Fallout - Rozdział 4 - Najeźdźcy, cz. 2
Oczy portiera-wykidajły zwęziły na chwilę w dobrze znanym Blaine’owi stylu. Postawił chłopaka na ziemię. Poprawił mu skórzaną kurtkę i klepnął kumpelsko kilka razy po twarzy.
Blaine wiedział, że wybrnął wyśmienicie. Teraz negocjacje wejdą na kolejny poziom. Potem czeka ich już tylko przypieczętowanie umowy. Jego plan, jego chytry lisi plan, znów zaczynał działać.
- Niezłą forsę, mówisz? To szczwany kutas. Pewnie zakopywał ją gdzieś w wiosce, co?
Blaine pokiwał głową.
- Tak. Znalazłem skrytkę w jednym z ugorów, na których wieśniacy hodowali wcześniej kapustę. Stary trzymał tam beczkę z ołowiu. Ten jego pachołek, Seth, raz na jakiś czas rozkopywał poletko pod osłoną nocy i dokładał do środka nowe kapsle. Zagroziłem staremu, że jeśli nie odda mi połowy forsy, to będzie miał problem z czymś znacznie gorszym niż radskorpiony. Potem wy porwaliście Tandi i chyba faktycznie zrozumiał, że źle się dzieje.
- Ile forsy? – głos rozbójnika zdradzał niezdrowe podekscytowanie w obliczu wszelkich informacji, które zapewnił mu Blaine.
No, uważaj, Kelly, lepiej teraz, kurwa, nie daj się ponieść fantazji i nie przeholuj…
Chłopak przybliżył się nieco do śmierdzącego zakapiora. Niemalże szepnął mu na ucho:
- Pięć-tysięcy-kapsli!
- P… pię… pięć?
- Tak. Ten stary dziad obiecał mi pięć tysięcy kapsli, jeżeli jego córka wróci do niego w jednym kawałku.
- Ja pierdolę – pisnął podekscytowanie portier-wykidajło. – Pięć tysięcy jebanych w dupsko kapsli! Hohoho!
- Pomyśl o tym. Pozwól mi pogadać z Garlem. Przekonam go, żeby oddał mi Tandi. Zabiorę ją ze sobą do Cienistych Piasków. Zgarnę szmal starego i za dwa dni spotkamy się nocą przy tym skalnym nasypie na południu od osady. Podzielimy się fifty-fifty.
- Hmm… kurwa, Garl może nie dać się przekonać. Będzie chciał coś w zamian, najlepiej jakąś młodą cipkę, z której będzie miał trochę użytku. Do tego forsa z nagrody. Jak się dowie, że to pięć tysięcy pierdolonych kapsli, to położy łapę prawie na wszystkim, albo i na wszystkim.
Blaine rozejrzał się ukradkiem jak gdyby chciał stworzyć wrażenie, iż zależy mu, by to, co teraz powie, pozostało tylko między nimi. Potem zerknął za siebie i przybliżył się nieco bardziej do podekscytowanego, zniewolonego przez żądzę mamony bandziora.
- Powiedz Garlowi, że nagroda wynosi tysiąc kapsli. On weźmie pięćset, a ty i ja po dwieście pięćdziesiąt. W ten sposób będziemy mieli cztery tysiące do rozdzielenia na nas dwóch.
- Dobra – strażnik potwierdził skwapliwie i sięgnął ręką po opartą o ścianę dzidę. – Pogadam z nim. To może się udać.
- Poczekaj – rzucił za nim Blaine – jest jeszcze jedna sprawa. Nie ma sensu niepotrzebnie ryzykować. Chyba mam coś, co może nam się przydać…
Kiedy Blaine opowiadał, portier-wykidajło słuchał z narastającą w nim fascynacją. Kiedy zniknął wewnątrz budynku, Blaine Kelly był święcie przekonany, że wszystko układa się zgodnie z jego planem.
I w gruncie rzeczy, było dokładnie tak jak przypuszczał.
17
W chwili gdy Blaine Kelly znalazł się w pomieszczeniu audiencyjnym Garla, zrozumiał, iż na jakąkolwiek rejteradę jest już zdecydowanie za późno.
Oczywiście Blaine nie miał najmniejszej ochoty, ani potrzeby wycofywać się. Ewentualność ta przeszła mu tylko przez myśl, ale w obliczu skrzętnie realizowanych ogniw jego skrzętnie uknutego planu, była swoistą abstrakcją.
Jednak jak miało się za chwilę okazać, Blaine miał uświadczyć pewnego wkalkulowanego we wszystko ryzyka. Ryzyko to było drobną skazą na jego kryształowych wręcz knowaniach, ale z racji tego, iż nie dotyczyło go bezpośrednio, stanowiło raczej nieprawdopodobny wręcz przypadek, niźli faktyczną przeszkodę na drodze do uratowania Tandi i Krypty 13.
Właściwie, to było pewnego rodzaju ofiarą na rzecz większego dobra.
Opierający się o stare, niechlujne biurko z czasów sprzed Wielkiej Wojny Garl mierzył Blaine’a osobliwym spojrzeniem. Jego matowe wręcz oczy były szare. Zupełnie jakby przytłaczające, monochromatyczne spektrum pustyni nieodwracalnie odcisnęło na nich swoje piętno wypalając wszelkie pokłady zamieszkującego niegdyś Garla dobra. Jak gdyby dla kontrastu jego twarz zdradzała aż nazbyt wiele. Szorstka, ociosana w kwadrat szczęka poruszała się rytmicznie i nieco nonszalancko, kiedy bandzior numer jeden żuł resztki – bogowie raczą wiedzieć skąd pozyskanego – tytoniu. Groźna, łobuzerska fizjonomia sama przez się wyrażała, że jej właściciel nie jest człowiekiem, z którym chciałbyś wybrać się na niedzielną partyjkę golfa; popykać trochę piłeczkę w promieniach przyjaznego, sierpniowego słoneczka, a potem kulturalnie podać sobie ręce salutując w imitacji żołnierskiego pozdrowienia dotykając dwoma palcami kaszkietu.
Natomiast jeżeli szukałeś kogoś, kto pomoże ci pozyskać taktyczną głowicę termojądrową i zdetonować ją, dajmy na to, w centrum San Francisco – przy okazji dokonując po drodze niepoliczalnych wręcz aktów wandalizmu i destrukcji, gwałcąc, co popadnie i na dokładkę mordując, mordując i raz jeszcze mordując, a jedyną kwestią, która mogłaby przysporzyć ci ewentualnych zmartwień, to ilość „kapsli” pobrzękujących w sakiewce, która po skończonej robocie przypadnie każdemu z was, cóż Garl zdecydowanie był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
Opierając się o zdezelowane biurko z na wpół powysuwanymi szufladami, Garl trwał w milczeniu żując tytoń. Nogi splótł na wysokości kostek, zaś ręce tam, gdzie jego korpus pokrywał metalowy, dość unikalny pancerz, o jakim Blaine nigdy wcześniej nie słyszał. Pomimo, iż wszędzie dookoła panował niewysłowiony pierdolnik, pancerz Garla lśnił niczym chromowane psie jaja. Lśniły również znajdujące się na lewym naramienniku spiczaste kolce. Blaine „podziwiał” je zastanawiając się, ilu ludzi zdołał nadziać na nie bezwzględny wódz najeźdźców.
Oczywiście Garl był również uzbrojony. Tuż obok niego, na pooranym i zdecydowanie pamiętającym lepsze przedwojenne czasy blacie biurka spoczywał stylowy, wykonany z szarego metalu pistolet z masywnym uchwytem i wyjątkowo złowieszczą lufą.
Desert Eagle .44.
Gdyby ktokolwiek miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości odnośnie natury i tutejszej pozycji Garla, bez wątpienia rozwiałyby je ukradkowe spojrzenia zebranych w pomieszczeniu pustynnych najeźdźców jak również ich wyraźne napięcie i niepewność, co będzie dalej. Poza Blaine’m, Garlem i jak gdyby nieco niewidocznym Ianem pokój wypełniało czterech najeźdźców. Trzech z nich było mężczyznami, jedna zaś kobietą. Nosili dokładnie takie same skóry, co ci na zewnątrz. Jednak żaden z nich nie miał dzidy. Otaczający Garla pretorianie byli uzbrojeni w MP9 i wyjątkowo groźne miny. Zaś znajdujące się tuż obok masywnego, totalnie zdezelowanego, porwanego, rozchwierutanego i rozklekotanego łóżka przesiąkniętego zapachem potu, krwi, alkoholu i spermy, posiniaczone, poobijane kobiety nie tylko nie miały przy sobie żadnej broni, ale były również niemalże pozbawione odzieży.
Koleś lubi się zabawić i to na całego. Córka Aradesh’a chyba raczej nie wróci do tatusia w jednym kawałku. Szkoda. Seth się najpewniej załamie.
Kobiety miały pusty wzrok, lecz była to pustka zupełnie inna niż w przypadku przywódcy Chanów. Spojrzenie Garla było wyzute z emocji, empatii i najmniejszych nawet przejawów fundamentalnej dla większości ludzi etyki opartej na obowiązujących niegdyś dziesięciu przykazaniach.
Właściwie to Garl wyglądał na kogoś, kto obrócił dekalog do góry nogami wykreślając z niego wszystkie „nie”. Niewolnice, dziwki, zmaltretowane kobiety czy po prostu seksualne zabawki przypominały natomiast siedzącego pod bramą Cienistych Piasków psa, który wiedząc, iż skończy w misce gulaszu, zdradzał oznaki absolutnej apatii i nic, absolutnie nic go już nie obchodziło.
- No, przerwiemy chyba ten impas i powiesz mi, chłopaczku, czego tu do chuja chcesz?
Głos Garla był dokładnie taki jak przewidywał Blaine. Równie szorstki, co jego morda i równie nieokrzesany, pozbawiony krzty negocjacyjnego wyczucia. Mimo to Blaine poczuł jak jego odziana w ciężką, czarną skórę noga zaczyna zwolna i bezwolnie drgać w rytmie rezonującego w pomieszczeniu głosu Garla.
- Zostałem przysłany przez Aradesh’a, przywódcę Cienistych Piasków…
- Wiem, kurwa, kim jest Aradesh! – przywódca Chanów uniósł się stając na równe nogi. Blaine nawet nie zdążył zarejestrować jak w jego prawej dłoni pojawił się Desert Eagle 0.44. – Nie wiem natomiast, do kurwy jebanej nędzy, kim jesteś ty i po chuj tu przylazłeś. Nie wyglądasz mi na takiego, co chciałby kupić kilka niewolnic. W ogóle nie wyglądasz mi na takiego, co powinien tu być!
- P-przybyłem – Blaine zająknął się po raz pierwszy od pojawienia w obozie. Czuł na sobie spojrzenia napiętych, gotowych do ataku Chanów. Czuł również ich obecność tuż za swoimi plecami. Trójka mężczyzn otoczyła go dość zwartym kordonem. Dało się słyszeć odgłos pustego szturchnięcia. Ian chyba dostał z barku. – Przy-byłem… wynegocjować uwolnienie Tandi…
Garl zaniósł się obłąkańczym śmiechem. Śmiał się dobitnie, spiżowo, a wraz z nim śmiali się wszyscy, poza Blaine’m, Ianem i dwiema przerżniętymi już chyba na wylot, posiniaczonymi kobietami.
- Gwen – rzucił przywódca Chanów do stojącej obok niego kobiety o czarnych włosach. – Przyprowadź no tę cizię. Piesek tatusia chciałby pewnie zobaczyć, czy dziewczynka jest cała i zdrowa.
Kiedy Gwen zniknęła w znajdujących się na wschodniej ścianie drzwiach, wyczekujący z duszą na ramieniu Blaine usłyszał szczebiot zardzewiałej zasuwy. Potem zaskrzypiały drzwi, Gwen rzuciła kilka wybitnych wulgaryzmów, których nie będziemy tutaj przytaczać z oczywistych względów, a następnie dało się słyszeć odgłos kroków.
Do pomieszczenia audiencyjnego Garla weszła drepcząca i rozglądająca się niepewnie córka Aradesh’a. Tandi była w zadziwiająco dobrej formie. Wyglądało na to, że włos jej z głowy nie spadł, a z jej spojrzenia dało się wyczytać, iż wszystko to traktuje jak świetną przygodę, ale jednocześnie ma już ochotę wracać do domu.
Oczywiście Garl nie był głupi. Mógł porywać wieśniaczki, mógł bić, gwałcić i maltretować je do woli. Mógł potem sprzedawać je jako niewolnice inkasując przy tym naprawdę pokaźne sumki w kapslach i powiększać swoje imperium tocząc wojny ze Żmijami, Szakalami i generalnie nękając wszystko, na co przyszła mu ochota. Jednak gdzieś poza zewnętrzną warstwą bestialstwa, Garl dobrze wiedział, że prawdziwa władza w post-apokaliptycznym świecie należy do kapsli Nuka-Coli. Stąd, gdy od dobra i stanu towaru zależała ilość i w ogóle ewentualność jakiekolwiek forsy, Garl robił wszystko, by uzyskać jak największą sumę.
Stąd Tandi nic się nie stało. Dla oszalałego z rozpaczy i nadmiaru jaskiniowych grzybów ojca, córeczka była znacznie więcej warta żywa i dobrze zachowania, niż na wpół żywa, skatowana i wyruchana przez Garla i jego wesołą kompanię.
Przywódca Chanów wskazał srebrzystym pistoletem na córkę króla kloszardów.
- Jak widzisz, chłoptasiu, dziewczynka jest cała i zdrowa. Włos jej z tej pięknej główki nie spadł, ale muszę przyznać, czasami ciężko było mi się opanować. Nad chłopakami panuję, sam rozumiesz, wszyscy mnie tu szanują – wyszczerzył pożółkłe, zbrązowiałe gdzieniegdzie zęby w sardonicznym uśmiechu – ale nad swoim własnym fiutem czasami nie potrafię. Dlatego te dwie biedne dziwki tutaj przeżywały ciężkie chwile. Musiałem jakoś zachować równowagę, prawda cipeczki?
Garl złapał się lubieżnie za jaja potrząsając nimi w bardzo jednoznacznym geście. Splunął również strużką oleistej, czarnej wręcz śliny, a następnie zbliżył się do jednej z kobiet i bezceremonialnie zdzielił ją w już i tak przypominający dojrzałą węgierską śliwkę pysk.
Dziewczyna zachwiała się i upadła kuląc w sobie. Druga momentalnie odsunęła się, lecz Garl stracił już nimi zainteresowanie.
- No, to teraz powiedz mi chłopaczku, co masz dla mnie? Chętnie oddam ci tę małą cipę, z której i tak nie ma tutaj żadnego pożytku – znów śmiech zebranych w pomieszczeniu – ale musisz mi zaproponować coś ekstra!
Spokojnie, Blaine. Ten psychol prowadzi negocjacje na swój własny, niespotykany sposób. Wszystko jest uzgodnione. Portier-wykidajło wszystkim się zajął. To tylko gra, Blaine. Inscenizacja. Nie musisz się bać.
Ale Blaine Kelly bał się. Bał się bardziej niż pierwszego dnia o godzinie siódmej dwadzieścia jeden, kiedy przyszło mu opuścić bezpieczne ściany Krypty 13 i po raz pierwszy spojrzeć w mroczną pustkę świata zewnętrznego. Potem pojawiły się myszy… szczury… i cała reszta przygód. Teraz, spoglądając na osobę Garla bez nazwiska, Blaine w pełni zrozumiał, iż to, co stwierdził tamtego dnia było absolutną prawdą: jakkolwiek nie wyglądał teraz wzbogacony okrucieństwem atomu świat zewnętrzny, człowiek wciąż stanowił w nim najokrutniejsze i najbardziej bezwzględne zwierzę.
- Tysiąc kapsli. Taką nagrodę zaoferował mi Aradesh. Tysiąc kapsli do podziału pół na pół dla ciebie i dla mnie.
- Niezła sumka, ale gdybym sprzedał tę dziwkę Rzeźnikowi z Hub, dostałbym dwa razy tyle i pewnie ze trzy ciasne kurwy tylko dla mnie.
- Mam też coś, co może ci się przydać. Coś, za co będziesz mógł wziąć dużo pieniędzy. Miejsce, które możesz złupić, zniewolić mieszkańców, a nawet żyć tam jak król! Nikt nie będzie cię niepokoił i nikt już nigdy nie będzie stanowił dla ciebie zagrożenia. Takie Żmije czy Szakale, wytniesz ich w pień, a sam zostaniesz przywódcą wszystkich najeźdźców na pustkowiach! Nawet Bractwo Stali będzie ci mogło skoczyć.
Oczy Garla zwęziły się w dobrze znanym Blaine’owi stylu. Wiedział, że ma go w garści.
- Mów dalej, chłopczyku…
Zamiast tego Blaine odwrócił się i rozpiął ekler swojej kultowej skórzanej kurtki. Odsłonił nieco barki, potem plecy, tak aby Garl mógł się przyjrzeć widniejącej na jego standardowym kombinezonie cyfrze.
- Poznajesz to? Kojarzy ci się z czymś?
Garl oczywiście rozpoznawał symbol bardzo dobrze. Kiedyś, kiedy ustawicznie nękał tę zawszoną Kryptę 15, wszędzie widział podobne znaki. Mordowane i porywane przez niego dziwki i kutasy, wszyscy chodzili w takich samych, pedalskich, obcisłych kombinezonikach.
Tyle, że tamci zamiast trzynastki, mieli na plecach wielką żółtą piętnastkę.
- Jesteś… jesteś z Krypty?
Blaine zdążył już narzucić skórę z powrotem na plecy i zapiąć suwak. Pokiwał głową.
- Tak. Mój Overseer, kawał podstarzałego i zniewieściałego kutasa, wygnał mnie zamykając przede mną drzwi. Odebrał mi wszystko, co znałem i na czym mi zależało, ale jednej rzeczy nie mógł zawłaszczyć: lokalizacji jego cennego bunkra. Przyznam, że nic by mnie bardziej nie obeszło, gdyby jakimś dziwnym zrządzeniem losu, on też został wygnany ze swojego nad wyraz cenionego domu.
- Podaj mi lokalizację Krypty – szepnął Garl. – Chcę ją poznać. Chcę…
- Masz mapę zachodniej Kalifornii?
- Gwen!
Przyniesiona przez kaprawą rozbójniczkę mapa błyskawicznie pojawiła się na ulubionym biurku bandyty numer jeden. Było mocno zatarta, część rogów została podarta, a w niektórych miejscach zamiast lokalnej topografii widniały zionące pustką dziury. Mimo to Blaine nie miał problemów ze zlokalizowaniem pasma Coast Ranges. Delikatnie, spokojnie powiódł wzrokiem nieco dalej na północ i na chybił trafił postawił kropkę w miejscu, które uznał za stosowne.
Była to jakaś góra. Daleko na północny zachód od Cienistych Piasków. Poza tym, Bóg jeden raczy wiedzieć, co Garl tam znajdzie. Na pewno nie Kryptę 13.
- Jaki jest kod dostępowy? – indagował przywódca Chanów. Blaine nie miał już najmniejszych wątpliwości, że to właśnie on wyłupał główną gródź w Krypcie 15.
- Nie wiem. Zablokowali mi dostęp, ale precyzyjne umocowanie kilkunastu wiązek dynamitu tuż na klamrze zatrzaskowej powinno wysadzić drzwi w powietrze.
- Ta… - mruknął Garl sam do siebie. – Wiem jak to się robi…
Przez chwilę panowała niezręczna, wciąż dość napięta cisza. Tandi i Ian, czterech odzianych w skóry jaszczurek najeźdźców i dwie zmaltretowane kobiety, wszyscy przyglądali się negocjującej dwójce z jakąś dziwną, bezbrzeżną fascynacją i nadzieją.
Oczywiście to ostatnie dotyczyło Tandi, Iana i dwóch seksualnych niewolnic. Jednak dla tych ostatnich nic nie dało się teraz zrobić. Może później, lecz kiedy Blaine po raz kolejny pojawi się w obozie Chanów, będzie już innym człowiekiem bardziej podobnym do Jesse Jamesa niż Blaine’a Kelly. Wtedy żadna siła nie uratuje tych, którzy nieopatrznie znajdą się w zasięgu jego spluwy. A spluwa ta będzie miała ogromny rozrzut…
Ale o tym później. Dużo później. Teraz skupmy się na rozluźnieniu atmosfery w audiencyjnym pokoju Garla i bezpiecznym odeskortowaniu Tandi do domu. Do Cienistych Piasków. Potem natomiast musimy znaleźć hydroprocesor.
- Zatem, umowa stoi? Mogę zabrać Tandi?
Garl skinął głową wpatrzony w mapę zachodniej Kalifornii z naniesioną na nią lokalizacją Krypty 13. Wyglądał jak zahipnotyzowana samica ptasznika tuż przed aktem godowym.
- Ta, weź ją. Nie potrzebuję już tej kurwy. Martin spotka się z Tobą za dwa dni. Masz mu przynieść moje pięćset kapsli.
Martin był portierem-wykidajło, któremu Blaine obiecał dwa tysiące.
- Zgoda.
- Ale… jest jeszcze jedno…
Blaine, Ian i podążająca za nimi w kierunku głównego wyjścia Tandi zamarli i odwrócili się w obawie przed tym, co lada moment miało się zdarzyć.
No może poza Blaine’m. On dobrze wiedział, co jeszcze uzgodnił z Martinem.
- Ten tutaj – oświadczył Garl wskazując Iana lufą Desert Eagle 0.44 – zostaje ze mną.
- Blaine? – rzucił nieśmiało Ian. – Co się dzieje?
Blaine Kelly wzruszył ramionami jak gdyby nie miał pojęcia, co jest grane.
- BLAAAAINEEEEE! – krzyczał Ian, kiedy trzech obmierzłych pustynnych zakapiorów rozbrajało go i ściągało mu skurzaną kurtkę oraz błękitne, również skórzane, spodnie.
- Szkoda, żeby się zmarnowały – rzucił żartobliwym tonem Garl i wszyscy Chanowie zaczęli się podśmiewać.
- Chodźmy – Blaine złapał Tandi za łokieć i skierował ku wyjściu. – Wracamy do domu.
- BLAAAAAINEEEEEE!!! – darł się nagi już Ian. – Ty skurwysynu! Dorwę cię! Dorwę cię ty kupo braminiego gówna! Słyszysz mnie, chuju?! Dorwę cię i zabiję!
Lecz głos Garla błyskawicznie sprowadził Iana z jemu tylko zrozumiałej krainy fantazji do twardej, post-apokaliptycznej rzeczywistości.
- Obawiam się kolego, że nie…
Kiedy Blaine i Tandi przekroczyli zewnętrzne drzwi budynku Chanów, Martin (portier-wykidajło) mrugnął porozumiewawczą do Blaine’a, a ten skinął mu dyskretnie głową.
Oddalając się w stronę Cienistych Piasków, Blaine i Tandi usłyszeli jak za sprawą pokaźnego odgłosu wystrzału, krzyki, jęki i lamenty Iana milkną.
Kolejny dzień w zdegradowanym świecie zewnętrznym dobiegał końca.
18
Dzień dwudziesty
Jest noc. Wiatr prawie nieodczuwalny. Trochę chłodno. Niebo czyste, bezchmurne. Miriady gwiazd i ostry, okrągły księżyc. Bardzo romantycznie. Tandi już od dawna śpi zawinięta w śpiwór. Odwróciła się do mnie tyłem i zadziwiająco szybko zapomniała o przeżyciach z obozu Chanów. Właściwie, cała ta sytuacja z jej porwaniem spłynęła po niej zadziwiająco sprawnie. Prawda, Garl nie był idiotą i wiedział, ile może dostać za jedyną i ukochaną córeczkę Aradesh’a, przez co dziewczynie nic się nie stało, ale nie ukrywajmy, że dla tak delikatnej i wdzięcznej istoty, nawet kilka minut w tym piekielnym kręgu mogło i powinno wywołać nieodwracalne zmiany.
Ale nie wywołało. Tandi radziła sobie ze wszystkim zadziwiająco dobrze. Właściwie, sprawiała wrażenie jakby przeżyła największą przygodę swojego życia. W drodze powrotnej nieustannie trajkotała jaka to była odważna, jaki ja byłem mężny, jakim okrutnym, bezwzględnym i złym charakterem był Garl i co była zmuszona oglądać w obozie. Ja przez cały czas udawałem, iż słucham jej wnikliwie i z uwagą, lecz wszystko, o czym byłem w stanie myśleć, to co będzie, kiedy nastanie noc. Ta ostatnia, finalna noc, po której moje perypetie z Cienistymi Piaskami staną się zamkniętym rozdziałem, a ja nigdy nie będę już skazany na oglądanie króla kloszardów, komandora Seth’a i całej reszty kłębiącego się po wiosce tałatajstwa.
Tandi pokazała mi w tym wszystkim, jakie są skutki długotrwałej ekspozycji na świat zewnętrzny. Nie mam tu na myśli utrzymującego się miejscowo promieniowania. Nie, chodzi mi raczej o degradację psychiki i powolny upadek ku absolutnemu szaleństwu i czystej kalkulacji przetrwania. Moja obojętność na los Iana była wynikiem prostego równania: ja, albo on. My versus oni. Gdybym nie ułożył się odpowiednio z Garlem i jego bandą zacietrzewionych, pałających nienawiścią do wszystkiego i wszystkich zbójów, nie tylko ja straciłbym życie. Spoczywała na mnie odpowiedzialność za kres istnienia tysiąca ludzi zamieszkujących Kryptę. Mój koniec był ich końcem. Wszystko sprowadzało się do prostego wyliczenia.
Oczywiście nie zrobiłem tego wszystkiego bezinteresownie dla Aradesh’a i Cienistych Piasków. Przypieczętowanie losu drugiej istot ludzkiej spłynęło po mnie aż zadziwiająco lekko. Zupełnie jak pobyt w obozie Chanów spłynął po Tandi. Co prawda wedle wcześniejszych ustaleń, Ian miał zostać sprzedany na jakimś targu niewolników na północy. Jednak Garl postanowił inaczej. Kto wie, być może Overseer Jacoren nie mylił się wysyłając mnie na zewnątrz. Może zdradzałem socjopatyczne, maniakalno-mordercze skłonności. Może jako jedyny z nieprzystosowanych do niczego ludzi Krypty miałem szansę poradzić sobie w tym post-apokaliptycznym pandemonium i wrócić w jednym kawałku ze sprawnym hydroprocesorem. Może… cała ta awaria hydroprocesora była tylko mistyfikacją, mającą stworzyć Jacorenowi pretekst do wydelegowania mnie na zewnątrz…
Chyba zaczynam tracić moją spójną, rozsądną wizję świata. Oczywiście, że hydroprocesor uległ uszkodzeniu. Sto trzydzieści wyświetlanych przez mojego PipBoy’a dni jest wystarczającym dowodem na to, że jeżeli nie skupię się na głównym celu, tysiąc ludzi podzieli los Iana. Zaś to, co zrobiłem w obozie Chanów było niezbędną ofiarą na drodze do większego dobra. Na Boga, przecież mogłem tam zginąć. Jacoren nie miał ochoty umierać za Kryptę.
Ja również nie miałem.
Miałem natomiast wielką chęć zostać należycie wynagrodzonym za wszelkie moje trudy. Fatum nie mogło sprzyjać mi bardziej, ponieważ tuż przed nastaniem nocy, kiedy zachodzące daleko za horyzontem pustyni słońce stawało się coraz bardziej pomarańczowe i nieszkodliwe, znienacka spośród piasków pustyni wyskoczył na nas radskorpion. Skurczybyk musiał przyczaić się i przez cały dzień czekać, aż nadejdziemy. Momentalnie uniósł się na tylnych odnóżach klekocząc przy tym szczękającymi szczypcami i wydał z siebie przeraźliwy, dramatyczny pisk atakującego kamikaze.
Nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż czekał na mnie. Chciał pomościć Matkę.
Tandi, naturalnie, piszczała równie głośno co północnoamerykański skorpion cesarski. Pędem rzuciła się do ucieczki unosząc do góry ręce i wymachując nimi jak mała Lolita w zekranizowanym na podstawie powieści Vladimira Nabokova filmie (tak, tak, w Krypcie mieliśmy klasykę). Oczywiście radskorpion ruszył za nią, wiedząc zapewne, że z takim twardzielem w czarnej, bandyckiej skórze, nie ma nawet co się mierzyć.
Poza tym, posłałem do piachu jego ukochaną królową.
Muszę przyznać, iż MP9-tka spisywała się wyśmienicie. Trzy precyzyjne strzały okulawiły bestię. Dwa kolejne (wciąż pojedyncze) rozwaliły gruczoł jadowy w drobny mak. Zielono-złota, oleista posoka ściekała skorpionowi wzdłuż ogona. Potem zamykając jedno oko, przytuliłem broń do siebie i mierząc nad wyraz dokładnie wypaliłem czterokrotnie w skołowany, spoglądający na mnie pysk.
Raz jeszcze stałem się bohaterem. Tandi w przypływie niepohamowanej wdzięczności rzuciła mi się na szyję. Przez moment wisiała na niej. Muszę przyznać, że jej czarne oczy przypominały najcenniejsze w świecie perły. Podziwialiśmy siebie, potem podziwialiśmy truchło radskorpiona, a na koniec zachodzące słońce. Byłem przekonany, iż w nocy odbiorę sowitą nagrodę.
Oczywiście zamiast gorącej, żądnej seksualnych uniesień dziewczyny o południowym temperamencie, czekała na mnie gorycz, rozczarowanie i PipBoy. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko. Zjedliśmy solone kawałki suszonej cielęciny (bramininy?) i kiedy mieliśmy już dosyć, legliśmy do współdzielonego śpiwora.
Gdy tylko Tandi ułożyła się wygodnie, delikatnie, badawczo położyłem jej rękę na udzie i zacząłem z wolna przesuwać w stronę pokrytego miękkim i przyjemnym ciałem biodra.
Mała dziwka nie zadała sobie nawet trudu na odrobinę pozorów. Odwróciła się z prędkością atakującej pantery. Zmierzyła mnie oburzonym spojrzeniem i wypaliła: „nie jestem taką dziewczyną, koleś. Znajdź sobie bramina, albo coś”.
To było wszystko. Odwróciła się, wypięła tyłek i obrażona na mnie i na cały świat zasnęła, albo przynajmniej udawała, że śpi.
Po tym wszystkim, co dla niej zrobiłem. Mała, wredna, rozpieszczona pizda…
A gdyby tak wpakować jej coś innego? Np. kulkę w łeb. Nikt by się nawet nie zorientował. Nikt nigdy by się nie dowiedział…
Nie. Nie mogłem tego zrobić. Chyba powoli tracę rozum. Muszę wziąć się w garść. Muszę… być… silny. Mam tylko nadzieję, że przed końcem tej historii nie stanę się taki jak Garl.
Nigdy nie stanę się taki jak Garl…
19
Blaine Kelly został przywitany w Cienistych Piaskach jak prawdziwy bohater. Jak heros albo legendarny pół-bóg, któremu ludzie z wdzięczności stawiają pomniki i wywieszają tabliczki upamiętniające jego czyny.
Aradesh był wniebowzięty. Na widok jedynej i ukochanej córki – powracającej w końcu w jednym kawałku – niemalże nie zsikał się w poły swojego drelichowego habitu. Obściskiwał Blaine’a, sypał pochwałami i podziękowaniami. Dał mu pięćset kapsli i można powiedzieć, że gdy Tandi zaczęła opowiadać wszystkim o tym jaką to nieeeesaaaamoooowiiiitąąąąą przygodę przeżyła, nawet ten podszyty tchórzem świszcz, Seth, zdawał się być zadowolony.
Uwolniona z niewoli Chanów podziękowała Blaine’owi, gdy ten odchodził. O dziwko, nie nawiązała do sytuacji z poprzedniej nocy, ale rzucając mu się na szyję ucałowała go w policzek i na do widzenia puściła krnąbrne, prowokujące oko. Blaine uznał, że prędzej zmieni się w pływającą w post-apokaliptycznym świecie (niczym w stawie) rybę, niż zrozumie kobiety. Potem nawiedziła go przerażająca myśl, iż być może Tandi pragnęła rozegrać scenariusz małej, niewinnej podróżniczki zgwałconej na pustyni przez zaprawionego w bojach bandytę, a wszystko, czego od niego wymagała, to odrobina zdecydowania i nieustępliwości. Dał sobie jednak spokój i oddalił się w stronę, gdzie niegdyś znajdowało się Los Angeles.
Lecz gdy okrzykiwany mianem wybawcy mijał w akompaniamencie wiwatów i oklasków pseudo bramę Cienistych Piasków, nachylił się nad Seth’em i szepnął mu do ucha: „wiesz, że taki jedne, co się zabawiał w obozie z Tandi, będzie dziś czekał przy południowym nasypie skalnym? Chyba mu się spodobała i będzie próbował ją odbić. Ona oczywiście nic ci o tym nie powie, ale my faceci musimy trzymać się razem, nie? Jesteś w porządku, Seth. Uważaj na siebie”.
Potem oddalił się w towarzystwie wyśmienitego wręcz humoru. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za kilka dni zawita do Złomowa. Może tam ktoś pomoże mu w jego poszukiwaniach.
Los portiera-wykidajły pozostaje nieznany. Przypuszczalnie jednak Seth po raz pierwszy w swoim życiu stanął na wysokości zadania i skrzyknął kilku chłopaków. Razem ruszyli do rdzawego w kalifornijskim słońcu nasypu i na swój sposób pokazali Martinowi, co sądzą o gwałcących niewinne kobiety najeźdźcach.
Koniec rozdziału czwartego.
Ciąg dalszy już niebawem.
AS-R
falloutnovel@gmail.com
fallout-novel.blogspot.com
Opowiadanie stanowi utwór inspirowany na motywach gry Fallout.
Część obecnych w tym rozdziale dialogów pochodzi bezpośrednio z gry Fallout. Polskie tłumaczenie zostało dokonane przez firmę CD-Projekt.
Prawa autorskie do cyklu Fallout i Fallout trademark:
Interplay Productions, Irvine, California, USA.
Bethesda Softworks LLC, a ZeniMax Media Company.

Komentarze (3)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania