„Fides: Chłopiec z Przystani Róż" Rozdział 3 „Cena wyboru”

Ludzie coraz gęściej zbierali się na Placu Bursztynowym. Niebo było już zupełnie pokryte ciężkimi, burzowymi chmurami, które wisiały nisko nad miastem. W tłumie dało się już zauważyć rycerzy z różnych gildii — różnorodne herby i peleryny. To byli głównie szlachcice: synowie i córki starych rodów, ludzie, których wstąpienie do ich szeregów kosztowało więcej niż tylko pieniądze. Mówiono, że wielu nie wytrzymało prób — że niektórzy zginęli jeszcze podczas egzaminów, zanim zdążyli chwycić miecz.

Na scenę nagle wszedł mężczyzna — wysoki, szczupły, o twarzy przyciętej jak rzeźba, ubrany w purpurowy surkot.

— Jestem Hektor Mallo, prawa ręka króla — oznajmił donośnym głosem, a jego słowa poniosły się echem po całym placu.

— Witam was, mieszkańcy dumnego Królestwa Aster! — zagrzmiał. — Witam tych, którzy przybyli z dalekich wybrzeży, z górskich wiosek i z samego serca naszej stolicy! Witam każdego, kto stoi dziś tutaj w imię naszej potęgi i chwały!

Tłum odpowiedział wiwatem.

— Dziś — kontynuował Hektor — obchodzimy naszą jedność! Naszą siłę! Nasz triumf, który trwa już trzysta lat!

— Trzysta lat! — powtórzyło kilka głosów z tłumu.

— Tak! Trzysta lat, odkąd ludzie Aster pokonali elfy, które chciały przejąć nasze ziemie i pozbawić nas wolności! — zakrzyknął. — Trzysta lat od chwili, gdy udowodniliśmy, że my jesteśmy panami tego świata!

Hektor przeszedł kilka kroków po scenie, spojrzeniem chwytając kolejne twarze.

— Elfowie kłamali! — grzmiał. — Ukrywali się za pięknymi słowami i magią, mówiąc o pokoju… ale chcieli tylko zniewolić nasze rodziny! Zabrać nam domy! Odebrać nam wszystko, co kochamy!

— Tak jest! — krzyknął ktoś z pierwszego rzędu.

— I pamiętajcie! — Hektor podniósł głos jeszcze bardziej. — Elfowie nie byli jedyni! Inne istoty magiczne również pragną naszej zguby! Kryją się po lasach, w wodach, w cieniu naszych miast i czekają… czekają, aż znowu osłabniemy.

Roy, stojący gdzieś pośród tłumu, zmarszczył brwi. Te słowa… wcale mu się nie podobały. Jeszcze wczoraj patrzył prosto w oczy istoty magicznej. I ona nie wyglądała jak potwór. Nie chciała nikogo zniewolić. Prosiła tylko o pomoc.

Hektor odwrócił się ku zasłonie, a za nim dwóch rycerzy przyprowadziło wielki stos drewna, związany grubym sznurem — kłody, pęki sitowia i wyschnięte trzciny, wszystko ułożone jak na ołtarzu. Hektor wziął pochodnię z rąk jednego z rycerzy. Podszedł do sterty drewna. Tłum przycisnął się bliżej, jakby każdy chciał zobaczyć, kto pierwszy zapali ogień tych obchodów.

— Niech ten płomień przypomni nam o ogniu, który rozjaśnił mrok trzy wieki temu — rzekł Hektor i nachylił się, by dotknąć pochodnią do suchego siana.

Iskra złapała natychmiast. Ogień buchnął wysoko, a jego blask odbił się na mokrych brukach i w oczach tłumu.

Zagrały bębny — rytmiczne, mocne, narzucające tempo tłumowi. Dołączyły skrzypce, ostre i szybkie, a ktoś obok zagrał kilka akordów na lutni. Muzyka rozlała się po placu jak fala; krzyki zmieniły się w śmiech i rozbawione okrzyki. Ludzie zaczęli tańczyć, pić i śpiewać.

— Najpiękniejsza noc w roku! — krzyczał ktoś, wznosząc kubek w górę.

Roy tego nie rozumiał. Całe to święto… te okrzyki, tańce, płomienie. W jego głowie wszystko zwolniło, a dźwięki zlały się w jednostajny hałas. Ruszył przed siebie, próbując wydostać się z tłumu. Przez nieuwagę wszedł na jakiegoś mężczyznę w długiej, mokrej pelerynie i miedzianej masce, zakrywającej całą twarz.

— Przepraszam… — wymamrotał.

Deszcz nagle lunął z całej siły. Ludzie jednak wcale nie przestali tańczyć — wręcz przeciwnie, śmiali się jeszcze głośniej, chlapiąc wodą z kałuż.

Roy musiał stąd odejść. Ruszył więc biegiem między kramami, uciekając od muzyki i od ognia. W końcu zobaczył uchylone drzwi jakiegoś budynku — nawet nie zdążył przeczytać szyldu nad wejściem. Szarpnął je i wsunął się do środka, zamykając za sobą przed ulewnym deszczem.

Roy oparł się plecami o drzwi, próbując złapać oddech. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku, zauważył, że nie jest tu sam.

Wnętrze było niewielkie, chaotycznie zapełnione: kolorowe zasłony, świeczki w butelkach, dym z kadzideł i stół przykryty purpurową tkaniną, na której leżała talia kart. Za stołem siedziała kobieta w barwnych szatach — turkusy, fiolety, złote frędzle. Na głowie miała chustę obwieszoną błyskotkami, które brzęczały przy każdym ruchu. Uśmiechnęła się teatralnie, unosząc podbródek.

— Witaj, chłopcze, jestem Elvira. Czy chcesz poznać swoją przyszłość? — zapytała z dramatycznym akcentem.

Roy otworzył usta… i zawahał się.

— Eee… niezbyt? — odpowiedział szczerze, drapiąc się po karku. — Chciałem tylko… schować się przed deszczem. Nie planowałem… em, dowiadywać się, że umrę jutro, czy coś…

Kobieta zmrużyła oczy tak teatralnie, że błyskotki na jej chuście aż zadzwoniły.

— Nawet… nawet gdybym chciał — mruknął, grzebiąc w kieszeni — został mi tylko jeden miedziak.

Elvira natychmiast odchyliła się na krześle jak trafiona piorunem.

— Jeden miedziak? — powtórzyła z niedowierzaniem. — Za to to ja mogę ci przepowiedzieć najwyżej, że… nadal będziesz biedny.

— To też jakaś wiedza — mruknął Roy pod nosem.

Wróżbitka popatrzyła na niego zmrużonym, podejrzanie surowym oczkiem… a po chwili westchnęła z wielką tragedią w głosie, jakby właśnie rezygnowała z diamentowej fortuny.

— No dobrze — powiedziała, wstając i poprawiając połyskującą chustę. — Zrobię wyjątek… za jeden miedziak postawię ci jedno czytanie. Choć jest warte o wiele więcej — zaznaczyła, unosząc wysoko palec, jakby ogłaszała to całemu światu. — A poza tym nie każę ci wychodzić z powrotem na tę ulewę, do tych… dziwacznych ludzi na zewnątrz.

Roy parsknął krótkim, nerwowym śmiechem.

— Szczerze? — spojrzał na nią z lekkim uniesieniem brwi. — Pani wydaje się bardziej dziwna niż oni wszyscy razem wzięci.

Elvira zamarła z dłonią dramatycznie przy sercu, jakby właśnie usłyszała największą obrazę w historii wróżbiarstwa.

— Ja? — wykrzyknęła z pełnym oburzenia zdziwieniem. — Dziwna?! Ja jestem… egzotyczna!

Roy zamrugał.

— To znaczy… tak, zdecydowanie egzotyczna — poprawił się natychmiast.

Elvira uniosła brodę z dumą.

— No, to teraz chodź. — Machnęła dłonią, odgarniając część zasłony, prowadzącej dalej w głąb budynku. — Każdy klient ma u mnie osobny pokój. Prywatność to podstawa!

Roy ruszył za nią w wąski korytarzyk, oświetlony tylko kilkoma świecami. Talizmany wisiały na ścianach, jakby miały na niego patrzeć, gdy przechodził obok. Nagle po lewej stronie, zza zamkniętych drzwi, rozległ się dramatyczny dziewczęcy głos:

— Jak to nie będziemy razem?! Proszę, wystaw te karty jeszcze raz!

Roy zatrzymał się, mrugając zdezorientowany. Elvira westchnęła przeciągle, po czym pochyliła się do niego, mówiąc ściszonym głosem:

— Nie każdy umie pogodzić się ze swoją przyszłością — mruknęła, jakby to była rzecz absolutnie oczywista. — W szczególności ona. Ale… — Elvira wzruszyła ramionami z uśmiechem — dużo nam płaci, więc nie narzekamy.

Kobieta pstryknęła palcami i drzwi do małego pokoiku przed nimi otworzyły się bezszelestnie, choć Elvira nawet ich nie dotknęła.

— Proszę bardzo, młody panie — wskazała mu wnętrze z teatralnym ukłonem. — Twoja przyszłość czeka.

Roy przełknął ślinę i wszedł do środka, nadal lekko onieśmielony, ale też… zaciekawiony. Elvira przysunęła mu krzesło. Przesunęła przed nim talię kart. Elvira usiadła naprzeciwko niego i zaczęła tasować karty.

— Najpierw przełóż karty — powiedziała.

Roy spojrzał na nią pytająco. Elvira przewróciła oczami.

— Nie patrz tak, jakbym mówiła o matematyce. To proste. — Położyła talię na stole i stuknęła w nią palcem. — Połóż rękę na kartach… i przesuń część talii na spód. Tak, żeby twoja energia wzięła udział.

Roy zrobił, jak kazała — zdjął górną część kart i położył ją pod spód. Kiedy skończył, Elvira kiwnęła z zadowoleniem głową.

— Dobrze. Teraz… rozłożymy je w wachlarz.

Z niezwykłą wprawą rozsunęła talię na stole w szeroki półokrąg — każda karta leżała zakryta, ale widoczna.

— A to jak się nazywa? — zapytał Roy, patrząc na wachlarz.

Elvira klasnęła w dłonie.

— Rozstaw — oznajmiła dumnie. — Tak wróżbici eksponują los. Żeby sam do ciebie przemówił.

Roy spojrzał na rozłożone karty z miną kogoś, kto właśnie trafił na dziwne przedstawienie uliczne — niby ciekawy, ale jednocześnie zastanawia się, czy przypadkiem nie powinien uciec. Westchnął, sięgnął nad wachlarz i bez dłuższego myślenia wysunął trzy karty. Położył je przed sobą — wciąż zakryte.

— No to… zobaczmy, co tu mamy — mruknęła Elvira i pochyliła się nad stołem.

Roy szybko odwrócił wszystkie trzy karty.

Elvira wstrzymała oddech. Przez moment tylko patrzyła, jakby liczyła w myślach do dziesięciu. W końcu uniosła wzrok.

— …Wszystkie odwrócone — powiedziała cicho. — Wieża, Diabeł, Śmierć.

Roy skrzywił się lekko.

— To… źle? — zapytał niepewnie.

Elvira westchnęła dramatycznie.

— Słuchaj uważnie — nachyliła się nad stołem. — Odwrócona Wieża oznacza katastrofę, której da się jeszcze uniknąć. Coś zaczyna się chwiać… pęknięcie w murze, którego nikt nie zauważa. Jeśli zignorujesz — runie. Jeśli zareagujesz — może ocalejesz.

Przesunęła palcem do drugiej karty.

— Odwrócony Diabeł… — wypuściła powoli powietrze. — Ktoś lub coś zrzuci z ciebie kajdany, nawet jeśli nie wiesz, że je nosisz. Wyzwolenie przyjdzie z miejsca, którego każdy kazał ci się bać. Pomoc od kogoś, kogo nazwą twoją zgubą… choć może właśnie on okaże się ratunkiem.

— Odwrócona Śmierć… — powiedziała prawie szeptem. — To nie koniec. To trwanie w czymś, co już dawno powinno umrzeć. Strach przed zmianą, przed krokiem naprzód. Jeżeli nie porzucisz tego, co cię więzi… los sam to rozerwie. Brutalniej, niż byś chciał.

Roy przełknął ślinę. Coś ścisnęło go w żołądku — irracjonalny, lepki niepokój. Wpatrywał się w te trzy karty, jakby miały za chwilę podskoczyć i ugryźć go w dłoń.

— To… brzmi bardzo, bardzo paskudnie — wydusił.

Nie chciał, by Elvira zobaczyła, że choć trochę go to poruszyło. Sięgnął do kieszeni, wyjął z niej ten jedyny miedziak i położył go na stole.

— Obiecałem zapłatę.

Elvira spojrzała na monetę, potem na niego. I zamiast ją wziąć, delikatnie odepchnęła ją z powrotem.

— Tobie bardziej się przyda — powiedziała miękko. — Za niedługo będziesz liczył każdy grosz.

— No jasne — prychnął. — Oczywiście. Bo karty tak powiedziały.

Nie zamierzał się dłużej wygłupiać. Podziękował półsłówkiem i odwrócił się do wyjścia. W jego myślach wciąż dudniło jedno zdanie: „Zmarnowałem czas”.

Drzwi zamknęły się za nim z głuchym trzaskiem. Na zewnątrz witał go ulewny deszcz, jakby całe niebo opadło na miasto. Plac prawie się opróżnił — muzyka ucichła, tańce zgasły, a ludzie kryli się pod dachami. Błyskawice przecinały powietrze jedna po drugiej, tak gwałtownie, że bruki migotały w świetle jak srebro. Roy poprawił kaptur i ruszył szybkim krokiem w stronę domu. Kałuże zaczynały przypominać potoki, płynące w dół ulic. Nagle jego stopa zahaczyła o coś ciężkiego. Roy zachwiał się.

— Co do…?

Cofnął się o krok i spojrzał pod nogi. I wtedy jego serce zamarło.

Na ziemi leżał mężczyzna. Mokra peleryna przyklejona do ciała. Pod nią rozlewała się ciemna czerwień, wypłukiwana deszczem na bruk. Krew. Bardzo dużo krwi.

Roy gwałtownie odsunął się do tyłu, potykając o własne nogi.

— Hej! — krzyknął. — Ktoś tutaj… ktoś potrzebuje pomocy!

Nikt mu nie odpowiedział. Sekundę później rozległ się świdrujący krzyk kobiety. Potem kolejny. I kolejny — jak roznoszący się po placu alarm. Ludzie zaczęli zbiegać z zachowanych straganów, ktoś upuścił lampion, ktoś inny przewrócił beczkę. Krzyki zamieniły się w panikę. Roy stał w miejscu, oszołomiony, drżący. Wtedy ktoś chwycił go gwałtownie za ramię.

— Stój! — głos był głęboki, spięty. — Chcesz zginąć jak on?! Ruszaj się!

Roy spojrzał w górę i zobaczył rycerza w błękitnej szacie.

— Uciekaj stąd! — rycerz warknął. — Już!

Dopiero teraz Roy naprawdę zrozumiał, co dzieje się na placu. Wśród tłumu pojawili się ludzie w miedzianych maskach — identycznych jak ta, którą widział wcześniej.

Roy poczuł, jak nogi same zaczynają biec. Z boku coś runęło z hukiem — stragan przewrócony na bok. Ktoś krzyczał, błagał o pomoc.

Płacz dziecka rozdzierał powietrze między grzmotami.

W pewnym momencie błyskawica oświetliła cały plac. Wieża zegarowa — dumna, kamienna, stojąca nad miastem od stuleci — przełamała się jak zrobiona z papieru.

Wybiegł w końcu na nabrzeże. Trzeszczące maszty statków kołysały się niespokojnie na wzburzonym morzu. Po lewej stronie zobaczył stary budynek portowy, wysunięty daleko nad wodę na kamiennych palach. Drzwi były otwarte. Bez zastanowienia wbiegł do środka i zatrzasnął je za sobą. W środku było ciemno i cicho. Roy ruszył ostrożnie przed siebie i dostrzegł schody, prowadzące w dół — do niższego poziomu. Kiedy dotarł na dół, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Po prostu zsunął się po ostatnich stopniach na podłogę. Usiadł ciężko, plecami opadając na ścianę. Drżał z zimna, z wyczerpania… z przerażenia.

Wtedy właśnie to usłyszał. Pieśń.

Serce Roya zaczęło bić wolniej… spokojniej. Lęk jakby odsunął się w cień. Czuł, jak coś delikatnie ciągnie go naprzód. Nagle wstał. Powoli, hipnotycznie stawiał krok za krokiem, kierując się ku głębi budynku. Pieśń stawała się głośniejsza. Korytarz prowadził go między wilgotnymi murami, aż dotarł do ciężkiej, żelaznej kraty. Roy podszedł bliżej. Korytarz zwężał się, sufit był nisko, ściany mokre, a na końcu… ciężka, żelazna krata. Za nią — czarna, poruszająca się woda. Otwór, prowadzący prosto do głębi morza.

Roy podszedł bliżej. Wtedy coś wynurzyło się z ciemności. Najpierw dłoń — smukła, blada. Potem ramiona, ciemne włosy opadające na jej twarz. Twarz urzekająco piękna, nierealna.

To była syrena. Wyciągnęła rękę między kraty w stronę jego twarzy. Pieśń nadal płynęła… coraz bardziej natarczywa… coraz słodsza…

Roy zrobił krok naprzód. Jeszcze jeden. Jeszcze chwila, i jej palce dotknęłyby jego policzka. Ale wtedy mrugnął. Zerwał spojrzenie i cofnął się gwałtownie, ocierając plecami o zimny mur. Pieśń urwała się na jednym, napiętym dźwięku. Syrena zmrużyła oczy — zdziwiona.

— Jak to zrobiłeś? — zapytała. — Jak wyrwałeś się z mojego śpiewu?

Roy spojrzał na nią z lękiem i niedowierzaniem, ramiona wciąż drżały mu od zimna.

— Nie wiem — odpowiedział cicho. — To ciebie mają zabić? Na oczach innych ludzi?

— Tak — powiedziała bez wahania. — Mają podpalić stos, przy którym będę skuta do deski. Ale ty możesz mi pomóc. Za tobą jest dźwignia, która unosi kratę i prowadzi prosto do morza. Wystarczy, że ją pociągniesz.

Próbowałam zwabić tutaj jednego ze strażników, ale ktoś go zawołał i wyrwał z transu. Pomóż mi. Roy zacisnął dłonie w pięści.

— Dlaczego wy cały czas potrzebujecie mojej pomocy? — spytał z goryczą. — Dlaczego ja? Czemu to zawsze spada na mnie? Mam już dość… wszystkiego.

Syrena otworzyła usta, jakby chciała coś odpowiedzieć — ale wtedy z góry dobiegł trzask zamka. Ktoś wszedł do budynku. Syrena przycisnęła się do krat, głos drżał jej z desperacji.

— Proszę… nie zostawiaj mnie. Nie teraz.

Roy poczuł, jak panika zaciska mu gardło. Chciał coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w ustach — a kroki na schodach były coraz bliżej. Roy wybiegł z budynku szybkim krokiem, minął kogoś, nawet na niego nie patrząc. Jakimś cudem udało mu się uciec.

I wtedy kątem oka zobaczył, jak ktoś go goni. To był człowiek w miedzianej masce.

Łzy zmieszały się z deszczem i nikt nie odróżniłby jednych od drugich. Nie miał czasu na myślenie. Nie miał żadnego innego planu. Na końcu przystani kołysała się mała łódka — samotna, szarpana przez sztormowe fale. Roy pobiegł w jej kierunku, słysząc coraz głośniejsze kroki za sobą. Skoczył do środka, chwytając się burty, by nie wpaść do wody. Łódka była przywiązana liną do słupa na nabrzeżu… ale tylko przez krótką chwilę.

Następna, gigantyczna fala uderzyła w nią z pełną siłą. Lina napięła się — i pękła.

— Nie…! — wyrwało mu się z ust, lecz było już za późno.

Roy spojrzał jeszcze za siebie i w świetle błyskawicy dostrzegł sylwetkę człowieka w miedzianej masce, stojącego na końcu pomostu. Nie gonił go, nie krzyczał, nie wykonywał żadnego gestu — jedynie obserwował, nieruchomy jak posąg, podczas gdy Roy oddalał się coraz szybciej, bez jakiejkolwiek możliwości zawrócenia. Port malał z każdą sekundą, budynki rozmywały się w deszczu i zapadającej ciemności, a świat, który Roy znał od urodzenia, znikał na horyzoncie jak wypłukiwany atrament.

W pewnym momencie Roy poczuł, że nie ma już siły patrzeć na to, co zostawia za sobą, więc skulił się w najgłębszym miejscu łodzi, próbując choć odrobinę zmniejszyć przenikające go zimno. Dopiero wtedy dotarło do niego, co właściwie się stało.

Nie miał już domu. Nie miał dokąd wrócić. Nie wiedział nawet, czy ktokolwiek zauważy jego zniknięcie. Jego istnienie zawsze było ciche, niewygodne i nieważne dla innych. Nikt nie będzie go szukał, nikt nie zapyta, czy żyje. Przyjaciele? Miał tylko jednego.

— Przepraszam, panie Kencie… — wyszeptał w nicość, a jego głos załamał się. — Nie dotrzymam obietnicy…

Łódka odpłynęła, a jedyne, co dało się jeszcze zobaczyć, to ogon syreny, którą Roy uratował, pociągając za dźwignię.

Średnia ocena: 4.6  Głosów: 13

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Manta tydzień temu
    Bardzo fajny rozdział
  • SandraR tydzień temu
    Dziękuje
  • Falvari tydzień temu
    Historia nadal mi się podoba a ten rozdział czytało się zdecydowanie lepiej niż poprzednie. Historia jest wciągająca i ciekawi mnie co będzie dalej.
  • SandraR 6 dni temu
    Dziękuję. Cieszę się, że ten rozdział odebrałeś lepiej. Od tego momentu historia zaczyna powoli nabierać ciężaru. Jeszcze trochę budowania, zanim wszystko się rozpędzi.
  • zsrrknight tydzień temu
    "JAK TO NIE BĘDZIEMY RAZEM?! PROSZĘ, WYSTAW TE KARTY JESZCZE RAZ!" - lepiej unikać takich wersalikowych zapisów.

    tym razem chyba bez większych błędów (na pewno jakieś są, ale niestety wszystkiego nie widzę xd). No cóż - strzelby Czechowa wystrzeliły i można powiedzieć, że wstęp za nami i teraz rozpocznie się właściwa przygoda. W sumie dobrze, że nie do końca jaszcze wiadomo jaka jest rola głównego bohatera w tym wszystkim - oczywiście mam parę pomysłów, ale żaden nie wydaje się być tym jednym właściwym.
  • SandraR 6 dni temu
    Dzięki! Cieszę się, że wstęp zadziałał tak, jak chciałam. Na razie wszystko dopiero się układa — to jeszcze etap budowania i przygotowywania gruntu pod to, co przyjdzie później.
  • Tytusek 4 dni temu
    tutaj jest wzwod hihihihi

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania