„Fides: Chłopiec z Przystani Róż" Rozdział 5 „Z drewna i kości”
Biblioteka znajdowała się w najwyżej położonym budynku całej kryjówki — tam, gdzie powietrze było najczystsze, a dźwięki z podziemnego miasta docierały już tylko jako stłumione echo. Roy lubił to miejsce. Siedział przy jednym z długich stołów, pochylony nad księgą grubości cegły. Strony były pożółkłe, pełne drobnych, misternych liter. Nie rozumiał wszystkiego — wiele słów zapisano w języku, którego nie znał — ale nie przeszkadzało mu to.
Minęły dwa miesiące, odkąd opuścił Królestwo Aster. Dwa miesiące, odkąd morze wyrzuciło go na brzeg tej doliny, której żaden człowiek nie powinien był zobaczyć. Zwiadowca, o którym mówili starsi z Rady, wciąż nie wrócił. Nikt nie wiedział, gdzie jest ani kiedy zamierza się pojawić. Nie przysłano żadnych wiadomości, żadnego znaku, że żyje. Roy coraz mniej myślał o powrocie. Z początku odliczał dni jak więzień zaznaczający kreski na ścianie, ale z czasem przestał. Czas płynął tu inaczej, spokojniej. Rany na ciele zagoiły się, a te w środku… nauczył się po prostu nosić. Czasem ktoś z mieszkańców skinął mu głową, czasem uśmiechnął się nieśmiało. Mimo że nauczył się tu żyć, codziennie myślał o panu Kencie. Nagle cień padł na stronice księgi. Roy uniósł głowę. Przed stołem stał starszy krasnolud o długiej, srebrzystej brodzie i ciężkim, kamiennym spojrzeniu. Na jego szyi wisiał medalion z runą w kształcie młota. Mężczyzna skinął mu głową z powagą.
— Witaj, Roy — odezwał się niskim, spokojnym głosem. — Nazywam się Darn. Należę do Starszyzny.
Roy wstał niepewnie, odruchowo zamykając księgę. Był zaskoczony, że pan Darn, po tak długim czasie, sam do niego podszedł i przedstawił się, bo nikt ze Starszyzny nie odezwał się do niego, odkąd tu trafił.
— Dzień dobry… — powiedział cicho. — Czy… coś się stało?
Starzec uśmiechnął się lekko, ale w jego oczach wciąż czaiła się powaga.
— Nie. — Pokręcił głową. — Ale nadszedł czas, byśmy porozmawiali. — Położył na stole zwinięty pergamin. — Chcę ci coś pokazać.
Rozwinął mapę. Papier był stary, krawędzie postrzępione, a na powierzchni widniały starannie narysowane góry, doliny i sieć rzek. Darn przesunął palcami po mapie, zatrzymując się na niewielkim obszarze zaznaczonym ciemnym tuszem.
— Znajdujemy się tutaj — powiedział spokojnie. — Na wyspie Ferris, za górami Karadun, daleko na południe od Królestwa Aster.
— Dlaczego pan mi to mówi? — zapytał ostrożnie, unosząc wzrok na krasnoluda. — Nie boi się pan, że… że mogę być szpiegiem?
Darn parsknął cicho śmiechem, głęboko, jakby rozbawiło go samo to pytanie. Pokręcił głową, a w jego oczach pojawiło się coś między rozbawieniem a zrozumieniem.
— Od początku wiedziałem, że nim nie jesteś — powiedział spokojnie. — Ale musiałem udawać przed resztą Rady.
— Dlaczego?
Darn oparł się lekko o stół, zerkając na chłopca z ciepłym, ale uważnym spojrzeniem.
— Bo nie wyglądasz na takiego, co chciałby nas skrzywdzić — odpowiedział. Kącik jego ust drgnął w lekkim uśmiechu. — A poza tym… nie tylko ja tak sądzę.
Odwrócił głowę w stronę wejścia do biblioteki. Roy zrobił to samo i zobaczył strażnika, który miał go pilnować. Mężczyzna stał przy jednym z regałów, oparty o półkę, rozmawiając z młodą bibliotekarką o jasnych włosach. Dziewczyna chichotała cicho, a strażnik nachylał się coraz bliżej, udając, że wskazuje coś na kartach otwartej księgi.
— Grent… — mruknął Darn z rozbawieniem. — Miał cię mieć na oku… ale, jak widać, znalazł sobie kogoś ciekawszego.
Roy uśmiechnął się mimowolnie, a napięcie, które czuł od początku rozmowy, zaczęło powoli ustępować. I wtedy drzwi biblioteki otworzyły się z cichym skrzypnięciem, po czym do środka wbiegł Finn — cały rozczochrany, z policzkami zaróżowionymi od biegu. Tuż za nim weszła Nuria, jego wierna owca.
— Dzień dobry! — wyrzucił z siebie Finn z szerokim uśmiechem, nie zwracając uwagi, że przerywa rozmowę.
Zatrzymał się nagle, gdy zobaczył Starca i Roya przy stole. Przez chwilę wyglądał, jakby nie był pewien, czy powinien uciec, czy zostać.
— Eee… czy ja… przeszkadzam? — zapytał niepewnie, nerwowo poprawiając koszulę.
Darn uniósł brew, po czym zaśmiał się cicho, kręcąc głową.
— Nie, Finn. Nie przeszkadzasz. — Uśmiechnął się lekko. — Widzę, że jak zwykle masz coś ważnego do powiedzenia.
Finn rozpromienił się momentalnie.
— Tak! Bo chciałem pokazać Royowi takie super miejsce! Naprawdę super! Jeszcze mu go nie pokazałem, a obiecałem! — wyrzucał z siebie słowa tak szybko, że prawie się potykał o własne zdania. — Tam widać pół doliny i kawałek jeziora! I jest taka skała, co wygląda jak nos trolla!
Darn parsknął śmiechem, a jego oczy złagodniały jeszcze bardziej.
— Skoro to aż tak wyjątkowe miejsce, to nie śmiem was zatrzymywać. — Skinął głową z powagą, choć w jego głosie pobrzmiewało rozbawienie. — Idźcie, tylko nie właźcie na ten nos, dobrze?
— Dobrze! — Finn przytaknął z entuzjazmem. — Dziękujemy, panie Darn!
Roy szybko zamknął księgę i skinął Starszemu głową w podziękowaniu.
— Dziękuję za rozmowę — powiedział cicho.
Po czym chłopcy wyszli razem z Nurią. Przez chwilę panowała zupełna cisza — tylko przewracane gdzieś dalej kartki i cichy śmiech bibliotekarki wypełniały przestrzeń. Grent, który dopiero po chwili zorientował się, że Roy opuścił salę, poderwał się od regału, udając, że właśnie skończył rozmowę. Poprawił pas z mieczem i ruszył w stronę drzwi.
— Zaczekaj — odezwał się spokojnie Darn, nawet nie podnosząc głosu.
Strażnik zatrzymał się natychmiast.
— Nie idź. — Starszy spojrzał na niego z lekkim uśmiechem. — Już nie trzeba.
Zawahał się, po czym skinął głową, cofając się o krok.
Chłopcy wspinali się coraz wyżej po wąskiej, kamiennej ścieżce, która prowadziła między głazami i kępami mchu. Nuria szła za nimi spokojnie, od czasu do czasu potrącając kamyk, który staczał się w dół zbocza. Powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Z doliny dochodziło coraz mniej dźwięków, tylko wiatr cicho szumiał między skałami. Gdy dotarli na płaski fragment ścieżki, Finn zatrzymał się i wskazał przed siebie.
— No! Mówiłem, że warto!
Roy spojrzał przed siebie. Cała dolina rozciągała się w dole — z tej wysokości widać było domy wykute w skałach i połyskującą taflę jeziora. W oddali ciągnęły się lasy i wzgórza, a dalej wyrastała góra Karadun. Była ogromna i zasłaniała całe niebo nad północną stroną. Jej szczyt pokrywał śnieg, a gęste chmury oplatały wyższe partie jak mgła. Morza nie dało się zobaczyć — góra była zbyt wysoka.
— Widzisz? — zapytał Finn z zadowoleniem. — Mówiłem, że ładnie.
— Miałeś rację — przyznał Roy.
Finn roześmiał się cicho i usiadł na pobliskim głazie. Roy zrobił to samo. Chłopiec wyciągnął z torby kanapkę i podał mu jedną.
— Mama zrobiła — powiedział.
Roy podziękował i ugryzł kawałek. Przez chwilę jedli w milczeniu, patrząc na dolinę. Wiatr był chłodny, ale przyjemny, a w oddali słychać było szum wody spływającej po skałach.
— Chcesz wrócić do ludzi? — zapytał nagle Finn, patrząc na niego uważnie. — Do pana Kenta?
Roy przez chwilę milczał. Odgryzł kawałek chleba, przeżuł powoli i dopiero wtedy odpowiedział:
— Tak. — Spojrzał gdzieś w dal, w stronę gór. — Chciałbym.
Nie dodał jednak nic więcej. Finn skinął głową i nie pytał dalej, a Roy w myślach wrócił do słów, których już dawno przestał wypowiadać na głos. Kiedy ktoś wcześniej pytał, kim jest, odpowiadał, że jest sierotą. To była prawda — ale tylko część prawdy. Nigdy nie mówił, kim była jego matka ani gdzie tak naprawdę się wychowywał. Mówił jedynie, że pracował w Gabinecie Osobliwości i że pan Kent go przyjął. Roy spojrzał na Finna z lekkim uśmiechem.
— Wiesz co? Dzięki tobie nigdy nie miałem tak dobrej kondycji jak teraz — powiedział żartobliwie, rozciągając nogi.
Finn roześmiał się, ale zaraz dodał z typową dla siebie szczerością:
— To bardzo dobrze, bo jak Nuria cię znalazła, to wyglądałeś jak worek wodorostów.
Roy zatrzymał się w pół ruchu i zmarszczył brwi.
— Czekaj, co? — zapytał powoli. — Jak to… Nuria mnie znalazła?
Finn zamarł, jakby dopiero teraz zorientował się, że powiedział coś, czego nie powinien.
— Eee… no, tak wyszło — bąknął, drapiąc się po karku. — To znaczy… ona pierwsza cię zobaczyła. Ja dopiero potem.
— Gdzie? — dopytał Roy, coraz bardziej zdziwiony.
Finn spojrzał na Nurię, która właśnie zajęła się skubaniem trawy i udawała, że w ogóle ich nie słyszy.
— No… na plaży. — Wzruszył ramionami. — Byłeś wtedy nieprzytomny, leżałeś przy skałach. Gdyby nie Nuria, pewnie bym cię nie znalazł.
Roy był wyraźnie zdezorientowany. Spojrzał na Finna z niedowierzaniem.
— Pytałem cię o to parę tygodni temu — powiedział powoli. — Nie tylko ciebie, innych też. I nikt mi nic nie chciał powiedzieć.
Finn spuścił wzrok, dłubiąc butem w ziemi.
— Bo Starszyzna kazała milczeć — mruknął po chwili. — Powiedzieli, że lepiej, żebyś nie wiedział… przynajmniej na początku.
— Ale jak to możliwe, że mnie tu przenieśli? — Roy pokręcił głową, jego głos brzmiał coraz bardziej zdenerwowany. — Przecież przez góry Karadun nie da się przejść. Mówiliście, że to zbyt niebezpieczne!
Finn ścisnął dłonie, jakby walczył sam ze sobą.
— Bo… nie było mi wolno ci o tym mówić — powiedział w końcu cicho. — Ale jest przejście. Ukryte. Z drugiej strony gór. Od strony morza. Przepraszam, że nie powiedziałem wcześniej, ale nie mogłem.
Roy przez chwilę milczał, patrząc gdzieś w dół, w stronę doliny. Dopiero po chwili skinął głową.
— W porządku — powiedział spokojnie. — Rozumiem.
Finn uniósł wzrok, zaskoczony.
— Naprawdę?
Roy westchnął cicho.
— Tak. Bo gdybyś mi wtedy powiedział… — urwał na moment, po czym uśmiechnął się blado. — Pewnie spróbowałbym uciec.
Roy oparł dłonie na kolanach i spojrzał w stronę horyzontu, gdzie za pasmem gór rozciągało się niewidoczne morze.
— Dawno go nie widziałem — powiedział cicho. — Morza.
Finn uniósł brwi.
— A chciałbyś? — zapytał z ciekawością.
Roy odwrócił głowę w jego stronę.
— Przecież mówiłeś, że nie mogę wiedzieć o przejściu — przypomniał półgłosem.
Finn wzruszył ramionami, a w jego oczach pojawił się figlarny błysk. Uśmiechnął się chytrze.
Chłopcy stali za jednym z budynków, tuż przy strażnicy. Z tyłu znajdowało się przejście — niskie, wąskie i dobrze ukryte za ogromną ścianą bluszczu. Finn rozejrzał się uważnie, nasłuchując, czy ktoś się nie zbliża. W dłoni trzymał zapaloną pochodnię, której drżący płomień oświetlał fragment kamiennej ściany.
— Tutaj — szepnął, wskazując na gęstą zasłonę pnączy. — Za tym bluszczem jest wejście.
Roy zmarszczył brwi, próbując dostrzec cokolwiek w splątanych liściach.
— To… tu jest przejście? — zapytał z niedowierzaniem. — Myślałem, że będzie bardziej ukryte.
— Co jakiś czas chodzą tędy strażnicy — wyjaśnił Finn szeptem, zerkając w stronę ścieżki. — Przejście jest zatarasowane beczkami, żeby wyglądało jak składzik. Ale po prawej stronie jest szczelina. Na spokojnie przez nią przejdziemy.
Roy skinął głową, czując, jak serce bije mu szybciej. Obaj przycupnęli za kamiennym narożnikiem, czekając w ciszy. Po chwili dało się słyszeć zbliżające się kroki i przytłumione rozmowy dwóch strażników.
— Nic się tu nie dzieje od miesięcy — mruknął jeden z nich znużonym tonem.
— I dobrze — odpowiedział drugi, ziewając. — Byle tak zostało.
Ich głosy powoli cichły, aż w końcu zniknęły gdzieś za zakrętem.
— Teraz — szepnął Finn.
Chłopcy ruszyli biegiem. Wślizgnęli się między beczki, ostrożnie odchylając jedną z nich. Za nimi szła Nuria, stąpając zaskakująco cicho. Z prawej strony, tam, gdzie wskazał Finn, faktycznie była szczelina w murze — ledwie zauważalna w ciemności. Roy przecisnął się pierwszy, czując chłód kamienia po obu stronach. Tuż za nim wszedł Finn z pochodnią, a na końcu Nuria. Po drugiej stronie panował mrok. Jedynym źródłem światła był drżący płomień pochodni, który rozświetlał wąski tunel prowadzący w głąb góry.
— To było aż za łatwe — powiedział Roy, odwracając się do Finna. — Nie było nawet drzwi. I nikt tego specjalnie nie pilnował.
Finn skrzywił się lekko i spuścił wzrok.
— No bo… teraz się zacznie — mruknął, przesuwając pochodnią po ścianie, jakby szukał czegoś znajomego.
— Co masz na myśli? — zapytał Roy, czując, jak echo jego głosu odbija się w korytarzu.
— Byłem tu tylko raz — przyznał Finn niechętnie. — Jak Nuria mi uciekła. Ale wtedy trafiłem tu przypadkiem. Nie znam dokładnie drogi.
Roy spojrzał w głąb tunelu. Dalej rozchodziły się trzy przejścia — każde ciemne i ciche.
— Świetnie — mruknął pod nosem. — Czyli jesteśmy w labiryncie.
Finn wzruszył ramionami, próbując zachować pewność siebie.
— No, może trochę. — Uśmiechnął się niepewnie. — Ale damy radę. Pamiętam, że z jednego z korytarzy było słychać wodę. To chyba ten właściwy.
Roy spojrzał na niego z lekkim niedowierzaniem.
— „Chyba”? — powtórzył.
Finn uśmiechnął się krzywo.
— Lepiej „chyba” niż wcale — odparł i ruszył przed siebie z pochodnią w dłoni.
Szli długo. Korytarz raz skręcał w prawo, raz w lewo, czasem zwężał się tak bardzo, że musieli iść bokiem, ocierając ramionami o zimny kamień.
— Minęło już sporo czasu — odezwał się w końcu Roy, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie. — A dalej nie widać wyjścia. Ani morza. Ani niczego.
— Spokojnie, wyjdziemy — odpowiedział Finn zbyt szybko. Nerw w jego głosie był wyraźny.
Zrobili jeszcze kilka kroków. Podłoże było nierówne, miejscami osypane drobnym żwirem. Nuria parsknęła cicho, jakby coś jej się nie podobało. Finn obejrzał się przez ramię, chcąc ją uspokoić, i w tym momencie jego stopa ześlizgnęła się z krawędzi.
— Uważaj! — krzyknął Roy.
Złapał Finna za rękę, ale sam nadepnął na osuwający się żwir. Podłoże uciekło mu spod stóp. Obaj runęli w dół. Upadek nie był długi, ale brutalny. Zsunęli się po stromej półce, uderzając o kamienie, aż w końcu wylądowali twardo na chłodnym, zakurzonym podłożu. Pochodnia potoczyła się kawałek dalej, wciąż płonąc i rzucając drżące światło na ściany.
Roy jęknął cicho, podnosząc się na łokciach. Plecy paliły go bólem, a kolano pulsowało tępo.
— Jesteś cały? — wychrypiał, odwracając się do Finna.
— Chyba tak… — Finn skrzywił się, dotykając łokcia. — Żyję.
Nuria zeskoczyła za nimi z zaskakującą zwinnością, lądując ciężko, ale bez szwanku.
Nuria parsknęła niespokojnie. Roy podczołgał się do pochodni i podniósł ją. Płomień zamigotał mocniej, rozjaśniając przestrzeń wokół. Spojrzał przed siebie — i zamarł.
Znajdowali się w większej komorze, niskiej i szerokiej. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak zwykłe zagłębienie w skale — dopóki światło nie sięgnęło pod ściany. Kości. Leżały wszędzie. Nie jedna czy dwie, ale całe stosy. Czaszki o pustych oczodołach wpatrywały się w nich z ciemności. Żebra rozsypane w bezładzie, długie kości nóg i rąk splątane ze sobą, jakby ktoś wrzucał tu ciała i nie przejmował się tym, jak upadną. Przy niektórych wciąż tkwiły zardzewiałe klamry, urwane pasy, strzępy skórzanego pancerza. Pomiędzy nimi połyskiwały obdrapane fragmenty metalu — wgniecione hełmy, pęknięte ostrza, zerwane łańcuchy.
— Finn… — odezwał się cicho. — To nie jest zwykły tunel.
Finn stał nieruchomo, jakby skamieniał. Pochylił lekko głowę; oczy miał szeroko otwarte, a oddech przyspieszył. W blasku pochodni wyglądał blady, niemal przezroczysty.
— Co to jest… — wyszeptał cienkim, drżącym głosem.
Roy nie odpowiedział. Wstał ostrożnie, pomagając Finnowi się podnieść. Gdy tylko ich buty dotknęły podłoża, rozległ się suchy trzask. Oboje zesztywnieli. Pod ich ciężarem pękały kości — dźwięk ostry jak łamane szkło, niosący się echem po całej komorze. Roy podniósł pochodnię wyżej. Światło zatańczyło po ścianach, ukazując jeszcze więcej białych kształtów ciągnących się aż po ciemny sufit.
— To wygląda jak cmentarz… — powiedział cicho. — Ale nie taki zwykły.
Finn przełknął ślinę i rozejrzał się niepewnie, jakby spodziewał się, że coś zaraz ruszy między kośćmi.
— Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy — powiedział powoli. — Nigdy o tym miejscu nie słyszałem. Nawet starszyzna nic takiego nie wspominała.
Roy skinął głową, wciąż patrząc przed siebie.
— Może nie bez powodu — mruknął.
Nuria nagle zabeczała — głośno, przeciągle, jakby coś wyczuła. Jej głos odbił się echem od ścian i zniknął gdzieś w czerni tunelu. Po chwili ruszyła przed siebie, stawiając kopyta ostrożnie między kośćmi.
— Nuria! — krzyknął Finn, piskliwie, z nutą paniki w głosie. — Czekaj!
Bez zastanowienia pobiegł za nią. Roy ruszył tuż za nim, starając się nie potknąć o żadną z rozsypanych czaszek. Po kilkunastu krokach komora skończyła się. Przed nimi otwierał się wąski, stromy korytarz. Nuria zatrzymała się przy jego końcu, becząc cicho, jakby coś wskazywała. Roy zbliżył się z pochodnią — i wtedy to zobaczyli. W skale, tuż przy suficie, tkwiła stara, zardzewiała drabina z metalu, prowadząca w górę. Jej szczeble pokrywał kurz i pajęczyny, ale wyglądały na wciąż solidne. Roy uniósł wzrok. Na końcu drabiny majaczył metalowy właz.
— To musi być wyjście — powiedział cicho, bardziej do siebie niż do Finna.
Finn podszedł ostrożnie i spojrzał w górę z niepewną miną.
— Nie wiem… — mruknął. — Może powinniśmy poczekać tutaj. Ktoś pewnie zauważy, że zniknęliśmy.
Roy spojrzał na niego z niedowierzaniem i uniósł brew.
— Jasne. A w międzyczasie możesz porozmawiać z nimi. — Wskazał na rozrzucone kości pod nogami. — Stare towarzystwo, ale pewnie mają dużo do powiedzenia.
Finn przełknął ślinę i odruchowo cofnął się o krok.
— W porządku… dobra, rozumiem — mruknął cicho, głosem, który prawie mu się załamał.
Roy uśmiechnął się krótko i spojrzał na Nurię, stojącą tuż obok drabiny, jakby czekała.
— No chodź, mała. — Wziął ją delikatnie na ręce. — Idziemy zobaczyć, co jest na górze.
Z trudem wspiął się na pierwsze szczeble. Metal skrzypiał, a rdza sypała się spod jego palców, ale drabina wytrzymała. Finn ruszył za nim, oddychając płytko i co chwilę zerkając w dół, jakby bał się, że coś poruszy się wśród kości. Kiedy dotarli do włazu, Roy oparł się barkiem o zimny metal i pchnął z całej siły. Zardzewiałe zawiasy jęknęły głucho, po czym ustąpiły z przeciągłym zgrzytem. Roy zmrużył oczy, oślepiony ostrym światłem dnia. Wyjrzał ponad krawędź. Przed nim rozciągał się las pełen wierzb.
— Wyszliśmy — powiedział cicho Roy. — Jesteśmy na powierzchni.
— Nie wiem, gdzie jesteśmy — mruknął Finn, rozglądając się niespokojnie po lesie. Wierzby rosły gęsto, ich długie gałęzie zwisały prawie do ziemi, tworząc szare zasłony. Wszystko wyglądało obco. Roy wciągnął powietrze i na chwilę przymknął oczy.
— Chodź za szumem morza — powiedział spokojnie. — Słyszysz?
Finn zamilkł. Przez moment słychać było tylko szelest liści i ich przyspieszone oddechy. Potem, gdzieś w oddali, rozległ się niski, rytmiczny pomruk — fale uderzające o brzeg.
— Okej… słyszę — przyznał Finn cicho.
Ruszyli przed siebie ostrożnie, rozgarniając zwisające gałęzie. Las stopniowo się przerzedzał. Pomiędzy drzewami zaczęły przebijać się jaśniejsze pasma światła. Szum morza narastał, stawał się wyraźniejszy, cięższy. Zrobili jeszcze kilka kroków. Gałęzie rozsunęły się. Przed nimi była plaża. Wysokie, ciemne skały opadały ku piaszczystemu brzegowi, a za nimi rozciągało się morze — szerokie, niespokojne, szare. Fale uderzały o kamienie z głuchym hukiem, rozrywając się na pianę. Roy zatrzymał się na skraju piasku. Przez chwilę tylko patrzył.
— Tęskniłem za tym widokiem — powiedział cicho.
— A ja widzę go dopiero drugi raz — mruknął Finn, stając obok niego.
Nuria nagle parsknęła i wyrwała do przodu, zostawiając za sobą ślady na mokrym piasku. Pognała wzdłuż brzegu, uszy jej podskakiwały, jakby nagle przypomniała sobie o czymś ważnym.
— Serio?! — jęknął Finn, bardziej zmęczony niż zdenerwowany. — Dlaczego ty zawsze musisz uciekać?!
Rzucił spojrzenie Royowi i ruszył za nią, potykając się w pośpiechu. Roy zawahał się tylko ułamek sekundy, po czym pobiegł obok niego. Fale obmywały im kostki; słona woda wciskała się w buty, ale nie zwracali na to uwagi. Plaża zakrzywiała się delikatnie, aż w końcu skały po prawej stronie uniosły się wysoko, tworząc naturalny łuk. Wyglądał jak wejście do innego świata — ciemniejszy cień pod kamiennym sklepieniem, za nim jasny pas piasku i mleczne światło odbijające się od wody. Ściany były wygładzone przez wiatr i fale, z jaśniejszymi smugami soli i ciemnymi żyłkami skalnych nacieków. Morze wpływało tam łagodniej, sunąc cienką warstwą po piasku. Nuria właśnie tam dobiegła. Zatrzymała się niemal na środku łuku. Roy i Finn zwolnili. Dopiero wtedy dostrzegli, że nie są sami. Na piasku, bliżej skalnej ściany, ktoś siedział. Oparty plecami o kamień, trzymał w dłoniach kawałek drewna i nożyk. Ścinki leżały wokół niego. Zdawał się całkowicie pochłonięty tym, co wycinał — dopóki Nuria nie zabeczała tuż przy nim, domagając się uwagi. Mężczyzna podniósł głowę i powoli wstał. Był wysoki, barczysty, ubrany w proste, znoszone brązowe szaty przewiązane pasem. Na twarzy miał kilkudniowy zarost, a dłuższe, rozczochrane włosy opadały mu na ramiona. Odwrócił się do nich powoli i uśmiechnął lekko.
— Chyba mnie szukaliście — powiedział spokojnie.
— Arieh! — wrzasnął Finn tak głośno, że echo odbiło się od skał. — Wróciłeś!
To jedno słowo wystarczyło, by serce Roya zabiło mocniej. Wszystko zaczęło się układać w całość — rozmowy, milczenie starszyzny, sekrety, o których nie chciano mu mówić. Finn znał go. To oznaczało, że on naprawdę istniał. Zwiadowca był człowiekiem. Takim jak on.
Komentarze (7)
Z tym krasnalami i krasnoludami to zależy, co chcesz pokazać czytelnikowi. Oba te słowa niosą za sobą pewne obrazy i już samo ich użycie sugeruje jedne rzeczy, a inne wyklucza.
A tak poza tym dobry rozdział. Akcja posuwa się sprawnie do przodu, nudy nie ma
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania