Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

EX CYWIL - Pokoju nie będzie: 1

– Jacek Dadziński. Data urodzenia, ósmy sierpnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku, pesel…

Żołnierz mający na prostokącie na lewej piersi znak w kształcie litery V czytał dane z mojego dowodu osobistego, a siedzący obok niego żołnierz mający znak równości na swoim prostokącie, pisał na klawiaturze laptopa. Stałem przed jedną z ławek na sali gimnastycznej gliwickiej jednostki wojskowej. Obok mnie młodzi mężczyźni, przechodzili dokładnie ten sam proces. Weryfikacja danych osobowych, karty powołania i przejście dalej, za białe parawany.

– Lat czterdzieści osiem, zamieszkały w Gliwicach na ulicy… Wichrowe Wzgórze? – podoficer podniósł głowę znad karty powołania – Gdzie to jest?

– Wójtowa Wieś… a zaraz za zakrętem jest uliczka Na uboczu – odpowiedziałem i zerknąłem na protokołującego, który starał się opanować mimowolny uśmiech – Domki jednorodzinne… naprawdę przytulne miejsce.

Podoficer stukał moim dowodem osobistym o wierzch lewej dłoni i przez chwilę zastanawiał się nad czymś. Westchnął ciężko, popatrzał na leżący przed nim dokument.

– Żona? Dzieci? Kredyt? – zagaił mnie z wyraźnym smutkiem w głosie.

– Tak, tak i tak… raczej od pana się nie dowiem, komu przyszło do głowy wziąć do woja takiego starego dziada jak ja? – odparłem rozglądając się po sali – Nie widzę tutaj nikogo po czterdziestce…

– No nie dowie się pan, panie Jacku. Z pańskiego pytania wnioskuję, że uważa wezwanie za pomyłkę, czyż nie? – odezwał się podoficer odkładając plastikową kartę na leżący dokument.

– Dokładnie tak, nie wierzę że będę pasował tutaj… mam dwa lata do pięćdziesiątki, dwójkę dzieci… jedno kończy podstawówkę, a drugie jest na studiach za granicą – uśmiechnąłem się zakłopotany – a ja sam pracuję jako Senior Network Administrator w Data Center pod Katowicami. Ktoś się musiał pomylić i zależałoby mi na tym, by się dowiedzieć czy faktycznie tak jest.

– Senior, tak? – pokiwał głową i jeszcze raz dokładnie przyjrzał się wezwaniu i wzruszył ramionami – Armia nie popełnia błędów. Chce pan sprawdzić, nie będę panu odmawiał takiej możliwości, ale to u oficera dyżurnego, nie u mnie.

– Dziękuję. Co w takim razie ma zrobić, panie oficerze? – widziałem jak cicho westchnął i lekko potrząsnął głową słysząc moje ostatnie słowo.

– Jestem podoficerem, a dokładnie sierżantem – wskazał znak w kształcie litery V na kawałku materiału przyczepionego do lewej strony munduru, na wysokości piersi – Jedna krokiewka na patce.

– Przepraszam… nie znam się na stopniach – wziąłem od sierżanta kartę powołania i dowód osobisty.

– Już niedługo Pan pozna wszystkie stopnie, jakie mamy w wojskach lądowych, lotniczych i morskich. Proszę przejść przed siebie, za te białe parawany – odezwał się podając wydrukowany pasek z kodem kreskowym i numerem – a to zaczepić na nadgarstek.

– Po co ta opaska? Przecież nie jesteśmy w szpitalu? – zażartowałem. Sierżant nie należał chyba do takich, co lubią żartować, bo tylko zbył mnie odpowiedzią, że to ostatni wynalazek, który ma za zadanie usprawnić i zażegnać permanentnemu chaosowi, jaki zwykle do tej pory panował przy przyjmowaniu nowych rekrutów do wojska. Założyłem pasek i przeszedłem za stół. Obejrzałem się i jeszcze raz rozejrzałem po twarzach ludzi.

– Hej… hej, proszę pana. Nie za młody pan na kamasze? – odwróciłem się w kierunku, z którego dochodził rozbawiony, kobiecy głos – Patriotyzm się panu teraz włączył?

Spojrzałem na niską, brązowooką blondynkę, z wysoko upiętymi włosami. Patrzyła na mnie z szelmowskim, nieco pogardliwym uśmiechem.

– Co? Nie, nie… to pomyłka… mnie tu zaraz nie będzie…

– A… czyli mobik… nie ochotnik – uśmiech na jej twarzy zmienił się na politowanie. Postanowiłem to zignorować. Przejdę przez tą salę i wyjaśnię to z kimś, kto zarządza tym całym cyrkiem – Wojsko nie popełnia błędów, przecież to nawet w filmach mówią.

– No właśnie mi to przed chwilą powiedziano, ale mimo wszystko to ja się jednak dopytam, gdzie tylko się da. Wyjaśni się, że to pewnie nieporozumienie, bo po co mają brać takiego jak ja, na chwilę przed pięćdziesiątką.

– Może jesteś mechanikiem, sanitariuszem, albo psychologiem – wzruszyła ramionami – takich zawsze potrzebują.

– Ja pracuję w IT, do mechanika jeżdżę jak mi auto nawala, a do psychologa miałem iść jutro – odparłem z konsternacją – a w domu żona czeka… miałem do niej zadzwonić, by po mnie przyjechała, jak już tutaj odkręcę ten cały bajzel z moim powołaniem.

Dziewczyna parsknęła śmiechem. Najwidoczniej coś w moich słowach wyraźnie ją rozbawiło.

– Dobra, powodzenia. Do zobaczenia później – klepnęła mnie w ramię i przeszła za parawan.

– Hej! – tym razem usłyszałem męski, nieco zirytowany głos dokładnie za sobą – Idzie pan do przodu, czy może trzeba czerwony dywan rozwinąć?

Zerknąłem za siebie. To był ten sierżant, co wcześniej zadawał mi pytania. Siedział obrócony w moją stronę i miał nieprzyjemny wyraz twarzy. Mruknąłem tylko „przepraszam” i szybko poszedłem za parawan. Przed sobą miałem tym razem trzech żołnierzy w mundurach, ale ci mieli założone białe, lekarskie fartuchy. Siedzieli za stołem, przed każdym znajdował się laptop, obok pierwszego piętrzyła się sterta kart powołań. Przed stołem było drewniane krzesło, pamiętające pewnie lepsze czasy. Obok stołu stała waga z miarką… pamiętałem takie ze szkoły

– Dzień dobry panu – odezwał się środkowy żołnierz i wskazał czytnik po prawej stronie biurka, podłączony do laptopa – proszę zeskanować plakietkę, którą ma pan na dłoni, podać tutaj koledze kartę powołania i swój dowód osobisty.

Podszedłem do stołu zeskanowałem opaskę i przekazałem trzymane dokumenty.

– Pan Jacek Dadziński, lat czterdzieści osiem, zamieszkały w Gliwicach – pierwszy żołnierz zaczął recytować tekst na ekranie laptopa, porównując informacje z danymi na karcie i w dowodzie.

Przypomniała mi się komisja lekarska, gdy miałem jako osiemnastolatek iść do wojska. Zanim stawiłem się na komisji, to poszedłem jeszcze do sklepu kupić nowe dżinsy. Po zakupie poszedłem w nich na komisję. Tak się akurat złożyło, że dość mocno padał deszcz, no i mnie przemoczyło. Po wejściu do sali kazali mi się rozebrać do majtek. Jak ściągnąłem spodnie, to się okazała dość dziwna rzecz. Miałem całe niebieskie nogi od pasa po kostki. Nowe dżinsy na deszczu musiały się odbarwić, ale dla lekarzy wyglądało to na spory problem z krążeniem… kazali mi się ubrać, wbili w książeczkę wojskową „Kat. D – niezdolny do służby w czasie pokoju” i kazali wracać, skądkolwiek przyszedłem.

Tym razem zdejmując ubrania do samej bielizny i skarpet, nie miałem niebieskich nóg.

– Wzrost sto osiemdziesiąt pięć centymetrów – żołnierz przesuwał odważniki na wadze – Waga osiemdziesiąt kilogramów. Dobrze się pan trzyma, jak na osobę przed pięćdziesiątką. Proszę wyprostować ramiona, wzdłuż ciała, zrobię resztę pomiarów.

– Dziękuję, czy często się trafiają osoby w podobnym wieku do mojego? – zagadnąłem schodząc z wagi.

– Wśród ochotników? Nie spotkałem się z takim przypadkiem.

– Ale ja nie jestem ochotnikiem… dostałem kartę powołania, zdałem książeczkę wojskową na wejściu.

– Jest wojna. Dopóki nie osiągnie pan sześćdziesięciu lat, to wojsko może się upomnieć w każdej chwili.

– Sześćdziesięciu?! – zaskoczył mnie tą informacją – Myślałem, że do pięćdziesiątki tylko bierzecie.

– Powiem panu tak, proszę teraz głęboko oddychać – żołnierz chrząknął. Wyciągnął z kieszeni, chyba jeszcze starszy od samej wagi, stetoskop, zanim zaczął dotykać nim miejsc na plecach – Jeżeli pan myśli, że popełniono pomyłkę, to proszę sobie wybić tą myśl z głowy. Wojsko bardzo dobrze sobie zdaje sprawę z pana wieku. Co prawda nie do mnie należy przydział pana do konkretnego zadania, funkcji, czy też miejsca, gdzie będzie pan służył.

Chwycił mnie swoimi rękami i obrócił twarzą do siebie. Kazał znów głęboko oddychać, a on tym razem osłuchiwał moją klatkę piersiową stetoskopem i prawił dalej.

– Tacy jak pan bardzo dobrze się przydają pośród tej młodzieży. Widzę z dokumentów, że jest pan całkiem sporą osobistością w świecie IT, ma pan żonę, niemal dojrzałe już dzieci, ale też jest pan w lokalnym stowarzyszeniu strzeleckim, ma pan pozwolenie na broń i posiada też pan Kbk AKMS, M4 Commando, HK 416, HK G36c i Glock 17. Regularnie bierze pan udział w zawodach strzeleckich. Idę o zakład, że ma pan odpowiedni „mindset”, który sprawi że cała ta dzieciarnia z pana przyszłego oddziału, będzie bardziej skłonna współpracować. Kto wie, może pan będzie dowodził sekcją ogniową, albo i nawet pełną, dwunastoosobową sekcją.

Każde jego kolejne zdanie odzierało mnie z nadziei na szybkie wyjście. Czułem się mocno przybity tą wiadomością. Cóż… mogłem się spodziewać, że sport strzelecki może odgrywać tutaj ważącą rolę w otrzymanym „zaproszeniu do woja”. Zasiadłem przy aparaturze, którą żołnierz zajrzał mi w oczy. Następnie pobrali mi krew z palca do szybkiego zbadania, kazali zrobić kilka przysiadów, pompek, pajacyków i stanąć na macie, by sprawdzić czy nie mam płaskostopia. Zadawali szereg pytań o nałogi, przewlekłe choroby, choroby występujące w rodzinie. Wyglądało na to, że mieli część informacji z cywilnych baz danych, bo pytania były raczej w formie „miał pan operację usunięcia wyrostka robaczkowego w dwa tysiące piątym, tak?”, na które odpowiadałem twierdząco, bądź przecząco gdy padało „nie pali pan, czy może ostatnio pan zaczął?”.

– Oczy zdrowe, słuch w normie, ciśnienie w normie, brak nałogów, brak chorób przewlekłych, kondycja na pana wiek wygląda na zadowalającą – odezwał się żołnierz zaglądając w ekran laptopa, po czym uśmiechnął się lekko – Ho ho ho… no proszę… ma pan grupę krwi 0 RH–. No to ma pan kolejny element przemawiający za tym, dlaczego pan się tu znalazł. Jeszcze tylko parę ukłuć i może pan przechodzić dalej.

Na te słowa ruszył się z miejsca drugi żołnierz w kitlu. Miał ze sobą zapakowane, pełne strzykawki. Zaczął je rozpakowywać i po przygotowaniu zaczął po kolei wkłuwać mi w ramię. Przez chwilę miałem charakterystyczne uczucie rozpierania i chłodu, gdy dekokt ze strzykawki zaczął nieprzyjemnie zalewać mi bark, by po chwili zacząć rozlewać się chłodem na całe lewe ramię.

– Krew się przydaje? – zadałem pytanie, by spróbować odwrócić swoją uwagę od nieprzyjemnego bólu rozchodzącego się po ramieniu – dajecie dzień wolny i czekoladę po daniu krwi?

– A oddaje pan krew? – żołnierz za stołem uniósł pytająco brwi, opierając się łokciami o stół zaplótł palce i spoglądał na mnie wyczekująco

– Nie za często… raz na rok… jakoś tak już z pięć lat – wzruszyłem ramionami – Wie pan… dodatkowy dzień wolny za to dają.

– W wojsku nie rozdaje się dni wolnych za oddawanie krwi. Nie w czasie, gdy trwa wojna z poprzebieranymi w białoruskie mundury, kacapami. Jest całkiem prawdopodobne, że przeleje pan swoją krew w obronie życia któregoś z tych dzieciaków, co będą za chwilę pana kolegami i koleżankami.

– To jakieś szczepionki? Nie za dużo mi ich dajecie? – spytałem, gdy żołnierz stojący przy mnie zaczął wkłuwać piątą igłę. Miałem wrażenie, że przedramię napina się, jak nadmuchiwany balon – Nie dostawałem tyle, nawet jak jechałem do Egiptu.

– Standardowe szczepionki. Dajemy je każdemu. Dzięki nim nie będzie pan ani chorował, ani zarażał. W cywilu pan takich nie dostanie. Za rok będzie powtórka dla trzech z tych sześciu zastrzyków. Pozostałe, za trzy lata.

– Przepraszam… czy to oznacza, że będę w wojsku przez trzy lata, albo i może dłużej? – spytałem z rosnącym niepokojem.

– Proszę nie brać moich słów za pewnik. Jak przyjedzie tu więcej sojuszników, to wojna się skończy za pół roku i nawet nie załapie się na coroczne odnowienie szczepionek. – żołnierz machnął tylko ręką wymijająco i spojrzał na mnie z wyraźnym zapewnieniem – Nie ma się co przejmować. Na razie i tak tylko będzie pan tutaj przez sześć tygodni przeszkolenia. Możliwe, że po tym pana do domu puszczą i nawet pan tu więcej się nie zjawi. W moim obowiązku jest tylko zakomunikować, w jakim czasie zaaplikowane szczepionki będą w pełni działać.

– Rozumiem – uspokoiłem się nieco i zacząłem ubierać po zaaplikowaniu szóstej szczepionki i przylepieniu plastra w obolałe i nabrzmiałe miejsce na ramieniu.

– A może chce pan nazwy tych szczepionek? – żołnierz spytał jeszcze – Wyszuka pan w Internecie, czym my tu pana zakłuwamy.

– Nie trzeba, dziękuję – zdawało mi się, że pewnie zadał to pytanie z pewną dozą sarkazmu, ale wolałem go nie drażnić. Nie miałem pewności, czy przypadkiem nie spotkam go gdzieś na szkoleniu. Miałem za to pewne pytanie, które nie do końca wiedziałem, czy dobrze jest je zadać.

– A co by się stało… tak czysto hipotetycznie mówiąc… jakbym nie chciał iść do wojska? – spojrzałem na żołnierza i przyjrzałem się symbolom dwóch gwiazdek i kresce pod nimi, które miał na patce munduru – Co w takim przypadku, panie chorąży?

Nazwany chorążym skrzywił się wyraźnie, popatrzał na obu żołnierzy po swoich stronach, po czym odchylił się krzyżując oba ramiona na piersi.

– Po pierwsze, nie chorąży, tylko dokładnie mówiąc, podporucznik. Stopnie na patkach wyglądają nieco inaczej, niż te na pagonach. Chorąży nie ma belek pod gwiazdkami. Oficerowie od podporucznika do kapitana mają po jednej belce, a od majora do pułkownika mają po dwie belki… ale to będziecie się o tym uczyć już w najbliższych dniach. Do noszącego stopień podporucznika zwraca się też w formie „Panie poruczniku”.

Zamknąłem oczy i westchnąłem. Znów popełniłem gafę. Ciekawe co dalej, ciekawe z jakim poziomem niewiedzy zostanę znowu skonfrontowany.

– Po drugie, czysto hipotetycznie… za odmawianie wykonywania rozkazów jest szereg „motywacyjnych” metod. Jeśli one zawiodą, to zamienia się je w areszt wojskowy. W pewnych przypadkach może też dojść do sądu wojennego, od którego nie ma apelacji, czy też odwoływania się, nie wspominając o posiadaniu jakiegokolwiek prawnika – podporucznik uśmiechnął się ni to kwaśno, ni to złośliwie, kiedy znów spojrzałem mu w oczy – Odpowiadam czysto hipotetycznie… bo rozumiem, że pańskie pytanie wynikło z czystej ciekawości, niż z zamiaru wprowadzania jakiegoś przemyślanego planu działania, która by miała za zadanie sprawdzić cierpliwość przyszłych instruktorów, a także i przyszłych przełożonych.

– Chciałem po prostu wiedzieć… to tyle…

– No i bardzo dobrze, że chciał się pan dowiedzieć. Niewiedza nie zwalnia z obowiązku słuchania rozkazów i wypełniania swojego obowiązku wobec kraju – podporucznik uśmiechnął się bardziej promiennie i wręczył mi mój dowód z powrotem – To teraz zapraszam dalej, za parawan. Usiądzie tam pan na dowolnym krześle i poczeka na instrukcje któregoś z moich kolegów, jak już się pojawi na sali.

Wstałem, podziękowałem i przeszedłem przez parawan za plecami siedzącej komisji lekarskiej. Zobaczyłem resztę sali gimnastycznej zastawioną równiutko krzesłami, podzielonymi na cztery wyraźne sektory. Usiadłem na końcu czwartego sektora, w ostatnim rzędzie. Siedziało tu już parunastu ludzi, albo rozglądających się wokoło, albo gapiących się w swoje smartfony.

Wyciągnąłem swój smartfon i przez chwilę zastanawiałem się, czy zadzwonić do żony, czy może poczekać. Widziałem, że zostawiła mi kilkanaście wiadomości na komunikatorze. Wszystkie brzmiały nerwowo i niecierpliwie. Nie mogłem jej za to winić. Też bym się denerwował, gdyby mi żonę przymusowo zabrali… Wybrałem w końcu jej numer. Odebrała po pierwszym sygnale.

– Cześć kochanie – uśmiechnąłem się smutno i pochyliłem do przodu na mało wygodnym krześle, by moja rozmowa nie niosła się niepotrzebnie po sali – jak się czujesz?

– Jacek, ty wiesz jak ja się czuję. Nie mydl mi oczu, tylko powiedz czy mogę już po ciebie jechać do jednostki? Bo puszczają cię do domu, prawda? – usłyszałem nerwowy głos swojej żony.

– Łucja… słuchaj… sprawa jest taka, że to nie jest pomyłka – odparłem nie wiedząc, gdzie mam podziać wzrok. Lewą oparłem się o nogę, a na dłoni oparłem czoło – Nie puszczą mnie. Zostaję tu przez sześć tygodni, a dopiero potem mnie puszczą do domu.

– No ale jak to! Nie mogą ciebie tak po prostu zabrać! Przecież informatyków, ani ludzi przed pięćdziesiątką mieli nie brać do wojska? – słyszałem jak łamie się jej głos. Zamknąłem oczy.

– Okazuje się, że jednak mogą… gadałem z porucznikiem i z jeszcze jednym takim… podoficerem. Do sześćdziesiątki mogą się człowiekowi zgłosić z biletem.

– Naprawdę tak mogą zrobić? To przecież jakiś absurd!

– Z tego co mi każdy tu mówi, to że wojsko nie popełnia pomyłek… no i lekarz wojskowy miał całkiem dobry wgląd we wszystkie dane, jakie były utworzone. Od wykształcenia, poprzez zdrowie, zawód, na hobby skończywszy.

– Wiedziałam, że się to na tobie zemści – w jej głosie pojawiła się frustracja – a mówiłam ci byś sprzedał te swoje pieprzone pukawki. Kto normalny zajmuje się strzelaniem, gdy w kraju jest wojna. Wojsko jeździ tymi zielonymi samochodami, jakby codziennie obchodzi święto wojskowe. Nie mogłeś sobie tego wszystkiego odpuścić?

– Tak… mówiłaś… wiem… mogłem odpuścić...

– Teraz masz, będziesz strzelał aż ci to bokiem wyjdzie! Nie do tych tarcz, tylko do żywych ludzi!

– Kochanie… ja… – wyczuwałem narastającą w jej głosie furię – Będę tu w Gliwicach. To Obrona Terytorialna… działa tylko tutaj… lokalnie… co kilka dni pewnie będę mógł wracać do domu… będzie niemal tak, jak parę lat temu jeździłem na delegacje za granicę.

– Ale praca, to nie to samo, co wojsko! Jacek! Co ty w ogóle wygadujesz?! – znów niemal płacz w jej głosie.

– Front jest daleko, nic nam tu nie grozi, sojusznicy bronią nas wraz z naszymi żołnierzami. Nie będą nas przecież nigdzie wysyłać poza Śląsk – próbowałem jakoś załagodzić sytuację – Zobaczysz, jeszcze będziemy to wspominać przy kominku, z lampką wina i będziemy się z tego śmiać.

– Będziesz się śmiać, baranim głosem jak dostaniesz trzecią część obecnej wypłaty… powinni dawać co najmniej tyle samo, co teraz… wiesz ile dają szeregowcom? Wiesz?

– Wiem kochanie… wiem… niewiele…

– Żeby dostawać tyle, co teraz miałeś w tej pracy, to musiałbyś być pułkownikiem, a z tego co widzę, to po drodze jest jeszcze kilkanaście innych stopni. Kilkanaście, Jacek! Jak my teraz kredyt będziemy spłacać? Przecież to co dostaniesz, to nie starczy nawet na pełną ratę!

– Wiem kochanie… mamy oszczędności – odezwałem się cicho – powinno na jakiś czas wystarczyć.

– Na ile? Na dwa, trzy, góra cztery miesiące. Co potem?

– Mam jeszcze coś… w rurach odpływowych, na podwórku znajdziesz… tam przed kratką – zacząłem tłumaczyć żonie ściszonym głosem – Znajdziesz tam woreczek ze sztabkami… weźmiesz, pójdziesz do kantoru, wiesz którego… ta twoja koleżanka go prowadzi.

– Tak, wiem która.

– No… to tego jest tyle, że powinno starczyć nawet na dodatkowy rok spłacania kredytu. Tylko nie sprzedawaj od razu wszystkiego… W szufladzie, w kuchni, pod sztućcami jest kartka… tam masz loginy, numery kont bankowych i kart debetowych – rozejrzałem się wokoło. Nie wyglądało na to, że ktokolwiek z już siedzących, byłby zainteresowany moją rozmową. W sumie to nie byłem jedynym, który prowadzi podobną rozmowę przez telefon, bo część młodych mężczyzn też coś żywo mówiło w smartfony.

Chwila ciszy w słuchawce. Słyszałem wyraźne łkanie, potem dźwięk wydmuchiwanego nosa. Łucja tłumiła płacz, gdy ponownie odezwała się w słuchawce.

– Trzeba było jechać do mojej siostry w Irlandii… wziąć całą tą kasę i zacząć życie na nowo tam… Trzeba było tak zrobić zaraz po tym, jak wybuchła ta pieprzona wojna… teraz już za późno na to… co ja Oliwii powiem? Że tata nie wraca?

– Myślę, że zrozumie. Wspominała mi parokrotnie, że tatowie jej koleżanek też byli wzywani do wojska. Przechodzili przeszkolenie przez pięć, czy może sześć tygodni, i potem ich zwalniali do domu. Na żaden front nie pojechali, nikt z nich nie zginął – przypominałem sobie te rozmowy z córką, jakie przeprowadzałem wielokrotnie, gdy brałem ją na strzelnicę – Ze mną też będzie tak samo. Możesz jej powiedzieć, że tym razem jest moja kolej na szkolenie się.

– Jeśli tak ma to wyglądać… to może wcale nie będzie tak źle… pewnie masz rację… – Łucja brzmiała już nieco spokojniej – Co teraz się dzieje?

– Nie wiem… na razie mam czekać na oficera.

– Będziesz miał jakieś badania?

– Już przeszedłem wstępny magiel, wzięli wszystkie dane, zbadali mnie, a teraz siedzę na krześle wraz z innymi… chyba czekamy, aż się krzesła zapełnią.

– Jadłeś coś? Dawali już obiad?

– Nie, jeszcze nie… czekamy, aż przyjdzie ktoś i wtedy się dowiem, co dalej.

– Wiesz już, jak to będzie wyglądało? – zasypywała mnie coraz to kolejnymi pytaniami, na które nie miałem odpowiedzi.

– Nie mam pojęcia, dopiero jakieś początkowe rzeczy przeszedłem…

– Będziesz na terenie jednostki, czy gdzieś indziej?

– Nie mam pojęcia. Nie dają tutaj informacji, jak w operze, co się ma kolejnego wydarzyć.

– Będą ci wydawać jakieś ubrania? Będziesz tam nocował, a nie wziąłeś żadnej piżamy, nawet szczoteczki do zębów.

– Raczej nam tu wszystko zapewnią, naprawdę nie ma się co martwić – zastanawiałem się, ile jeszcze pytań mi zada, zanim zrozumie że na żadne z nich nie otrzyma konkretnej odpowiedzi. Zapadła chwila ciszy. Spojrzałem na salę. Coraz więcej krzeseł zostawało zajmowanych przez kolejnych ludzi.

– Dobra, muszę kończyć… Oliwka wróci do domu za godzinę… muszę coś zrobić do jedzenia – odezwała się spokojnym głosem – Zadzwoń jeszcze, jak już będziesz coś więcej wiedział, dobrze Jacek?

– Pewnie, o ile mi nie zabiorą komórki, bo to Oliwka wspominała, że tatom jej koleżanek wszystko zabierali do depozytu – pokiwałem powoli głową i ubiegłem jej pytanie – Jakby tak się stało, to twój numer znam na pamięć. Zadzwonię na pewno. To leć… kocham cię.

– Też cię kocham – cmoknęła w słuchawkę. Zrobiłem to samo i się rozłączyłem.

Patrzyłem się jeszcze chwilę na ekran smartfonu, zastanawiając się nad tym wszystkim co usłyszałem. Chciałem stąd po prostu sobie wyjść, ciekawe czy ktoś by stanął mi na drodze? Ciekawe, czy zdążyłbym wyjść, zabrać żonę i dziecko, wsiąść w auto i wyjechać do Irlandii, kierując się najpierw do Czech. Pół godziny, by dostać się do domu, pół godziny na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy, pół godziny autem do granicy, a potem już na spokojnie przez Niemcy, Francję, prom do UK, czy też bezpośrednio do Irlandii.

– Planujesz się urwać? – usłyszałem znajomy głos obok. Spojrzałem w prawo zaskoczony. Kobieta usiadła krzesło dalej. Ta sama, którą widziałem przed wejściem za parawan. Teraz parsknęła śmiechem, gdy zobaczyła moją minę – No nie, pan naprawdę miał taki zamiar!

– To aż tak widać? – spytałem szczerze zmieszany.

– Aha – śmiała się jeszcze dobrą minutę – Skoro ja to zauważyłam, to pewnie i oni przez te swoje kamery.

Zacząłem się rozglądać dyskretnie, niby to licząc stale zapełniające się krzesła, kątem oka jednak łowiąc czarne, obłe kształty kopułek kamer CCTV w każdym z widocznych rogów, tuż pod sufitem.

– Do najbliższej granicy jest pół godziny – odezwała się już spokojnym głosem, ale na twarzy miała wciąż uśmiech od ucha do ucha – Od paru miesięcy Polska ma podpisanych szereg umów z Czechami, Słowacją, Niemcami i Francją, które pozwalają tamtejszym służbom na zatrzymywanie Polaków na drogach, przystankach i dworcach, jeśli miśki lub żetony poproszą o to zagranicę. Musiałby pan autem w pół godziny znaleźć się w Austrii, by nasze służby nie miały jak pana złapać.

Zakląłem pod nosem pochylając i opierając przedramiona na rozstawionych nogach. Kobieta znów się krótko zaśmiała. Spojrzałem na nią z mieszaniną irytacji, rezygnacji i zaciekawienia.

– Pół godziny, powiada pani? – odezwałem się siląc się na uśmiech. Wyszedł pewnie nieprzekonująco, bo kobieta znów zachichotała patrząc na mnie – Chyba marne szanse, by zgarnąć po drodze żonę i córkę, a potem jadąc przepisowo na autostradzie przez Czechy, nie mówiąc o tym, że trzeba by było kupić winiety.

– Żona może kupić, by w systemie nie wywaliło informacji, że pan naprawdę ucieka. Może nawet prowadzić auto, a pan przykryłby się kocem na tylnym siedzeniu, by system kamer nie wychwycił pana twarzy. Zanim by się zorientowali, że pan może być w aucie, to ma pan pewne szanse jednak dostać się do Austrii, ale bez postojów na dodatkowe tankowanie i na siku. Wychodzi pan teraz, w tym momencie. Żołnierz pilnujący drzwi przepuści pana, jak mu pan powie, że to wszystko podziałało na pana dość stresująco i musi pan do kibla. Idzie pan niby do kibla, a tak naprawdę idzie pan w stronę wyjścia. Ktokolwiek się po drodze pana zapyta, gdzie pan idzie, to odpowiada pan, że do portierni, bo zostawił pan tam przez pomyłkę książeczkę wojskową. Potem pan idzie do wyjścia z jednostki. Czeka pan chwilę, aż wartownik będzie zajęty sprawdzaniem wchodzących na teren ludzi, wtedy pan mija otwarte bramki i gotowe. Dalej pan już sobie poradzi.

– Naprawdę mnie nie sprawdzą przy bramie?

– Aha. Filtrują ludzi wchodzących na teren. Jeśli nie ma alarmu, albo jeśli ktoś już takiego numeru tutaj nie odwalił, to nawet na pana nie spojrzą.

– Ale się tutaj połapią, że mnie nie ma – pytałem zainteresowany. Kobieta potrząsnęła głową.

– Zanim cokolwiek zrobią tutaj, to muszą się zapełnić wszystkie krzesełka. Trochę to czasu zajmie. Myślę, że jeszcze pół godziny. Może najwyżej godzina. Wtedy zaczną pytać, szukać pana wszędzie. Zanim dojdą do tego, że chyba pana nie ma na jednostce, to będą musieli dojść po nagraniach z kamer, co się z panem stało.

Popatrzałem po sali zaskoczony tym co słyszałem. To wszystko brzmiało, jak naprawdę przemyślany plan ucieczki. Całkiem dobry plan, który miałby szanse powodzenia.

– No dobra, a co potem? Przecież wiedzą, gdzie mieszkam.

– Jeśli by pan to dobrze rozegrał… – kobieta również pochyliła się do przodu i też oparła przedramiona na rozstawionych nogach, patrzała na mnie poważnym wzrokiem, nieco ściszając głos – Przykładowo za bramą dzwoni pan do żony, by podjechała po pana, a potem jedziecie z marszu na granicę, to w domu już pana nie zastaną, bo przez ten czas będzie pan zmierzał do granicy. Zanim żetony podjadą panu na kwadrat, wyważą drzwi i upewnią się, że pana i domowników nie ma, to dopiero wtedy zacznie się pościg. Do tego czasu już będzie pan w Czechach, nawet zakładając scenariusz, że będzie akurat kontrola graniczna… a wiemy że w ciągu dnia raczej jej nie będzie. Zanim służby dojdą, że nawet w kraju pana nie ma, to uruchomią kanały pomocy zagranicznych służb… a zanim te w ogóle ruszą swoje tyłki, to znowu minie trochę cennego dla pana czasu. Taka ucieczka, to pestka.

– I pani mi to od tak mówi? Tak po prostu? Czemu pani sama nie ucieknie? – zaintrygowała mnie szczerość i całkiem sensowny poziom zaplanowania poszczególnych kroków.

– A czemu miałabym to robić? Przecież ja tu na ochotnika się zgłosiłam? – popatrzała na mnie szczerze zdziwiona – no a plan zadziałał u mojego kuzyna… tyle że on z Wrocławia… ale mu się udało. Siedzi sobie teraz na Cyprze i zamierza wyjechać do Namibii.

– Przepraszam… że co proszę? – wytrzeszczyłem na nią oczy.

– No… kuzyn odwalił numer. Zanim Czesi zaczęli w ogóle go szukać, to on już w Chorwacji sobie wsiadał na prom, na Cypr – wzruszyła ramionami – Widzę, że pan też nie bardzo kwapi się do woja, to myślę sobie że panu pomogę. Z tego co usłyszałam to ma pan żonę, dzieci… myślę, że to naprawdę nie fair, że pana biorą. No i dodatkowo, jak ma pan być jedynym tatusiem ze słabą kondychą… cały oddział będzie cierpiał.

Zacisnąłem usta mając coraz to bardziej mieszane uczucia. Serce zaczynało mi bić mocniej, gdy spoglądałem na drzwi prowadzące do wyjścia z sali. Stał tam jeden żołnierz. Wahałem się tylko chwilę, zanim podjąłem decyzję.

– Musiałbym to teraz zrobić, co nie? – spojrzałem jej w brązowe oczy zdeterminowany.

– Tak – odparła nie opuszczając wzroku – Liczy się każda minuta od teraz.

– Dzięki – uśmiechnąłem się i wstałem nie żegnając się. Ruszyłem do wyjścia spokojnym krokiem. Starałem zachować zimną krew, choć serce zaczęło mi walić w piesi i podchodzić do gardła. Nie czułem się tak, nawet gdy wywaliło w jednej szafie serwerowej wszystkie zasilacze, smażąc kilka chipsetów na płytach głównych i uszkadzając sporą ilość dysków twardych. Szalone chwile ze stoperem w ręku, podczas próby szybkiej wymiany sprzętu, migracji systemów z zapasowych serwerów na nowy sprzęt…

– Dzień dobry, proszę pana – kiwnąłem żołnierzowi, który mi się przyglądał, gdy do niego podchodziłem – ja za potrzebą, nie byłem w toalecie odkąd tu jestem.

Żołnierz kiwnął głową i otworzył przede mną drzwi. Podziękowałem i wyszedłem nie oglądając się za siebie. Znajdowałem się teraz w długim korytarzu. Po lewej stronie, na końcu korytarza było wyjście. Stało tam jeszcze trochę osób. Stało tam jeszcze kilkanaście osób, dokładnie przed otwartymi drzwiami na salę, gdzie zaczynała się kolejka, którą miałem już za sobą.

– Dzień dobry – niemal podskoczyłem, gdy usłyszałem za sobą czyjś głos. Obróciłem się i zobaczyłem żołnierza, który miał na głowie czerwony beret, biały pas i opaskę MP na ramieniu – Pomóc panu w czymś?

– Dzień dobry, dzień dobry… ja… nie wiem gdzie jest toaleta… – odparłem szczerze wystraszony, czując że naprawdę będę potrzebował skorzystać z rzeczonej toalety.

– Oczywiście. Proszę za mną – żołnierz uśmiechnął się lekko i minął mnie. Stanął kilka kroków dalej przed drzwiami oznaczonymi, jako męska toaleta – To tutaj, proszę pana.

Pokiwałem głową i podszedłem do drzwi. Spojrzałem jeszcze raz na żołnierza. Był mojego wzrostu, miał łagodne rysy twarzy, ale widziałem w jego oczach, że mnie bacznie obserwuje. Wszedłem do męskiej toalety. Była tu część ze zlewami. Przeszedłem do dalszej części i skorzystałem z boksu. Zacząłem się zastanawiać, czy dobrze robię… czy aby nie wystawiam całej swojej rodziny na niebezpieczeństwo. Co jeśli jednak tym razem cała procedura poszukiwania uciekiniera zadziała szybciej? Co jeśli ten żandarm na korytarzu miał pilnować przed właśnie takimi, jak ja sam? Co w takim przypadku zrobić? Nie będzie to zbyt odpowiedzialne. Co mówił ten porucznik? Dobrze to zapamiętałem? Areszt… sąd wojskowy?

Westchnąłem i po załatwieniu swoich spraw wyszedłem z boksu. Widziałem, jak inny żandarm korzystał z pisuaru. Może to kolega tego z korytarza? A co jeśli sprawdzał akurat mnie, czy zaraz nie nawieję z tego budynku? No chyba, że jednak akurat tak się złożyło, że też w tym momencie przyszedł tu za potrzebą? Czy może aby nie za bardzo nakręcam się w spiralę paranoicznej paniki?

Poszedłem umyć ręce. W momencie, gdy kończyłem i zaczynałem suszyć mokre dłonie przy suszarce, pojawił się żandarm i nie zwracając uwagi zaczynał myć ręce i przyglądać się uważnie swojemu odbiciu w lustrze, sprawdzając czy nie pominął żadnego włoska na dokładnie ogolonej twarzy.

Wyszedłem z męskiej toalety i nie oglądając się za siebie poszedłem z powrotem w kierunku drzwi na salę, z której wyszedłem. Otworzyłem drzwi i spojrzałem na żołnierza po wewnętrznej ich stronie. Zerknął na mnie i kiwnął nieznacznie głową, po czym wrócił do przyglądania się jakiemuś punktowi na przeciwległej ścianie. Zerknąłem z powrotem za siebie, na korytarz. Stał tam w rozkroku żandarm, który zaoferował pomoc w odnalezieniu toalety. Obok niego w tej samej pozie stał ten, co się przeglądał w lustrze. Oboje patrzyli się w moją stronę, dokładnie na mnie. Uśmiechnąłem się kwaśno, wchodząc na zapełniającą się coraz bardziej salę. Wychwyciłem wzrokiem dziewczynę, z którą wcześniej rozmawiałem. Była zajęta przeglądaniem czegoś na swoim smartfonie. Moje ówczesne miejsce było już zajęte przez jakiegoś młodego, ogolonego na łyso mężczyznę. Miejsce między nim a kobietą było wolne krzesło. Podszedłem do nich i bez słowa zająłem miejsce obok niej. Młoda blondynka wciąż nie odrywała wzroku od ekranu.

– Plan był dobry – odezwałem się po chwili. Jej reakcja była podobna do mojej, gdy zaczynała wyłuszczać swój plan, jednak tym razem ja się nie śmiałem. Nie miałem w tym momencie na to ani ochoty, ani siły. – Ja, to nie pani kuzyn. Mogłem to zrobić już wcześniej, zanim dostałem kartę powołania… wtedy na spokojnie bym wybrał się w podróż poza Polskę. Pojechałbym bez nerwów, lęku że mnie złapią, strachu przed tym, co by mogli zrobić, jak by już mnie złapali. Dwadzieścia lat temu pewnie bym tak zrobił, ale za stary jestem na takie odpały.

Pokiwała w milczeniu głową, przyglądając mi się bacznie. Ja patrzyłem się na nią, próbując wytrzymać jej spojrzenie. Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem do niej dłoń w geście przywitania.

– Jestem Jacek – odezwałem się, gdy chwyciła moją dłoń i mocno ścisnęła, co mnie zaskoczyło, nie podejrzewałbym jej o taką krzepę – Pewnie będziemy w tym samym oddziale. Może warto skończyć z tym pan, pani, co nie?

– Monika – odezwała się uśmiechając kącikiem ust – Będziemy w tej samej drużynie.

– Skąd to wiesz? – zdziwiła mnie jej pewność – Gdzieś to wywieszają na tablicy?

– To pestka… Widzisz te cztery kolumny poustawianych krzeseł, co nie? – odezwała się, zataczając ręką wokół wszystkich poustawianych krzeseł w widoczne cztery równe grupy – No, to one symbolizują cztery przydziałowe plutony, wchodzące w skład naszej, formującej się kompanii.

Przyjrzałem się bardziej dokładnie rozmieszczeniu krzeseł. Zacząłem zauważać pewien wzór.

– Tak… a one z kolei są pogrupowane dwurzędami… po sześć krzeseł na grupę – odpowiedziałem Monice kiwając w zrozumieniu głową – Jest pięć dwunastek w każdym z czterech tych sektorów.

– Jak na staruszka, za którego się uważasz, to całkiem bystry z ciebie tatuś. Każde dwanaście krzeseł w małej grupce oznacza drużynę – wyszczerzyła się w szelmowskim uśmiechu – będziemy w ostatniej drużynie tego konkretnego plutonu.

– Ciekawe spostrzeżenie – odezwał się z kolei mężczyzna siedzący po mojej lewej stronie. On również zaczął w specyficzny sposób spoglądać na zapełniające się rzędy krzeseł – To ma sens i jednak zarazem też sensu nie ma. Co jeśli więcej kobiet będzie w jakiejś konkretnej grupie?

– To przetasowania zrobią, jak już będzie komplet zajętych krzeseł – Monika wychyliła się do przodu, by spojrzeć na mężczyznę i uniosła w niemałym zdumieniu obie brwi – Wow… twoja kobieta nie schowała ciebie gdzieś w szafie przed mobilizacją, czy może przed nią uciekasz?

Parskąnąłem, ledwo powstrzymując śmiech. Ta dziewczyna była naprawdę bezpośrednia.

– Ja przyszedłem tu dla ciebie, słonko – odezwał się do Moniki uśmiechając się zalotnie – moja kobieta nie musi nic o nas wiedzieć. Co się tutaj wydarzy, zostanie też i tutaj.

– What happens in Vegas, stays in Vegas – przypomniałem sobie nagle słowa z dawno oglądanego filmu, na co oboje rozmówców tylko się uśmiechnęło. Następnie wszyscy troje wymieniliśmy się uściskami dłoni.

– Darek, zmobilizowany…

– Monika, ochotnik…

– Jacek, zmobilizowany…

Jeszcze rozmawialiśmy niezobowiązująco, nim przed nami usiadł mężczyzna, którego kojarzyłem dość dobrze. Pochyliłem się i poklepałem go w ramię.

– Maciek? Ty tutaj, teraz? – zagaiłem, a ten momentalnie odwrócił się i uśmiechnął się – Nie wierzę, ciebie też zgarnęli?

– Jacek! – odezwał się ściskając mocno moją dłoń, jednocześnie klepiąc mnie w ramię – no właśnie mówili mi, że dostałeś bilet do woja. Dobrze jest widzieć jakąś znajomą twarz.

– Znacie się? – Monika spytała się patrząc to na mnie, to na Maćka.

– A no, znamy się – uśmiechnął się patrząc na mnie wymownie – od podstawówki, tak właściwie.

– Nasi rodzice przyjaźnią się ze sobą, przez lata mieszkaliśmy w tej samej klatce – dodałem spoglądając na twarze nowych kolegów i koleżanki – Mieliśmy takie samo hobby, które później przerodziło się w sport.

– Hobby? Zmieniające się w sport? – Darek wyraźnie się zainteresował tematem – Co to takiego?

– Najpierw paintball, potem airsoft, a na koniec pozwolenie na broń i zawody strzeleckie – Maciek uśmiechnął się nieco kwaśno – pewnie dlatego nas wzięli, co nie Jacek? Zamiłowanie do broni nas tutaj przygnało.

– Tak myślisz? – zacząłem się głębiej zastanawiać nad słowami oficera, który wcześniej powiedział mi więcej detali – Możesz mieć rację, ten tam za parawanem wyliczył mi dokładnie każdą sztukę broni, jaką posiadam w szafie.

– Te, no popatrz… mi też powiedział… ciekawe, że ujął mój nowy zakup sprzed czterech dni – Maciek potrząsnął głową.

– A co żeś wyhaczył? – spytałem zaciekawiony.

– Używkę hamerykańską… Siga P320… czy jak oni tam to nazywają… M17 bodajże – Maciek machnął dłonią wymijająco i spojrzał z lekkim zawodem na twarzy – najgorsze, że nie zdążyłem jej jeszcze wziąć na strzelnicę… miałem parę zmian na nocki, a gdyby nie wojsko, to akurat jutro bym jechał trochę z niej popykać.

Potrząsnąłem głową, wiedząc jak może się czuć strzelec, który nie może wziąć swojego nowego nabytku i go samodzielnie nie sprawdzić. Popatrzyłem na Maćka ze współczuciem i poklepałem go po ramieniu.

– A jeszcze w dodatku wyhaczyłem po taniości kilka setek amunicji do niego… ci mówię… myślałem, że mnie coś trafi, jak zobaczyłem to zaproszenie – Maciek spojrzał na Darka i na Monikę – a wy coś strzelacie?

Oboje potrząsnęli przecząco głowami, kiedy do nas dosiadło się parę nowych osób. Byli też z mobilizacji. Ci nowo dosiadający się nie należeli do osób, które miały jakąkolwiek realną styczność z bronią. Co prawda grali na konsoli, komputerze i smartfonie, ale to nie liczyło się… nijak to się ma do prawdziwej broni.

– Ja wiem, że się jeszcze nic nie zaczęło, ale czy mówili wam może kiedy nas wszystkich wypuszczą? – spytał się jeden z nowo przybyłych o imieniu Michał – Pytam, bo mnie nie chcieli nic konkretnego powiedzieć, poza olewczym „po szkoleniu się zobaczy, co z wami zrobią”.

– Pewnie będziemy jako rezerwa, jeśli sprawy na froncie bardzo źle pójdą… albo jak hamerykańce stwierdzą, że się zabiorą, by wzmocnić Tajwan, albo chronić ropę w Ameryce Południowej. Wtedy wszystkich nas poślą gdzieś za Rzeszów, Lublin, czy Białystok – Maciek odpowiedział bez ogródek.

– Amerykanie? No ale oni nas będą wspierać bezwarunkowo, co nie? W ramach tego tam, piątego punktu w konwencji NATO – Darek widocznie się obruszył – Nie zostawią nas samych przeciwko Bulborkom.

– Artykuł piąty traktatu północnoatlantyckiego amerykanie wypełnili – Maciek spokojnie tłumaczył swój punkt widzenia – przyszli nam z pomocą. Jednak ta pomoc nie będzie wieczna. Może zostawią nam część swojego sprzętu, ale na pewno zaczną zabierać stąd swoich ludzi. Ta wojna trwa już zbyt długo, a oprócz Tajwanu i Gujany jest jeszcze narastający konflikt z Iranem, no i z Chinami w Zimbabwe, Kongo i RPA.

– A co tam jest? – Monika spojrzała na Maćka.

– Zimbabwe ma kopalnie litu – tym razem to ja udzieliłem odpowiedzi – a w Kongo, to wciąż jest ponad połowa światowego wydobycia kobaltu. RPA z kolei to jedna czwarta światowego wydobycia manganu. Te kraje nie mają jak spłacić zaciągniętych kredytów i w związku z tym oddają na własność wszystko, co tylko Chińczycy sobie zażyczą.

– No i eksport litu, kobaltu i manganu z tych krajów poleciał na łeb na szyję – Maciek spojrzał na Darka z wyraźną rezygnacją.

– Zamknęli kopalnie? – Darek zgadywał.

– Nie, nic z tych rzeczy – Maciek potrząsnął głową – Kopalnie działają jak należy. Tylko całość idzie teraz do Chin. Amerykanie są wściekli i wystraszeni. Dolar spada, Euro spada, Fank szwajcarski o dziwo rośnie. Złoto stoi w miejscu, Bitcoin też. Co im po laniu się z Bulborkami, jeżeli nie mają tutaj żadnych życiowych interesów, które by im rekompensowało udzielanie się w zbrojnych działaniach?

– A jakby u nas powstały kopalnie litu? – Michał zadał pytanie – to wtedy by USA zostało, co nie?

– Zależy… bo musielibyśmy mieć takie złoża, a nie mamy – Maciek potrząsnął głową – ale jeśli by się tak zdarzyło, że by odkryto duże pokłady kobaltu, litu, niklu… na tyle duże, żeby się opłacało wydobycie, to na bank Amerykanie jeszcze więcej wojska by dosłali. Z drugiej strony kacapy pojawiłyby się przed USA, by właśnie dla siebie zgarnąć cały nasz nieistniejący lit.

– Ktoś tutaj był na geologii? – Darek rozejrzał się po rosnącej grupce ludzi, którzy siedzieli w naszym otoczeniu – Nikt? Eh… szkoda. Fajnie by było wiedzieć, jakie obecne złoża mamy w Polsce.

– A ty po czym jesteś? – Monika spojrzała na Darka wiercąc się na niewygodnym krześle, jak z resztą wszyscy. Za długo już siedzieliśmy na nich. Zaczynało to być irytujące i męczące.

– Ja? Ja skończyłem analitykę chemiczną.

– Boże… a co to takiego? – Monika szczerze się zdziwiła – Badasz skład jajeczek i piszesz o tym elaborat?

– Twoje bym chętnie zbadał – zaśmiał się, po czym dodał – brakuje ludzi do pracy w laboratoriach, przydaje się też przy badaniu DNA, w przemyśle często potrzebują osoby, która zna się na odczynnikach. Po godzinach można z domowych środków petardy sobie tworzyć.

– Chemik! – Maciek wskazał na Darka – Ty chłopie będziesz Chemik!

– Lepsze to, niż nazwisko – Darek wzruszył ramionami

– A jak masz na nazwisko? – Michał spojrzał na Darka

– Werbelecki… Darek Werbelecki.

– A ja jestem Szukanik – Maciek uśmiechnął się do Darka, wskazał na mnie palcem – a on jest Dadziński… miałem różne ksywki, on też… może coś nowego się i tutaj wynajdzie.

– A w wojsku nie mówią po nazwisku? – zadałem pytanie i dodałem z teatralnym udawaniem – Wiecie… szeregowy Szukanik, co tak wolno biegacie, co?

– Wal się, szeregowy Dadziński, biegam szybciej od ciebie, dziadku – uśmiechnął się zaczepnie.

– Odezwał się, młody Apollo… zobaczymy pewnie już niedługo, kto z nas pierwszy będzie wypluwał płuca na bieżni – zaśmiałem się rozbawiony. Często sobie tak docinaliśmy. Oboje wiedzieliśmy, że żadnego to z nas nie rusza.

– Apollo chyba był bogiem miłości, nie młodości – wtrącił się Michał przymrużywszy nieco oczy, jakby naprawdę zaabsorbowała go nasza nieścisłość co do prawdziwej funkcji starożytnych bóstw – za młodość odpowiadała grecka bogini Hebe, a u Rzymian bogini Juventas.

Ja i Maciek unieśliśmy brwi. Naprawdę nas zatkało i nie wiedzieliśmy przez chwilę, co mielibyśmy tak naprawdę na to odpowiedzieć.

– A ty co? Historię kończyłeś, czy jak? – Monika tym razem spojrzała zdziwiona na Michała.

– Historię sztuki, mówiąc dokładniej – odezwał się, po czym dodał – Skoro mamy już Chemika, to nie może zabraknąć i kogoś o imieniu Apollo.

Spojrzałem na Maćka szczerze rozbawiony. Ten niski, blond włosy, dobrze zbudowany, o dziesięć lat ode mnie młodszy mężczyzna miał ewidentnie malującą się konsternację na twarzy.

– Że co? Apollo? – szczerze wyraził swoje zdziwienie.

– Surprise surprise mothefucker – zacytowałem tekst znany z memów, chichocząc przy tym.

– O… a ten stary z IT, znów po angielsku gadać zaczyna – Monika uniosła brew z dezaprobatą – Maderfaker jeden.

– Ile masz lat? – Darek spojrzał na mnie z lekkim niepokojem – Nie rozsypiesz się przypadkiem podczas szkolenia?

– Ja mam czterdzieści osiem – wzruszyłem ramionami lekko zażenowany, po czym wskazałem na Maćka, vel Apollo – On za to ma trzydzieści osiem. Jak na gościa z IT, to kondycję mam chyba dobrą.

Darek zaklął pod nosem. Monika dość głośno, obracając się jednocześnie do nas plecami.

– Mój stary jest młodszy od pana – Michał potrząsał głową – Co prawda nie dałbym panu tyle lat, ale wygląda pan na starszego od Apolla.

– Żaden pan, mówmy sobie po imieniu – odpowiedziałem – Po nazwisku, to będą do nas mówić. Podejrzewam, że nas jeszcze przełożeni nie raz ochrzczą po swojemu.

– You are older than his daddy, man – Maciek dał mi kuksańca w ramie – Go home daddy, you’re too old for this shit.

– Dadi! – Monika klepnęła mnie mocno w plecy, aż zadudniło. Zaskoczyło mnie, że potrafiła przywalić tak mocno – Najstarszy z nas wszystkich, starszy od naszych starych… mamy wśród nas Dadi’ego!

– Nawet nazwisko pasuje – Maciek się zaśmiał – Dadziński… Dadi… Who’s the daddy?

– I’m your daddy – odparłem potrząsając głową z uśmiechem niedowierzania.

– Ej, to zabrzmiało źle na tak wielu płaszczyznach… – Monika wybuchła śmiechem, reszta też się podśmiewała, powtarzała docinki. Nie było sensu tego negować, czy protestować. Robiąc tak tylko bym jeszcze bardziej upewnił wszystkich, by właśnie tak mnie nazywać. Potrząsnąłem głową, śmiejąc się wraz z innymi. Skoro tak wyszło, niech tak zostanie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • mamycię 2 miesiące temu
    Masz Sajgon w interpunkcji i często źle zapisane dialogi.
    Na początku zdanie - tasiemiec bez sensu.
    Czasami leży składnia i są powtórzenia.
    Poza tym nikt nie przeczyta tak długich części.
    Poza tym jest dobrze👍
  • arlkweith 2 miesiące temu
    Dzięki wielkie. Muszę chyba zapisać się na kurs pisania. Przynajmniej wiem, nad czym mam pracować ^_^

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania