„Fides: Chłopiec z Przystani Róż" Rozdział 1 „Na dwóch skrzydłach”

Na skraju Drogi Handlowej w Królestwie Aster wznosił się budynek zwany Przystanią Róż. Wyglądał ładnie tylko z daleka. W środku unosiły się ciężkie zapachy, grały lutnie, a uśmiechy trzymały się na szpilkach. Tu noc miała swoją cenę. Tam właśnie mieszkał chłopiec o rozczochranych blond włosach i niebieskich oczach, które widziały zbyt wiele jak na jego wiek. Rzadko się uśmiechał — a jeśli już, ten uśmiech znikał szybciej, niż zdążył się pojawić.

— Roy! Natychmiast tu przyjdź! — głos babki Mary przeciął ciszę jak nóż.

Chłopiec wpadł do salonu. Na podłodze leżał jego drewniany miecz, a obok stała zła kobieta o siwych włosach i eleganckich ubraniach, z miną, jakby miała go spalić wzrokiem. Wokół nich porzucone kielichy, pomięte chusteczki i niedogaszone świece tworzyły bałagan, którego nikt jeszcze nie posprzątał. Z korytarza dochodził chrapliwy śmiech pijanych klientów.

— Ile razy mam ci powtarzać?! — syknęła. — Potknęłam się o to coś! Gdyby to był klient, mielibyśmy wstyd na całą ulicę!

— Nie chciałem… — wymamrotał.

Roy zrobił pół kroku do przodu, jakby chciał podnieść miecz, ale Mary uniosła dłoń, jakby miała go uderzyć.

— Zawsze „nie chciałem”! — parsknęła. — Z tobą ciągle kłopot. Zamiast się kręcić po domu, lepiej zrób coś pożytecznego!

— A co niby mogę zrobić? — wyrwało mu się ciszej, niż planował. — I tak nigdy nie jest dobrze.

— Możesz na przykład przestać rozrzucać po całym domu swoje patyki udające miecze. I przestać gapić się na klientów, jakby byli z innego świata. Oni płacą, żeby tu było miło, a nie żebyś im się plątał przed oczami.

Roy ścisnął pięści. Milczał, choć w środku aż kipiał. Mara poprawiła fartuch i machnęła dłonią w stronę drzwi.

— Wynoś się stąd na trochę, bo tylko się plączesz pod nogami! Jutro święto, trzeba się przygotować, a nie potykać o twoje graty!

— Mogę pomóc w kuchni — próbował jeszcze, odważając się unieść wzrok. — Albo zanieść coś na górę…

— Nie — ucięła ostro. — Ostatnim razem rozlałeś zupę na buty klienta. Wystarczy mi jeden wstyd na kwartał.

Chłopiec zacisnął zęby, ale nic nie powiedział. Wiedział, że każde słowo skończy się krzykiem. Odwrócił się i wyszedł. Zielona tunika zakołysała się przy schodach, a jego drewniany miecz podskakiwał przy pasie. Wyszedł z Przystani Róż, trzaskając drzwiami.

Słońce mocno świeciło. Na zewnątrz pachniało solą, chlebem i rybą z pobliskich kramów. Pomiędzy straganami snuł się też mniej przyjemny zapach stojącej wody i ścieków spływających z bocznych rynsztoków. Na rogu siedziała kobieta z dzieckiem zawiniętym w szmaty; przed sobą miała pustą miskę. Dalej starzec o pustych oczach wyciągał drżącą dłoń po kilka monet, a obok chłopak w jego wieku grzebał w stercie zepsutych warzyw, wybierając te jeszcze „prawie dobre”.

Ulica dudniła życiem — handlarze kłócili się o ceny, marynarze śmiali się głośno, dzieci biegały między straganami. Roy kopnął kamień. Złość mieszała mu się z żalem, a w gardle paliło od niewypowiedzianych słów. Widział, jak niektóre dzieci rzucały żebrakom okruchy chleba tylko po to, by zaraz je zabrać i znów się zaśmiać.

I tak nie miał dokąd pójść. Nie miał przyjaciół — większość dzieci z Drogi Handlowej trzymała się od niego z daleka. Wszyscy wiedzieli, kim była jego matka i gdzie mieszka. Tylko pan Kent nigdy nie patrzył na niego z góry.

Jak zawsze, gdy nie wiedział, co ze sobą zrobić, ruszył właśnie tam — do sklepu z rupieciami na końcu ulicy. Tam przynajmniej nikt nie krzyczał. Z każdym krokiem czuł na sobie spojrzenia dorosłych. Jedni patrzyli z pogardą, inni z obojętnością. Kilku marynarzy, siedzących pod tawerną, zaśmiało się, gdy przechodził.

— Patrzcie, mały z Przystani — rzucił jeden. — Pewnie pójdzie w ślady mamusi.

— Albo już chodzi, tylko jeszcze mu brody nie widać — dodał drugi, a reszta wybuchła śmiechem.

Śmiech rozniósł się po bruku. Roy udawał, że nie słyszy, choć serce mu ścisnęło. W gardle stanął mu gorzki smak, jakby połknął dym z tawerny. Zacisnął pięści i przyspieszył kroku.

Zatrzymał się dopiero przy większym placu, gdzie ludzie tłoczyli się wokół mężczyzny stojącego na skrzyni. W dłoni trzymał zwój pergaminu, a jego głos niósł się ponad zgiełkiem.

— Słuchajcie, ludzie z Drogi Handlowej! — krzyczał. — Po jutrzejszym święcie Przymoru w Saldenorze odbędzie się egzekucja syreny! Złapali jedną z tych morskich wiedźm! Przyjdźcie, zobaczcie na własne oczy!

Tłum zafalował. Kobieta obok Roya klasnęła.

— W końcu! Niech ją utopią, te potwory to samo zło!

— Mówią, że śpiewem zabijają ludzi! — dodał ktoś inny. — Dobrze, że ją złapali!

Ktoś jeszcze dorzucił:

— Może morze wreszcie przestanie nam statki zabierać!

Roy patrzył w milczeniu. Nie rozumiał, jak można cieszyć się z cudzego cierpienia, nawet jeśli to „nie człowiek”. Ale milczał. Wiedział, że tu nie wolno zadawać takich pytań. Ruszył dalej, a w głowie dudniły mu słowa o syrenie. Czy naprawdę istniały? Zawsze myślał, że to tylko bajki.

Na końcu ulicy, tam gdzie tłum się przerzedzał, ujrzał znajomy szyld z przekrzywionym słońcem: „Gabinet Osobliwości”. W środku pachniało kurzem i drewnem, a każda półka uginała się od gratów. Tam zawsze było spokojnie. Nacisnął klamkę, a dzwonek nad drzwiami zadźwięczał cicho.

— O, proszę, młody pan Roy! — rozległ się z tyłu znajomy głos.

Z zaplecza wyszedł pan Kent, starszy, siwy mężczyzna z wąsem i okrągłymi okularami. Miał na fartuchu ślady atramentu i popiołu, jakby przed chwilą jednocześnie pisał i coś przypalał.

— Coś ty taki posępny? — spytał, opierając się o ladę. — Znowu babka cię przegnała?

— Jak zawsze — mruknął Roy. — Mówi, że się plączę pod nogami.

Kent uniósł brew.

— A ty co na to? Dalej milczysz, jakbyś się bał, że ci język odpadnie?

Roy wzruszył ramionami.

— Jak coś powiem, jest gorzej — odparł. — Krzyczy, że mam się zamknąć i robić, co mi każą.

— W tym domu pewnie nawet powietrze się plącze.

Roy parsknął śmiechem, a potem pokręcił głową.

— Wszyscy się ze mnie śmieją. Ci z ulicy… nawet dzieci. Jakbym był brudny albo coś.

— Oni sami są brudni — mruknął Kent, strzepując kurz z lady. — Tylko nie po ubraniu to widać.

— Mówią o mojej mamie — dodał Roy jeszcze ciszej. — Jakbym ja był winny, że tam pracowała.

Kent spojrzał na niego poważnie.

— Nie jesteś brudny, chłopcze. A ty… — zawahał się, jakby ważył słowa. — Ty po prostu nie pasujesz do ich świata.

— Do czyjego w takim razie pasuję? — zapytał nagle Roy, bardziej ostro, niż zamierzał. Sam zdziwił się dźwiękiem własnego głosu.

Kent nie odpowiedział od razu. Przez chwilę tylko obserwował chłopca, jakby próbował zajrzeć mu głębiej w oczy.

— Wiesz… — odezwał się w końcu cicho. — Ja też kiedyś nie pasowałem. Byłem uważany za dziwaka, bo lubiłem stare, dziwne przedmioty. Naprawiałem je, choć wszyscy mówili, że to strata czasu. — Uśmiechnął się lekko. — A potem przemieniłem to w korzyść, zakładając ten sklep.

Spojrzał na Roya uważniej.

— Czasem odpowiedzi przychodzą dopiero wtedy, gdy przestaniesz się bać, że jesteś inny. A ty, chłopcze, jesteś inny w sposób, który jeszcze cię zaskoczy.

— Nie rozumiem tego, panie Kent… — powiedział cicho, marszcząc brwi.

— I bardzo dobrze. Gdybyś wszystko rozumiał w twoim wieku, to dopiero byłby problem — mruknął starszy mężczyzna.

Kent uśmiechnął się lekko, po czym otworzył dolną szufladę starej lady. Przez chwilę grzebał w środku, aż w końcu wyjął niewielką księgę. Była obwiązana sznurem, a skórzana okładka popękana i ciemna jak stary popiół.

— Mam coś dla ciebie — powiedział, kładąc książkę na ladzie.

Roy spojrzał na nią z zaciekawieniem.

— Co to jest?

— To książka o roślinach.

Roy szeroko otworzył oczy.

— Serio? Daje mi pan książkę o… kwiatkach? — skrzywił się. — Nie ma pan jakiejś o wojnach, o smokach albo czymś ciekawszym?

— Wojny i smoki robią dużo hałasu, ale mało z nich pożytku — odparł Kent. — Rośliny przynajmniej potrafią leczyć. Albo zabijać, jeśli ktoś wie jak.

Roy na moment zamarł, zaintrygowany.

— Zabijać? Kwiatkami?

— Nigdy nie lekceważ czegoś tylko dlatego, że ma zielone liście — powiedział Kent z cieniem uśmiechu.

Kent tylko spojrzał na niego z uśmiechem pod nosem.

— Czasem to, co wygląda na najnudniejsze, ma w sobie najwięcej prawdy.

Roy prychnął, ale nic nie powiedział. Wziął książkę i ruszył po schodach na górne piętro sklepu, tam, gdzie prawie nikt nie zaglądał. Było tam cicho i ciemno, pełno zakurzonych regałów i zapomnianych przedmiotów. Usiadł przy oknie, zapalił małą świecę i otworzył księgę. Czytał przez chwilę, ale litery były małe, a powietrze ciężkie od kurzu. Po jakimś czasie oczy same mu się zamknęły.

Minęło parę godzin. Kent spojrzał na zegarek — dochodziła już dwudziesta pierwsza. Westchnął i ruszył po schodach na górę. Na ostatnim stopniu zatrzymał się. Roy spał, skulony przy stole, a świeca dogasała, rzucając drżące światło na otwartą książkę. Kent podszedł bliżej i spojrzał na strony. Uśmiechnął się pod nosem.

— Nawet nie przeczytał pierwszego rozdziału — mruknął.

Roy poruszył się, mrugnął oczami i usiadł zaspany.

— Dzień dobry, panie Kent — wymamrotał, przecierając twarz dłonią.

— Jak tak dalej pójdzie, pomylisz dzień z nocą — parsknął starszy mężczyzna. — Miałeś czytać, nie robić z mojej księgi poduszki.

Roy uśmiechnął się krzywo.

— Próbowałem… Tylko trochę dużo tych literek.

Kent zaśmiał się cicho.

— Dobranoc raczej. Ale widzę, że książka zadziałała jak trzeba — uspokajająco.

— No… może trochę — przyznał Roy, ziewając. — Ale obiecuję, że jutro doczytam.

— Będę cię z tego rozliczał, synu — mruknął Kent, ale w głosie brzmiała troska, nie groźba. — Na razie pomożesz mi posprzątać, bo czas zamykać.

Chłopiec skinął głową i zszedł na dół. Wziął miotłę i zaczął zamiatać między regałami. Kiedy chciał wcisnąć kij głębiej pod jeden z nich, miotła utkwiła.

— Ech… no dalej — mruknął i ukląkł, żeby odsunąć kurz.

Sięgnął ręką pod półkę i dotknął czegoś twardego, zimnego w dotyku. Wyciągnął to powoli. W dłoni trzymał złotą spinkę do włosów z bordowymi kwiatami. Była pokryta kurzem, ale mimo to wyglądała tak, jakby czas jej nie tknął.

— Panie Kent! — zawołał. — Proszę zobaczyć!

Kent podszedł bliżej i spojrzał na spinkę.

— Oho… To stara rzecz. Została tu dawno temu, jeszcze od jednego kupca, który przywiózł ją z południa. — Pokręcił głową. — Niesamowite, wygląda jak nowa.

Na moment jakby spoważniał za bardzo jak na zwykły kawałek biżuterii, lecz zaraz znów przybrał zwykły, lekki ton.

— Możesz ją wziąć, jeśli chcesz. I tak od lat tylko leży i czeka, aż ktoś się nią zainteresuje.

Roy obracał ją w dłoniach.

— Piękna… ale raczej mi nie będzie pasować.

— Świat jest wystarczająco brzydki, nie zaszkodzi, jak będziesz miał przy sobie coś ładnego — mruknął Kent.

Kent roześmiał się cicho.

— Nie wszystko, co znajdziesz, musi do ciebie pasować od razu, chłopcze. Czasem to rzeczy wybierają ludzi, a nie odwrotnie.

Roy wzruszył ramionami, schował spinkę do kieszeni.

— Dzięki, panie Kent.

— Idź już, późno się robi. — Kent podszedł do drzwi i odwrócił szyld na „Zamknięte”.

Roy skinął głową, wyszedł na ulicę i zniknął w zapadającym zmierzchu. Sklepy na Drodze Handlowej powoli się zamykały. Ludzie zbierali towary, gasili lampy, zamykali okiennice. W powietrzu czuć było sól i dym z pochodni, a jedyne światło biło teraz z ulicznych latarni. Między straganami kuliły się sylwetki tych, którym nie starczyło na łóżko w gospodzie — zawijali się w płaszcze i worki po zbożu, licząc, że straż ich tej nocy nie przegoni.

Roy szedł wąską uliczką, słysząc tylko własne kroki i szelest fal w oddali. Nagle zauważył dwóch mężczyzn. Szli szybko, zgarbieni, jakby bali się, że ktoś ich zobaczy. Jeden z nich niósł coś w rękach — duży pakunek przykryty materiałem. Skręcili w boczną uliczkę, prowadzącą w stronę zaułka. Ciekawość ścisnęła Roya jak ręka. Rozejrzał się, a potem ruszył za nimi, po cichu, stawiając kroki ostrożnie jak kot. Zatrzymali się przy ślepej ścianie. Nie było tam żadnych drzwi, tylko stosy beczek i skrzyń. Roy przykucnął za nimi, chowając się w cieniu.

— Dali ci kartkę z instrukcją, tak? — warknął pierwszy mężczyzna.

— Miałem ją… — drugi zaczął przetrząsać kieszenie. — Gdzieś tu była…

— Idioto! — syknął tamten. — Zgubiłeś ją?!

— Nie! Znajdę!

— Zgubiłeś! — krzyknął pierwszy i odepchnął towarzysza. Zaczęli się kłócić, wyzywać, szarpać za ubrania. W zamieszaniu jeden z nich niechcący kopnął pakunek. Coś metalowego przewróciło się na bruk, a materiał zsunął się na ziemię.

Roy wstrzymał oddech. To nie był pakunek. To była klatka. W środku, skulona i drżąca, siedziała mała istota o świetlistych skrzydłach. Wróżka. Światło biło od niej delikatnie, jak od żarzącego się kamienia. Jej ramiona były obtarte o pręty, na kolanach miała ciemniejsze smugi, jakby wcześniej upadła. Nagle podniosła głowę i spojrzała prosto na Roya. W jej oczach oprócz blasku widać było coś jeszcze — wyraźny lęk, czujność dzikiego zwierzęcia przypartego do muru.

— Proszę… pomóż mi… — wyszeptała cienkim głosem, który zabrzmiał jak dźwięk dzwoneczka.

Chłopiec zamarł. Serce waliło mu jak młot. Nie wiedział, czy śni, czy naprawdę widzi coś, o czym dotąd czytał tylko w bajkach. Mężczyźni dalej się kłócili. Jeden przeklinał, drugi próbował go uciszyć. Roy odwrócił wzrok, próbując wyrzucić z głowy ten głos, ale po chwili znów go usłyszał:

— Proszę…

Tym razem brzmiał bardziej rozpaczliwie, jakby zaraz miała się rozpłakać, ale łzy nie pasowały do istoty ze światła.

Coś w nim pękło.

Bez zastanowienia wyskoczył zza beczek, dopadł klatke i chwycił ją w obie ręce.

— Ej! — wrzasnął jeden z mężczyzn. — Złapać go!

Roy już biegł. Leciał przez zaułek, między skrzyniami, z klatką przyciśniętą do piersi.

Za plecami słyszał kroki, krzyki, przekleństwa. Znał te ulice jak własną kieszeń — skręcił w lewo, potem w prawo, przebiegł przez mostek i wbiegł na wąską ścieżkę prowadzącą w stronę plaży. Tam, między starymi spichrzami, zobaczył białego gołębia. Ptak wleciał przez szczelinę w drewnianych drzwiach jednego z budynków. Roy dopadł ich, pchnął i wsunął się do środka, po czym cicho je zamknął. Zapanowała cisza.

Był w gołębniku — ogromnym, ciepłym pomieszczeniu pełnym trzepoczących ptaków. Powietrze pachniało sianem i piórami. Roy oparł się o ścianę, dysząc ciężko. Postawił klatkę na ziemi. Była zamknięta na mały zamek, z cienkim drucianym mechanizmem. Zerknął wokół i zauważył stary nóż do czyszczenia karmników. Wsadził go w szczelinę i przekręcił. Zamek puścił z cichym kliknięciem.

Drzwiczki otworzyły się, a wróżka powoli wyszła. Zachwiała się, rozkładając skrzydła, które drżały w półmroku. Zatrzymała się jednak na odległość wyciągniętej dłoni, jakby między nimi była niewidzialna granica.

— Ledwo się utrzymałam w środku! — zaśmiała się, chwiejąc skrzydłami. Śmiech brzmiał lekko, ale Roy zauważył, że jej spojrzenie co chwila ucieka w stronę drzwi, jakby w każdej chwili spodziewała się, że ktoś wpadnie do środka.

Roy parsknął śmiechem.

— Nigdy nie widziałem wróżki.

Wróżka cofnęła się o krok w powietrzu, jakby te słowa ją spłoszyły.

— Dziękuję, że mnie uwolniłeś.

Głos miała miękki, lecz ostrożny. Trzymała się tak, by zawsze mieć między sobą a nim kilka trzepoczących gołębi.

— Nie wiem, czemu to zrobiłem — przyznał szczerze. — Po prostu… nie mogłem patrzeć, jak cię zamykają.

— Ludzie zwykle patrzą — odparła cicho — ale nic nie robią.

Jej skrzydła zadrżały mocniej, jakby wspomnienie klatki wciąż trzymało ją za gardło.

Wróżka uniosła się wyżej, światło wokół niej jaśniało.

— Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła ci się odwdzięczyć.

Nie podleciała jednak bliżej, jakby nawet wdzięczność nie była wystarczającym powodem, by skrócić dystans.

Roy otworzył drzwi gołębnika. Wieczorne powietrze pachniało morzem i mokrym drewnem. Wróżka spojrzała na niego jeszcze raz i odleciała w noc, zostawiając za sobą smugę błękitnego światła. Chłopiec stał chwilę w ciszy, patrząc, jak znika w ciemności. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że gdzieś tam, w zaułkach, mogą go wciąż szukać.

Wyszedł z gołębnika i ruszył w stronę domu. Ulice były już prawie puste — tylko wiatr poruszał szmatami na kramach, a latarnie rzucały długie, nierówne cienie. Gdzieś w oddali słychać było skrzypienie łodzi przy nabrzeżu. Przy jednym z murów znów zobaczył skuloną postać żebraka, który tym razem spał, obejmując pustą miskę jak skarb.

Roy wyciągnął z kieszeni ostatnie trzy miedziaki.

— Tobie się bardziej przydadzą — szepnął, wkładając je do miski, po czym ruszył dalej w stronę domu.

Kiedy dotarł do Przystani Róż, w budynku wciąż tliło się światło. Przeszedł cicho obok i wspiął się na poddasze, gdzie miał swój mały pokój. Światło księżyca wpadało przez okno, oświetlając drewnianą podłogę. Roy usiadł na łóżku i sięgnął do kieszeni. Wyjął spinkę od pana Kenta. Położył ją na stoliku i położył się. Nie mógł jednak zasnąć. Wciąż widział przed oczami wróżkę. Zastanawiał się, kim była i dlaczego ktoś chciał ją zamknąć. I dlaczego, choć mu podziękowała, patrzyła na niego tak, jak patrzy się na nóż: z ulgą, że już nie rani, ale z pamięcią o tym, że mógłby.

Średnia ocena: 4.9  Głosów: 11

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (14)

  • zsrrknight 2 miesiące temu
    "Tam właśnie mieszkał Roy – jedenastoletni chłopiec o jasnych blond włosach i oczach jak letnie niebo. " - cóż za uroczo stereotypowy wygląd
    *z tymi enterami to ostrożniej. Strasznie rozstrzelany ten tekst, co ani nie wygląda dobrze ani nie ułatwia czytania.
    "Miałam… niezłe turbulencje, kiedy biegłeś" - dziwnie brzmi. "Turbulencji" raczej się nie "ma".

    całkiem nieźle. Jakiś potencjał może tu być.
  • SandraR 2 miesiące temu
    Dziękuję za komentarz i wskazówki. To mój pierwszy rozdział i dopiero uczę się formatowania oraz pisania, więc każda uwaga bardzo mi pomaga.
  • Marta Sadownik 2 miesiące temu
    Uważam, że ten rozdział jest naprawdę dobrze napisany.
  • SandraR 2 miesiące temu
    Dziękuję
  • Agguś 2 miesiące temu
    Bardzo dobry początek historii. Świat jest ciekawy. Rozdział kończy się mocnym wydarzeniem, które zachęca do czytania dalej. Bardzo mi się podoba.
  • SandraR 2 miesiące temu
    Dziękuję, bardzo to doceniam.
  • Meganaaar 2 miesiące temu
    Fajne fajne
  • SandraR 2 miesiące temu
    Dziękuje
  • Falvari 2 miesiące temu
    Podobało mi się. Historia zapowiada się ciekawie i na pewno zajrzę do kolejnego rozdziału. Jedyne co mi przeszkadzało to tempo opowieści. Miałem wrażenie, że wszystko dzieje się za szybko, ale to tylko moje odczucie.
  • SandraR 2 miesiące temu
    Też miałam takie wrażenie na początku, dlatego postanowiłam trochę to wyrównać i sprawić, by drugi rozdział był spokojniejszy.
  • Manta 2 miesiące temu
    Bardzo fajne ❤️
  • SandraR 2 miesiące temu
    Dziękuje
  • NinjaC miesiąc temu
    Ma klimat i rytm klasycznej przygodówki, ale aż się prosi o więcej cięcia i mniej „ładności”. Świat wciąga.
  • SandraR miesiąc temu
    Dzięki za opinię. Cieszę się, że świat wciąga, i biorę sobie do serca uwagę o potrzebie cięć i mniejszej „ładności”. To dobra wskazówka na dalszą pracę.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania