Jeszcze przed obiadem zadzwoniła do rodziców. Niech i oni się cieszą.

Względnie dobrą formę na obronie Magda zawdzięczała własnym siłom wewnętrznym, ale i zewnętrznemu wsparciu. Od zaprzyjaźnionej farmaceutki kupiła jakieś francuskie piguły. Podobno wzmacniające. Pewnie tak, bo w sumie poradziła sobie ze wszystkimi obowiązkami związanymi z przygotowaniem obrony. Sama obrona też przebiegła pomyślnie, wręcz satysfakcjonująco. Na obiedzie starała się jeść tak jak wszyscy, ale skończyło się to katastrofą. Miała tylko nadzieję, że nikt nie zauważył niczego dziwnego w skorzystaniu przez nią z toalety tuż po zjedzeniu kawałka deserowej szarlotki.

Myliła się. Dziekan uważnie ja obserwował i w trakcie obrony i podczas obiadu. Lubił tę cichą, mądrą dziewczynę, słyszał jej wystąpienie na jakiejś konferencji i miał o jej pracy wysokie mniemanie. Teraz dostrzegł, że coś tu było nie tak. Kiedy wychodzili z restauracji zagadnął profesor Głębicką.

- Gratuluję nowego doktora, koleżanko. Wspaniały umysł, ale z jej ciałem chyba dzieje się coś niedobrego. Wychudzona, blada. Czy ona na coś choruje?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Jest nadmiernie ambitna. We wszystkim co się działo w Zakładzie musiała brać udział. Zawsze przy tym chciała się wykazać, brała na siebie najwięcej obowiązków.

- Jednak nie zauważyłem, żeby ta wielka aktywność była w jakiś sposób nagradzana. Nie pamiętam żadnego wniosku w jej sprawie.

- Bo chcieć, to nie znaczy móc. Wszystko chciała robić, przy czym efektów wielkich z tej jej działalności na rzecz Zakładu i Wydziału nie było widać. Pewnie i dlatego, że bardzo dużo czasu poświęcała przygotowywaniu rozprawy. Pomagałam jej w tym systematycznie. Efekty były dzisiaj widoczne.

- Tak, rzeczywiście. Trudno byłoby nie docenić poziomu dysertacji, ale i dużej wiedzy doktorantki, właściwie już pani doktor. Cieszę się, że przybywa nam awansów z roku na rok. Po wakacjach będę promował jedenastu nowych doktorów i trzech doktorów habilitowanych. Rośniemy w siłę pod względem kadrowym. Tylko proszę zainteresować się kondycją tej dziewczyny.

- Oczywiście, porozmawiam z nią. Ale nie sądzę, żeby to było coś poważnego. Teraz już zaczynają się wakacje, odpocznie i wróci do pracy z nowymi silami. Będzie musiała przygotować książkę zgodnie z sugestiami recenzentów, ale to już po wakacjach. Pomogę jej, jak zwykle…

- No to jestem spokojny. I życzę udanego urlopu, jeśli byśmy się już w lipcu nie spotkali.

- Z wzajemnością. I dziękuję za dzisiejszy dzień. Od prowadzącego też w dużej mierze zależy przebieg obrony. Myślę, że pani Magdalena jest szczęśliwa, że tak została doceniona jej praca.

Magda szczęśliwa nie była. Pewnie, że się cieszyła, ale obiadowe torsje mocno ja osłabiły. Odbierała telefony z gratulacjami od rodziny i przyjaciół. Dziękowała, zdawkowo informowała o planach wakacyjnych. Kłamała. Kolegom mówiła, ze będzie odpoczywać na łonie natury i rodziny, w spokojnej wiosce otoczonej lasami sosnowymi. Samo zdrowie. Z kolei matce i bratu wmawiała, że otrzymała wyjątkowo atrakcyjną propozycję stażu w USA. Dużo się nauczy, nawiąże ważne kontakty, podszlifuje język, no i kasy trochę przywiezie. Chyba matka nie do końca wierzyła, bo Magdzie wydawało się, że tłumi płacz. Brat proponował, że ją odwiedzi. Odmówiła. Musi się przygotować do wyjazdu i zadbać o strój na uroczystą promocję. Naprawdę nie ma teraz czasu. Brat zapytał jeszcze, czy nie poznała ostatnio kogoś, kto wzbudziłby jej zainteresowanie. Odpowiedziała, że nie, ale może tam w Stanach kogoś pozna.

- Cieszyłbym się i daj znać jak ci się tam wiedzie.

- Jasne. Odezwę się. Do usłyszenia.

Pomimo nie najlepszej formy, Magda myślała o tej uroczystej promocji. Była kiedyś na takiej w formie widza na sali. Wzruszały ją słowa łacińskich pieśni. „Gaudamus” rozpoczynające uroczystość oraz „Gaude Mater Polonia” – kończące te piękne chwile. Zwłaszcza przezywała same momenty promocji, także wypowiadane w języku łacińskim. „Ergo ego…” Miała wprawdzie trochę wątpliwości, czy ci promotorzy nie mogliby kilku zdań nauczyć się na pamięć, albo chociaż prawidłowo czytać, z odpowiednimi akcentami i bez przekręcania słów. To przecież profesorowie uniwersyteccy. Ale zaraz nachodziła ją myśl, że to jest także dla nich niezwykłe przeżycie. Wzruszające, dla niektórych może i paraliżujące, więc wolą zabezpieczać się ściągami. Kursowała opowieść o jednej znanej pani profesor, która chciała się popisać znajomością łaciny i klasą w taki sposób, że przygotowaną przez Dziekanat ściągę zostawiła na siedzeniu, z którego wstała. Ostentacyjnie. Zaczęła płynnie, ale w połowie się zacięła. I nie pomogły żadne podpowiedzi. Musieli podać jej kartkę i od początku przeczytała. Drżącym głosem. Takie historie utrwalają się w zbiorowej pamięci. Nikt nie chciałby ich przeżywać, no ale Magda nie miałaby nic przeciwko, żeby taka sytuacja przytrafiła się Głębickiej. Tylko, że to cwana baba, nie będzie ryzykować. Tym bardziej, że przy jej umysłowości szanse na sukces w takim przedsięwzięciu byłyby mniejsze od zera.

Teraz Magda miała stanąć na scenie, w todze i birecie. Była już wprawdzie doktorem, ale bez dyplomu. Otrzyma go po wakacjach, właśnie podczas tej uroczystej promocji. Potem jest lampka wina, na którą zaprasza rektor, bo promocje są dla wszystkich wydziałów w tym samym czasie. Więc potrzebna jakaś kreacja. Najlepiej luźna sukienka, bo przecież Magda wciąż jeszcze jest za gruba. Trzeba nad sobą popracować. Ma na to blisko trzy miesiące.

Niestety, tych trzech miesięcy nie było. W ostatniej dekadzie sierpnia przyszły wyjątkowe upały. Powyżej 30 stopni. Magda jak niemal co dzień poszła do pobliskiego sklepu po kilka butelek niegazowanej wody. Lubiła taką w małych butelkach, łatwo się z nich piło, bez przelewania do szklanek czy kubków.

Nie było tak, jak zawsze. Przed sklepem nagle zrobiło się jej bardzo słabo. Początkowo szarawa mgła przed oczami zmieniała się w gęstą chmurę czerni. Nogi i ręce stawały się bezwładne. Nie czuła bólu, ani strachu, nawet nie zauważyła, że osuwa się na chodnik. Pomoc przyszła natychmiast, ale to natychmiast to i tak było już za późno. Zatrzymanie krążenia. Może jeśli byłaby zdrowym, silnym człowiekiem, udałoby się je przywrócić. Ale Magda nie była. Reanimacja trwała blisko godzinę, potem jeszcze leżała ze dwie godziny na chodniku przesłonięta jakąś płachtą. W końcu przyjechał karawan, a zakład pogrzebowy zajął się zabezpieczeniem zwłok i odszukaniem rodziny. Powiadomiono także miejsce pracy, co nie było trudne, bo w torebce dziewczyny znajdowała się służbowa legitymacja.

Po kilku dniach sierpniowy upał zelżał. Przeszła burza, a po niej zrobiło się przyjemnie ciepło. Na wiejskim cmentarzu zgromadził się spory tłumek. Tak na ogół jest, kiedy żegna się młodą osobę, która odeszła zbyt wcześnie. Tym razem wśród żałobników nie zabrakło takich, którzy przyszli zobaczyć delegację z wielkomiejskiego uniwersytetu. I nie zawiedli się. Na pogrzeb przyjechał sam Dziekan. Urlop zakończył w pierwszej połowie sierpnia. Męczyły go teraz wyrzuty sumienia, uważał, że zaniedbał tę sprawę. Przecież widział bardzo niepokojące objawy. Powinien zareagować natychmiast, a nie zrobił nic. Magdę należało zaraz po obronie umieścić w szpitalu. Być może to by nie pomogło, ale szanse były. Nie wykorzystał ich i teraz nie czuł się z tym najlepiej. Musiał spojrzeć bliskim zmarłej w twarz, musiał ją pożegnać. Przygotował się do tego przemówienia, ale kiedy stanął przy grobie i patrzył na jasną trumnę nie mógł sobie niczego z tamtych słów przypomnieć. Miał wrażenie, że wieko jest szklane, a przez przeźroczystą powierzchnię wyraźnie widać bladą, wychudzoną twarz z opuszczonymi powiekami skrywającymi wielkie błękitne oczy. Dlaczego nic nie zrobił?

- To nie tak pani Magdo, to nie tak miało być pani doktor! Życie było przed panią, kariera naukowa także stała otworem. Dlaczego stało się inaczej? – Te słowa nie były przygotowane a i tak przemawiał pięknie. Słuchający odnosili wrażenie, że wpadł w jakiś trans, a w pewnym momencie jego oczy zrobiły się bardzo wilgotne.

Profesor Głębicka na pogrzeb nie przyjechała, była na wczasach w Złotych Piaskach. W rozmowie telefonicznej z Dziekanem wyraziła głęboki żal i prośbę, żeby pożegnał Magdę także w jej imieniu. Nie zrobił tego…

 

W pięć lat później zapewne wiele osób z uniwersytetu pamiętało jeszcze Magdę. Trudno przecież zapomnieć tragiczne losy młodej, ładnej i bardzo zdolnej kobiety, która nie poradziła sobie z barierami psychicznymi, jakie wiążą się z pracą w trybie naukowo-dydaktycznym. Wiadomo, już sama dydaktyka zajmuje dużo czasu, zwłaszcza jeśli przygotowanie ćwiczeń wymaga równoczesnego gromadzenia materiału do wykładu profesora odpowiadającego za całość przedmiotu. Pracownicy Zakładu profesor Głębickiej coś na ten temat wiedzieli. A przecież dydaktyka to tylko niewielka część obowiązków wynikających z zatrudnienia na takim etacie. Znacznie jeszcze większego wysiłku wymaga przygotowywanie opracowań naukowych stanowiących podstawę kolejnych awansów w karierze uniwersyteckiej. Artykuły, referaty, rozprawy. Często współautorem jest profesor kierujący jednostką organizacyjną. To chyba jest zasadne, przecież bez jego akceptacji rozwój młodego pracownika nie byłby możliwy. Należy się, no nie? Dopisywać i „gęba na kłódkę”. Jakoś da się wytrzymać. Perspektywa „usamodzielnienia się” poprzez habilitację jest zbyt nęcąca, żeby ryzykować kolejne bariery własnego awansu. Czasem jednak jest tak, że już się wszystkiego nie da w sobie zdusić, trzeba to wypowiedzieć, wykrzyczeć chociażby po to, by uchronić się przed nerwicami czy depresjami, a przynajmniej by zmniejszyć ich ryzyko. Taką właśnie potrzebę obgadania tematu poczuła któregoś dnia Dorota. Od dłuższego czasu przyjaźniła się z kolegami ze swojego Zakładu. Paweł był już adiunktem, Rafał kończył pisanie rozprawy doktorskiej. Byli stażem od Doroty starsi, więc dzielili się z nią swoimi doświadczeniami, także tymi dotyczącymi Głębickiej. Ufali sobie wzajemnie, chociaż starannie to przed nią ukrywali. Nie lubiła towarzyskich pogaduszek młodych, zapewne obawiała się, że mogą osłabić wpływy jej autorytetu. Raczej chętniej skłócała pracowników niż ich integrowała. Według zasady „Rządź i dziel”.

Było już dość późno, kiedy Dorota weszła do pokoju kolegów, uprzednio upewniwszy się, że z parkingu zniknął samochód szefowej. W ręku trzymała świeżo wydaną książkę Głębickiej.

- Cześć. Widzieliście to już?

- No pewnie, wszyscy widzieli. Trzeba starej pogratulować. Może zrzucimy się na jakiegoś „badyla”?

- Ja nie o tym, nic nie zauważyliście?

- Niby co?

- No, gdzieś tam słyszałam o badaniach prowadzonych przez tamtą dziewczynę, co ja mam po niej etat. No wiecie, tę, co zmarła z powodu anoreksji.

- Niemożliwe?

- Naprawdę nie pamiętacie, czym ona się zajmowała?

Panowie spojrzeli na siebie porozumiewawczo, z ironicznym uśmiechem. Pierwszy odezwał się Rafał. Paweł, no powiedz jej. Powinna wiedzieć.

- Dobra. Dorota, wyhamuj. To jest praca doktorska tamtej Magdy. Pamiętam dobrze, bo wszyscy o tych jej badaniach mówili. Były nowatorskie. Rewelacyjne. Miała przygotować książkę do druku, ale nie zdążyła. Nawet promocji nie dożyła. A to jest właśnie ta praca. Zmieniony tytuł, trochę najnowszej literatury dorzucone. I tyle.

- Jak to? I co? Przecież inni też pamiętają.

- I nic kochana. Jedni nie pamiętają, inni wolą nie pamiętać, bo nic ich to nie obchodzi. Głębicka jest ceniona, jej opinie się liczą, taki potencjalny życzliwy recenzent to skarb.

- No ale przecież ktoś może?

- Nikt nie może, bo nikomu to nie jest potrzebne. Głębicka wcześniej dopisywała się do prac swoich pracowników. Plagiatowała różne teksty. Drukowane ale i prace magisterskie przygotowywane pod jej kierunkiem.

- I nikt o tym nie wiedział?

- Wiedzieli wszyscy. Tylko nikt tego głośno nie mówił i teraz nikt jej niczego nie zarzuci. Nie ona jedna zresztą. Dorota, na jakim świecie ty żyjesz, że niczego nie rozumiesz. Chcesz zrobić doktorat i habilitację? To siedź cicho. No dobrze już, idziemy do domu. Jutro mam wykład o ósmej. Kto nie przyjechał dzisiaj samochodem, mogę podrzucić. Nie patrz tak Dorota. Świata nie zmienisz, Magdy nie wskrzesisz. Chyba nie chcesz powtórzyć jej historii.

- Nie chcę. I nie chcę tu już pracować – Dorota trzasnęła książką o podłogę.

- Daj spokój. - Paweł podniósł książkę i starannie ulokował ją na półce. Magdzie nie mogłem pomóc, nie dało się, ale ciebie nie zostawimy samej sobie. Może my stworzymy inne warunki dla kolejnych pokoleń, Głębicka nie jest wieczna, a młodzi myślą inaczej.

- Naprawdę w to wierzysz? Rafał dotychczas tylko przysłuchiwał się rozmowie. Teraz wstał, wziął książkę z półki, włożył do swojej aktówki.

- Po co bierzesz to gówno – warknął Paweł.

- No nie, tak mówisz o pracy zmarłej koleżanki? Trzeba to przeczytać chociażby ze względu na jej pamięć. A tak w ogóle, to niech każdy sobie myśli co chce. To wolno bez jakichkolwiek konsekwencji. I wychodzimy wreszcie, trzeba trochę pomieszkać…

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Seniorka rok temu
    PONCKI - Dzięki za przeczytanie i reakcję. Nie, to nie jest bajka. To są opowiadania napisane w oparciu o wieloletnie obserwację jednego z najbardziej inkluzywnych środowisk, środowiska akademickiego (w różnych instytucjach tego środowiska). Jak zaznaczam we wstępie, mają formę literacką, gdzie forma czyni zdarzenia rzeczywiste nierozpoznawalnymi. Czyli fikcja literacka wchłania rzeczywistość, daje jej zmienione konteksty, ale nie zakłamuje. Uważam, że o sprawach trudnych trzeba otwarcie mówić, także tam gdzie często są one ukrywane. Także pod togami i biretami. Całość obejmuje 10 opowiadań i zakończenie. Będę po kolei wprowadzań kolejne opowiadania, jeśli oczywiście będzie zainteresowanie. Pozdrawia,.
  • Poncki rok temu
    Czemu akurat mnie dziękujesz za przeczytanie, zanim jeszcze zacząłem, jest ciekawą zagadką.
    Rozumiem, że to bezpośrednie zaproszenie, lecz bez urazy, nie dam rady przebrnąć.
    Dramat obyczajowy w klimacie środowiska akademickiego to nie jest literatura, na którą mam ochotę poświęcić czas.
    Zacząłem i do momentu, w którym odpuściłem, Magda wydaje się po prostu za słaba psychicznie względem sytuacji, w której się znalazła.
  • Seniorka rok temu
    Nie, to nie było bezpośrednie zaproszenie do czytania. Coś pomyliłam i skierowałam odpowiedź nie do tej osoby, która wcześniej przeczytała. Ale dziękuję, że odpowiedziałeś. Zamieszczenie opowiadania traktowałam jako sondaż, czy taka problematyka spotka się z zainteresowaniem, czy warto byłoby zawalczyć o inny sposób jej upowszechniania. Już wiem, że nie. Problemy są ważne, ale tylko dla bardzo wąskiej grupy. Dla większości są bez znaczenia. Jeśli nie zna się tamtych realiów, rzeczywiście trudno to ogarnąć. A tak na marginesie, w opowiadaniu chodziło o pokazaniu, jak układ niszczy jednostkę, czyni ją słabą, bezradną. Można albo się dostosować i stać się częścią tego układu, albo przegrać. To staje się jasno wyrażone w ostatniej części opowiadania, której akcja rozgrywa się w kilka lat później. Rozumiem jednak, że trudno dobrnąć do tej ostatniej części. Pomyślności.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania