Farun: Nowy Początek ( Część I )

CZĘŚĆ I: POCZĄTEK KOŃCA

 

„Nauczyłem się wiele na temat dobra i zła. Nie zawsze są takie, jak wydają się być." — Charles Van Doren

 

 

Z dala słychać stąpanie ciężkich buciorów pod zmarzniętym śniegiem. Uliczkę przemieszczała postać, skrywająca oblicze pod kapturem. Mężczyzna miał rozłożyste ramiona, na których opinał się błyszczący materiał fioletowego płaszcza. Ludzie, których spotkał, nie odważyli się za nim obejrzeć. Bardzo bawiła go ta aura, którą roztaczał. Mężczyzna nie był jednak sam. Z tyłu, wolno podążał przygarbiony, chuderlawy człowiek. Na plecach dźwigał nie duży, skórzany wór.

Noc była wyjątkowo mroźna, jednak różniła się od innych, była… bardziej ponura. Lodowate powietrze wciskało się w najciaśniejsze szpary drewnianych chatek jakby próbowało je rozerwać. W wąziutkich uliczkach można było usłyszeć wrzeszczenie agresywnego wiatru, który ostrymi rękoma próbował przyciągnąć do siebie każde samotne ciało. Mimo wszystko, mężczyzna zmierzał pewnym krokiem prosto przed siebie. Zostawiał tylko ślady buciorów na puszystym śniegu.

Mężczyzna wyjął z za pazuchy kawałek wyschniętej skóry zwierzęcej, który okazał się być listem. Rozłożył go jedną ręką i zaczął czytać, ponieważ dopiero teraz znalazł na to czas.

 

Johanie!

 

Piszę ten list nie bez przyczyny. Chcielibyśmy Cię powiadomić, a tym samym ostrzec. Czasy są niespokojne. Wszyscy razem, zgodnie z pozostałymi trzema stronami, stwierdziliśmy jednogłośnie, iż jesteśmy wdzięczni za twój dar i ludzi! Chcielibyśmy podziękować osobiście Twojej świcie, jak i samemu mistrzowi, w związku z powyższym zapraszamy was na strawę. Miejsce spotkania dostaniesz niebawem w liście. Bądź zdrów i uważaj! Ciemność czai się bliżej niż wszyscy sądzimy.

 

PS. Znak jest już w drodze. Już niedługo przybędzie Nowy Początek. Jest nadzieja, Johanie!

 

W głębokim ukłonie, Santoniusz,

Rada Starszych

 

Johan przesunął palcem po pieczęci, koślawym okręgu przeciętym krzyżem, w ten sposób tworzył się cztery pola, z czego jedno było zaciemnione. Był to charakterystyczny znak Radę Starszych, organizacji składającej się z władców wszystkich stron, czyli trzech królestw, które od bardzo długiego czasu walczyły z tym czwartym — królestwem Termoru.

 

Johan pokręcił głową z dezaprobatą.

Nowy Początek...

— Pośpiesz się Anorak! Nie będę na ciebie wiecznie czekał! — Sam ton głosu Johana sprawiał, że ciarki na plecach nie chciały zniknąć przez długie minuty. Jednak mimo całej otoczki złości, na jego ustach pojawił się blady uśmiech chytrości.

— Panie, proszę stańmy choć na chwilę i odpocznijmy. — Błagalnym głosem zwrócił się do wysokiego mężczyzny przed nim.

— Nie ma mowy! Żartujesz sobie? — Zapytał pełnym ironii i pogardy głosem. — Nie mamy czasu na to. Za dwie godziny musimy być na miejscu, zapomniałeś? — dodał karcącym tonem.

— Ale… panie…

Johan gwałtownie odwrócił się po czym, skierował swoje kroki w kierunku przygarbionego Anoraka.

— Czyżbyś mi się przeciwstawił? — Odparł z nadmiarem życzliwości w głosie gdy stał już z nim twarzą w twarz. Po chwili złapał go za wystający kołnierz i podniósł wysoko w górę. — Czy ty się mi sprzeciwiasz?! — Zasyczał prosto w jego twarz.

— Ni… nie... Jakżebym mógł to uczynić.

Po tych słowach mężczyzna opuścił go na dół.

— Więc chodźmy dalej, bo przez ciebie się spóźnię, a wiesz przecież, że to nie dopuszczalne.

Ruszył z jeszcze większą prędkością przed siebie. Anorak westchnął tylko i poszedł w ślady swojego pana. Idąc dalej przez zawieruchę, człowiek w pelerynie starał się nie zboczyć z drogi. Szli tak dalej przez śnieg i mróz. Johan rozluźnił dotychczas spięte mięśnie, pozwolił sobie na rozluźnienie twarzy, jednak z jego oblicza nie zniknęły zmarszczki obwieszczające gniew.

Johan zatrzymał się nagle i dotknął dłonią skroni. Nie odezwał się słowem, chociaż przeszywający go ból dawał się we znaki.

— Nie teraz… — Szepnął przed siebie, jak gdyby prosił niewidzialnego oprawcę. W jego głowie zaczęły kłębić się dziesiątki myśli i wspomnień. Nie mógł tego zahamować i nie kontrolując umysłu wrócił wspomnieniami do przeszłości.

 

Wszędzie panowała ciemność. W oddali słyszał pomrukiwania i krzyki. Gdzieś kilka wybuchów i dźwięk spadających iskier. Niebo przeszyła właśnie błyskawica, nie była zwyczajna, miała czerwoną poświatę.

— Szybko! Pomocy! — Usłyszał męski nawoływanie. To jego brat został pogromiony przez przeciwną stronę, przez Klariuszy. Ten, nie myśląc wiele, od razu popędził na pomoc. Wrogowie o srebrnych pancerzach okładali leżącego, używając do tego całej swojej siły. Jedni w oddali strzelali z łuków, inni wyciągali miecze, topory i sztylety, które pałały jasnością żaru, ponieważ wiecznie były nagrzane żywym ogniem. Zaraz obok grupa świetlistych, którzy władali Poluxem w imieniu Klariuszy, a ich moc rozświetlała co rusz powietrze srebrnymi poświatami.

On pędził w obronie brata, zakrywając go samym sobą. Poczuł ostre pociągnięcie po prawej stronie ciała. Spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył, że trzy strzały przeszyły go na wylot. Przybrał nienawistną minę. Nie miał zamiaru pozwolić na takie traktowanie, a już na pewno nie Klariuszom.

— No dalej! Pogromcie nas! Ale po nas przyjdą następni, silniejsi! — Wykrzyczał w ich stronę. Chmury nie ustępowały i coraz mocniej kłębiły się naokoło zgromadzonych.

— Po coś cię przybywali do bram?! Wiedzieliście bowiem, że dla was to zakazane! — Podniósł głos jeden z Klariuszy. Wydawał się być tym najjaśniejszym, najpotężniejszym dowódcą.

— Do bezimiennych się nie zwracam! — Odrzekł mu Johan. Doskonale wiedział, że jego przedmówca nie jest bezimiennym i z ciekawości chciał potwierdzenia. Stał dociskając dłoń do rany po strzałach.

— Jam jest Oktavius. Hańba twoja Termorańczyku, żeś nazywał mnie bezimiennym! — Odrzekł dumnym, lecz nienawistnym głosem, po czym zbliżył się i uderzył go swoją rozgrzaną włócznią w policzek.

Obraz się zamazał.

Nie było już słychać wybuchów, ani krzyków. Również Oktavius zniknął, a ból na policzku ustał.

 

***

 

Nagle wszystko się zmieniło, obraz nieoczekiwanie zniknął. Zrobiło się przeraźliwie zimno. Johanem ocknął się w wielkiej zaspie śniegu, cały mokry i przemarznięty. Wściekł się! Wstał i nerwowo strzepał śnieg z płaszcza. Rozejrzał się dookoła. Po Anoraku nie było śladu. Przestrzeń była jeszcze ciemniejsza niż chwilę temu. Mężczyzna przysiadł na kawałku drewna, wystającego z pod śniegu i zaklął na wspomnienie Oktaviusa oraz bezimiennych, z którymi toczył walkę.

— Niech to szlak!

Wstał, otarł srogą twarz rękawem i ruszył dalej przed siebie. Wkrótce dotarł do murów. Podążał przez długi, zbudowany z kamienia most. Otchłań ponad nim skrywała niemałą tajemnicę. Zatrzymał się i wychylił lekko, chcąc zobaczyć, co kryje się w dole. Tak, jak za każdym razem, obserwował ciemną nicość. Johan przeszedł pod kamienną bramą. Od razu za nią, natknął się na strażników z halabardami w dłoniach, tak ciężkimi, że zwykłemu człowiekowi trudno byłoby je podnieść. Podróżnik skinął im tylko głową, ponieważ znała go cała Gardia Termoriańska. Kroczył dalej, a jego oczom ukazał się zamglony rynek, na około którego wiły się uśpione, ściśnięte uliczki. Objął wzrokiem twierdzę, która górowała nad całym grodem, była umieszczona na jeszcze wyższej górze i doskonale rysowała swoją potęgę. Pod łukiem wejściowym, strzepał śnieg z ramion i żwawym krokiem sunął w kierunku żelaznych drzwi. Wypowiedział kilka słów i po chwili one lekko się rozwarły. Wszedł natychmiast. Ponownie napotkał gardów, na których nie zwrócił uwagi. Znajdował się teraz na niewielkim dziedzińcu, a na wprost widział rozległe, białe schody, które mamiły swoją niewinnością. Wbiegł po stopniach, zostawiając na nich wilgotne ślady zmieszanego z błotem śniegu. Napotkał na kolejne drzwi i znowu wyszeptał te same słowa. Ciężkie żelazo drgnęło i ciepły wiatr zaprosił go do środka. Wnętrze holu, w którym się teraz znajdował, sprawiało niemiłe wrażenie. Na podłodze, pod wpływem światła świec, błyszczały czarno-białe kafle, układające się w szachownicę. Ściany pokrywał ciemny granit, udekorowany zmyślnymi znakami.

Johan dobrze znał to miejsce, bywał tu nie raz, nie dwa.

Termor był zapuszczonym królestwem, gdzie już od dawna panowała powszechna ciemność, a działo się tak za sprawą władcy, który trzymał wszystko żelazną ręką. Ludzie, żyjący wewnątrz grodu nie byli zwykłymi mieszkańcami, a najemnikami na służbie króla. Nie żyło im się dobrze, lecz nie mogli uciec, gdyż prawo srogo karało dezerterów. Musieli żyć pośród ciemności, która panowała tutaj nawet za dnia.

Johan zdjął swoje okrycie, odsłaniając pełne oblicze. Strąki o mysim kolorze skrzętnie zakrywały większą część, pociągłej, naznaczonej blizną twarzy z kilkudniowym zarostem. Potargane włosy nachodziły na oczy, które były dla większości tajemnicą. Spojrzenie miał bystre i przenikliwe, a jego tęczówki zalane były zimną szarością, jednak za dnia, sprawiały wrażenie głębokiej przepaści. Nie każdemu było dane to dostrzec, ponieważ zwykle krył swoje spojrzenie pod długimi włosami. Podróżnik zwinął fioletowy materiał płaszcza i wepchnął go pod pachę, po czym zrobił kilka kroków i wszedł na kolejne schody. Dopiero gdy dotarł na pierwsze piętro, usłyszał rozmowę dochodzącą z końca korytarza. Podszedł do drzwi i uchylił je, a te krzyknęły przeraźliwie i natychmiast w pokoju nastała cisza.

 

***

 

Biznesowa dzielnica miasta tętniła życiem w tych godzinach. Ludzie wysypywali się na ulicę, jedni w pośpiechu, drudzy leniwym krokiem próbowali dogonić swoje sprawy, chociaż po ich nastawieniu, nie były one pewnie aż tak ważne. Kilka wysokich wieżowców otulało okolicę swoimi szklanymi ramionami, wydawało się, że to strażnicy górujący nad Edynburgiem.

Biznesmeni wybiegli w popłochu z biurowców, jakby miał zaraz zapaść się pod swoim stalowym ciężarem. Spokojnie, to nadszedł czas na upragniony lunch i wszyscy korzystają z chwili wytchnienia podczas codziennej harówki. Kilka kobiet w biurowych uniformach siedziało w kawiarni i wesoło dyskutowało o błahostkach śmiejąc się co chwilę.

Nad miastem wisiało widmo nadchodzącej ulewy. Ciężkie chmury nie myślały nawet na moment, aby rozproszyć się i wpuścić słońce, które zapewne umierało z tęsknoty nie widząc całymi tygodniami miasta. W końcu po kilku silnych podmuchach wiatru, które zazwyczaj zwiastują urwanie chmury, z posiniaczonego nieba spadły pierwsze, ciężkie krople deszczu. Chmury burzowe coraz bardziej się denerwowały. Nie minął kwadrans, a ulewa zaczęła się na dobre.

Ludzie, którzy zapodziali się gdzieś na szarych chodnikach, uporczywie szukali schronienia tak, aby uniknąć zestrzelenia przezroczystymi nabojami. Niektórym się to nie udało i mimowolnie zakryli się dłońmi, jakby to miało stanowić ich ochronę. Chowający się pod dachem biurowca mężczyźni, na chwilę wychylili łysawe głowy, aby spojrzeć niebu twarzą w twarz. Deszcz nie ustał.

Jedna osoba nie interesowała się kaprysami pogody. Kilian szedł z opuszczoną głową, jakby deszcz omijał go wielkim łukiem. Czerwoną kurtkę miał zarzuconą na ramiona. Był przygarbiony, a dłonie wetknął głęboko w kieszenie. Strużki chłodnej wody kapały po jego kwadratowej szczęce, naznaczonej zarostem, a ciemne włosy sięgające prawie do ramion, były już całkiem przemoczone. Ludzie patrzyli w jego stronę z niedowierzaniem, on jednak nie podnosił w ich stronę swoich miodowych oczu. Kroczył dalej, stanowił odrębną jednostkę. Wyglądał dziwnie w czerwonej kurtce między wysokimi budynkami i chmarą ludzi w formalnych mundurkach. Nie tylko to go skrzętnie oddzielało od reszty. Przez swoje mniemanie o takich służbistach, pałał do nich niechęcią. Przez wszystko co robią, przez zaniedbania, kłamstwa i występki. Nie chciał nigdy zaliczyć siebie do ich grona. Nie chciał znaleźć się pośród egoistów, łgarzy, terrorystów jakimi byli, w jego wyobrażeniu, zgromadzeni ludzie. Denerwowały go postawy społeczeństwa.

Kilian, zupełnie nie przejmując się deszczem, szedł przed siebie. Gdy jego autobus podjechał, wpełzł na pokład i zapłacił za bilet. Znowu się podrożył! Był rozgoryczony. Niedługo trzeba będzie szukać pracy, bo ceny teraz drastycznie idą w górę. Autobus jechał w kierunku Snodgras, małego miasteczka położonego dziesięć mil od Edynburga.

Chłopak czuł specyficzny zapach fabrycznego dymu, wiedział, że jest już blisko. Uśmiechną się pod nosem, czując znajomy zapach. Autobus stanął i chłopak leniwie wyszedł na powietrze. Był sam. Burknął coś pod nosem kopiąc kamień. Powietrze było klejące i mgliste. Kilian zaczął iść przed siebie, mijał z prawej strony przerzedzony las, w którym lubił przesiadywać. Gdy przeszedł już pasmo zarośli dojrzał rzekę w oddali, której spokój mąciły spadające wciąż krople. Mimo orzeźwiającej woni deszczu, teraz wyraźnie można było wyczuć stęchły odór, który produkowała fabryka oddalona o kilka kilometrów. Kilian westchnął i zaczerpnął w płuca okoliczne powietrze, jak gdyby sprawiało mu to przyjemność. Ku jego zdziwieniu nawet się nim nie zakrztusił. Skręcił raz i drugi w węższe uliczki.

Ulica Shrubs Lane.

Krzywa droga ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Cztery domy stały w luźnych odstępach od siebie, jakby ich mieszkańcy wcale nie zorientowali się, że ktokolwiek mieszka obok. Byli sąsiadami tylko z pozoru. Kilian nigdy jeszcze nie widział, aby ktoś rozmawiał z Amelią, czy nawet z sobą nawzajem. Mieszkali od zawsze, bo mieszkali. Czy jednak można było ich nazwać sąsiadami? Czy sąsiad nie kojarzy się z miłym, grubszym panem z wąsami, który częstuje dzieciaki cukierkami? Czy sąsiadka nie przywodzi na myśl plotkarskiej pani z perfekcyjnymi lokami na głowie, która od czasu do czasu wpadnie na herbatkę lub po szklankę cukru? Tutejsi byli inni. Wyglądało, że nie chcieli się integrować. Ich przekonaniem było to, że gdy wyjdą, to ktoś ich zamorduje, a zamienienie słowa to już hańba.

Dlatego on nie lubił ich tak samo jak oni przypuszczalnie nie lubili jego. Co było tego powodem? Jego nieciekawy wygląd, zachowanie? Rok spędzony w zakładzie dla trudnej młodzieży? Nikt tego nie wiedział. I to właśnie go najmocniej bolało. Niezależnie od przeszłości zawsze pozostanie tym czarnym charakterem w okolicy. Zawsze będzie utożsamiany z kradzieżą i kłamstwem. Ludzi nie obchodzą zmiany, które w nim zaszły. Otaczająca go obłudność, kłamstwo i egoizm na pewno nie pogłębiają zaufania. Czym jest wiara w ludzi obecnie? Nadzieją na pomoc w potrzebie. Uśmiechem od przechodnia. Pomocą biednym. Dobrym słowem. Zwykłym zrozumieniem. Wszystko to wiedział, lecz życie nauczyło go, że dla słabszych, chorych, biednych, czy nawróconych grzeszników nie ma nadziei. Ludzie nie pomagają sobie nawzajem. Wręcz nie obchodzą ich problemy drugiego człowieka. W takim razie, dlaczego oni sami nazywają siebie ludźmi?

Obojętnie minął cztery domy, które wcale nie wyglądały tak idealnie. Nie były luksusowe, ani drogie, czy przestronne. Nie różniły się nawet od siebie za specjalnie, jednak ich mieszkańcy uważali siebie za co najmniej rodziny monarchów. Dom, w którym mieszkał Kilian nie był jego prawdziwym domem. Na szczęście nie przebywał tam sam. Zawsze gdzieś po posesji kręciła się miła, przysadzista staruszka z burzą szarych loczków w koło głowy. Gospodyni, u której wynajmował mieszkanie — Amelia. Mieli układ, ona gotuje i sprząta, a on jej czyta. Była niewidoma, ale chociaż wykonywała wszystkie czynności bardzo sprawnie, to z czytaniem nie mogła sobie poradzić. Jemu to pasowało.

Na małej posesji stał dwupiętrowy domek o brudno-beżowych ścianach ze spadzistym, ciemnym dachem. Wyglądał jakby niewidzialna siła ścisnęła go bardzo mocno, chociaż na około nie było żadnych budynków. Prawie całą przednią ścianę porastały jakieś winorośle i inne pnące rośliny, których on nigdy nie umiałby określić. Ledwie można było zauważyć dwa okna i drzwi pod natłokiem zielonych gałązek i listków. Z daleka wszystko wyglądało wprost bajecznie. Wymarzony, malutki domek na wsi z pięknymi widokami wychodzącymi na szkocie, zielone wzgórza. Aczkolwiek gdy chłopak zbliżył się wystarczająco, dom ukazał przed nim swoje niedoskonałości. Obdarty, biały lakier z drewnianych drzwi zwisał, a pordzewiałe parapety obwieszczały rychłą samo destrukcję. Zniszczony dach groził lada chwila ostrzałem dachówkowych pocisków. Wszystko waliło się w oczach. Mimo wszystko, gospodyni robiła co mogła, aby utrzymać jedyne miejsce zamieszkania.

Kilian wszedł do środka, popychając skrzypiące drzwi. Bez słowa zdjął z siebie przemoczone ubranie i powiesił je na jednym z haczyków w korytarzu. Miał wówczas mokre włosy, które pod ciężarem wody dodatkowo się wydłużyły. Przeczesał je dłonią i zarzucił spadające kosmyki na kark. Przetarł potem kwadratową szczękę, tak aby zetrzeć kapiącą wodę. Starał się zachować ciszę, nie chciał przestraszyć Amelii. Ona pewnie była w swoim pokoju, zamknięta na cztery spusty. Nie bardzo go interesowało co ma tam do roboty. To była jej prywatna przestrzeń. Zazwyczaj zamieszkiwała swój pokój i kuchnię, reszta domu przypadała na chłopaka.

Grzmot rozległ się nagle po całej okolicy. Dopiero wtedy chłopak obudził się i wyprostował na kanapie do pozycji siedzącej. Nasłuchiwał. W pierwszej chwili pomyślał, że to Amelia o coś zahaczyła i stłukła swoje cenne wazony z kwiatami. To było jednak coś innego. Przypominało piorun spowodowany przez burzę. Deszcz jednak nie padał. Kilian wstał i wcisnął stopy w trampki. Wyszedł na podwórko. Było już ciemno i nie sposób cokolwiek zobaczyć na nieoświetlonej ulicy Shrubs Lane. Poczuł na swojej skórze wilgoć i dziwną, wieczorną mgiełkę, która otuliła jego ciało. Na zewnątrz nie zauważył nic. Deszcz nie padał. Jednak dreszcz przeszył jego ciało, gdy na plecach poczuł silny podmuch zimnego wiatru. Grzmot, który słyszał kilka minut temu, na pewno był zwiastowaniem burzy, chociaż nic na to nie wskazywało. Było cicho i spokojnie. Kilian stał w miejscu i z podniesioną głową obserwował niebo zapełnione gwiazdami. Gęste, ciemne włosy rozwiewał mu wiatr, do którego już się przyzwyczaił. Chłopak miał to do siebie, że był „zmiennocieplny”, szybko dostosowywał się do panującej temperatury i po kilku chwilach nie przeszkadzał mu nawet chłód wieczoru. Westchnął, obserwując migoczące obiekty nad sobą, kiedy nagle zaobserwował coś dziwnego. Dwie małe gwiazdki zaczęły się poruszać na czerni nieba. Wyglądało to tak, jakby wiatr dotarł aż tam i strącał lekko zawieszone błyskotki. Po chwili obie zaczęły opadać na dół.

Lubił oglądać niebo. Wyobrażał sobie inne planety, gwiazdy, niezwykłe postacie, które gdzieś tam w górze wiodą swoje życia i obserwują ludzi. Wypowiedz życzenie… Pomyślał ironicznie, a zaraz po tym uśmiechnął się do siebie kpiąco. Nie wierzył w takie zabobony o życzeniach, które rzekomo mają się spełnić w przyszłości, to absurdalne. Niech wydarzy się coś ciekawego… Gwiazdy spadły i zniknęły za wzgórzem, na które Kilian miał idealny widok. Chłopak kopnął jeden z leżących na ścieżce kamieni, po czym włożył ręce do kieszeni i po woli odwrócił się z zamiarem powrotu do domu. I wtedy nagle rozległ się jeszcze większy huk i grzmot niż ten z przed kilkunastu chwil.

Kilian jak oparzony podskoczył i odwrócił się na pięcie. Nie raz słyszał takie odgłosy, a ten był szczególny. Ktoś zdetonował jakiś ładunek wybuchowy. Wiedział o tym doskonale, bo wiele razy ktoś w poprawczaku wysadzał toalety. Kilian zauważył na horyzoncie ogień, który rozprzestrzeniał się pośród pola. Od razu, bez większego zastanowienia pobiegł w tamtym kierunku, aby zbadać sytuację. Gdy dobiegł na miejsce, nic nie zauważył. Nie było ludzi, a co dziwniejsze, brak śladu jakiegokolwiek ładunku. Wypalona dziura na polu. Ogień ustąpił w błyskawicznym tempie, pozostawiając po sobie zgliszcza. Kilian odszedł na kilka kroków, aby upewnić się, że gdzieś w okolicy nie ma typowych dla takich ładunków szczątków. Jednak gdy był wystarczająco oddalony, zauważył, że na ziemi jest coś wypalone, jakby ktoś specjalnie pozostawił ten znak. Okrąg przecięty krzyżem, w ten sposób tworzyły się cztery pola, z czego jedna część była zaciemniona. Kilian zmarszczył czoło i odgarnął z czoła spadające kosmyki. Co to jest, do cholery?! Przykucnął na ziemi. Było ciemno, nie mógł dokładnie przyjrzeć się znakowi. Postanowił, że o świcie wróci w to miejsce i zrobi kilka zdjęć, które później przeanalizuje.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Jared 03.08.2016
    "Z dala słychać stąpanie ciężkich buciorów pod zmarzniętym śniegiem." Jak to POD?
    " Uliczkę przemieszczała postać" - przemierzała
    "nie duży"
    "Lodowate powietrze wciskało się w najciaśniejsze szpary drewnianych chatek jakby próbowało je rozerwać." przecinek zgubiony

    To tylko z pierwszego akapitu, po szybkim zapoznaniu... Dalej są literówki, inty i sporadyczne składniowe.
    Niezbyt podoba mi się konstrukcja fabuły, trochę chaosu, trochę to szablonowe. No i jestem zwolennikiem wątku opartego na zwrotach akcji, tymczasem tu wszystkie zdarzenia występują jedno po drugim."Wściekł się!" - trochę się zdziwiłem, że 3-osobowy narrator, który pachniał mi obiektywnym, używa wykrzyknienia. Jeszcze bardziej się zdziwiłem tym Edynburgiem, niestety od momentu przeniesienia akcji do Szkocji, zrobiło się strasznie nudno. Nietrafione dialogi, za szybkie i za sztywne, typowe rozpędzacze fabuły, ale, niestety, nieklimatyczne. Z zalet: uniwersum mogłoby być ciekawe, gdyby je lepiej poprowadzić i wyszlifować, dobór nazw nawet ciekawy, chociaż Farun kojarzy mi się z Fearun z Forgotten Realms. Podsumowując, nie podobało mi się. Dużo roboty będziesz mieć z tym opowiadaniem, jeżeli chcesz, żeby było lepsze.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania