„Fides: Chłopiec z Przystani Róż" Rozdział 7

Roy siedział w łodzi nieruchomo, jakby od dziewięciu dni był częścią drewna, na którym opierał łokcie. Patrzył przed siebie pustym wzrokiem, który nie szukał horyzontu ani nadziei. Po prostu wszedł na łódź za Ariehem, nie wiedząc, dokąd płynie. Nie zadawał pytań. Nawet nie zastanawiał się, czy ten człowiek może go zabić. To nie miało dla niego żadnego znaczenia.

— Za niedługo będziemy na wyspie Dianthus — powiedział Arieh, nie patrząc na niego.

Roy nawet nie drgnął.

— Bardzo długo tam płyniemy. Już dziewięć dni.

— Wybrałem dłuższą drogę — odpowiedział Arieh. — Ale bezpieczniejszą.

Roy przekręcił głowę w jego stronę.

— Dlaczego?

Arieh poprawił chwyt na wiosłach.

— Krótsza trasa prowadzi prosto przez Radiatę.

— I?

— To siedlisko syren.

Roy zmrużył oczy.

— Syren? To tam są?

— Tak. Mało kto o tym wie. Bo mało kto wraca. One kryją się głęboko, a kiedy wychodzą… nie zostawiają świadków.

Przez chwilę płynęli w ciszy. Potem Roy zapytał:

— A ty wiesz. Czyli przeżyłeś.

Arieh spojrzał na niego krótko.

— Jest coś gorszego od syren.

— Co? — głos Roya zabrzmiał twardo.

— Nie teraz — uciął Arieh. — Zobacz.

Wskazał brodą przed siebie. Na horyzoncie wyłaniała się ciemna linia. Wyspa.

— Dianthus — powiedział. — Wciąż pod panowaniem Aster, ale rządzi się własnymi prawami.

Przybili do portu. Nikt nie zwrócił na nich uwagi. Drewniane pomosty skrzypiały pod ciężarem łodzi, a zapach soli mieszał się z rybim odorem. Dianthus wyglądała skromnie, wręcz biednie — jakby nikt nie miał tu czasu ani sił dbać o cokolwiek. Drewniane domy stały blisko siebie, krzywe, z połupanymi ścianami i dachami łapanymi na deski. W porównaniu do Aster — wyglądało to jak zapomniany koniec świata. Było gorąco. Powietrze stało w miejscu. Rybacy uwijali się po całym porcie — jedni wyciągali sieci, inni targali skrzynie pełne połyskujących ryb. Wszyscy pracowali szybko, jakby każdy dzień był walką o przetrwanie. Arieh wyskoczył na brzeg pierwszy.

— Zejdź — rzucił.

Roy wstał powoli. Zsunął się z łodzi i poczuł gorący piach pod podeszwami. Rozejrzał się krótko.

— Wygląda inaczej niż Aster — powiedział tylko.

— Bardzo tu gorąco — mruknął, przecierając kark.

— Musisz się do tego przyzwyczaić — odparł Arieh. — Przez trzy czwarte roku jest tu tak samo.

Roy zmrużył oczy. Powietrze było ciężkie jak dym. Trudno się oddychało.

— To moja ulubiona wyspa — powiedział Arieh.

— Dlaczego?

— Bo jest różnorodna. Za wioską zaczyna się dżungla, a kawałek dalej stoi ogromna góra. Jest tak wysoka, że jej szczyt jest pokryty śniegiem, mimo tego upału.

Roy zmarszczył brwi. Przypomniał sobie jedną z książek pana Kenta — tę, której nie powinien był czytać. W marginesach Kent dopisywał komentarze swoim drobnym, nerwowym pismem. Jedno zdanie wróciło do Roya teraz bardzo wyraźnie: „Dianthus ma klimat, którego nikt nie potrafi wyjaśnić. Mówią, że wyspa jest w pewien sposób przeklęta.”

— Słyszałem kiedyś, że ta wyspa jest… dziwna — mruknął Roy. — Pan Kent to czytał. Mówił, że ludzie wymyślają bzdury, żeby straszyć małych.

Arieh uśmiechnął się lekko — tak, jakby usłyszał dziecięcą bajkę. Wyciągnął z łodzi ciężki worek, przewiesił go przez ramię i ruszył w stronę rynku. Roy podążył za nim. W wiosce ludzie mijali ich szybko, zmęczeni, zajęci sobą — ale kiedy mijali Arieha, nagle na ich twarzach pojawiały się krótkie, ostrożne uśmiechy.

— Arieh! — zawołał rybak, poprawiając sieć. — Dawno cię nie było.

— Wracam, kiedy muszę — odparł krótko.

— I zawsze żywy — mruknęła kobieta przy stoisku z suszonymi rybami. — To już cud.

Nikt się nie śmiał. Nikt nie traktował tego jako żartu. Nagle zza jednej z chat wybiegła dwójka dzieci — chłopiec i dziewczynka, oboje brudni, boso.

— Arieh! — krzyknęli jednocześnie.

Dziewczynka zatrzymała się przy nim.

— Masz coś dla nas?

Chłopiec powtórzył:

— Masz?

— Oczywiście, że mam.

Arieh otworzył worek i wyjął dwie drewniane figurki.

— Dla ciebie, Tara — podał dziewczynce niedźwiedzia z jasnego drewna.

— A dla ciebie, Nox — wręczył chłopcu jelenia o wygiętych rogach.

Dzieci pisnęły z radości i uciekły, kłócąc się, kto ma ładniejszą figurkę. Roy patrzył na Arieha z boku.

— Bardzo cię tu lubią — zauważył.

Arieh wzruszył ramionami.

— Bo pomogłem im kiedyś. Dawno temu.

— Co zrobiłeś?

— Oni nawet sami nie wiedzą.

Roy zmrużył oczy.

— To jak mogą ci dziękować za coś, o czym nie mają pojęcia?

— Nie trzeba wiedzieć, żeby pamiętać — odparł Arieh. — Ludzie czasem czują dług, choć nie znają jego początku.

Roy westchnął, ale Arieh już szedł dalej — znowu mówiąc zagadkami, jak zawsze.

Wkrótce weszli na wąską ścieżkę, która prowadziła między chatami, potem do wysokiej trawy, aż drzewa zaczęły gęstnieć. W dżungli światło znikało, a powietrze stało się lepko gorące. Coś syczało nad ich głowami. Arieh szedł dalej, pewny, spokojny. Roy po raz pierwszy od dawna poczuł niepokój. Po kilkunastu minutach wyszli na małą polanę. Stał tam niski, ciemny dom z jednym małym oknem.

— To tutaj — powiedział Arieh. — Mój dom. Przynajmniej jeden z nich.

— W takiej głuszy? — pomyślał Roy, ale nic nie powiedział.

— I uprzedzam, nie jestem tu sam. Mieszka ze mną pani Kira. Jest gospodynią. Niewidomą.

Drzwi uchyliły się.

— Arieh? To ty? — rozległ się cichy głos.

— Tak, pani Kiro. Wróciłem — powiedział, podchodząc do niej i obejmując ją krótko, ale czule.

— Witaj w domu. Ugotowałam gulasz.

— Nie jestem sam. Mam nowego ucznia.

Roy zesztywniał. Uczeń? On? Kira odwróciła się ku niemu. Podeszła powoli, pewnie. Chwyciła jego dłoń obiema swoimi. Jej oczy były puste, ale skierowane prosto na niego. W jej dotyku było coś niepokojącego. Puściła go bez słowa.

— Chodźcie jeść — powiedziała.

Usiedli przy małym stole. Kira podała im gulasz. Arieh streścił podróż, unikając detali. Roy jadł w milczeniu, dziwnie spięty. W tym domu było coś… nie tak. Kiedy skończyli, Arieh wstał.

— Chodź.

Zaprowadził Roya na strych po wąskich, skrzypiących schodach. Było tam duszno i półciemno. Na podłodze stały stare skrzynie, metalowe części, skóry, broń, narzędzia — rzeczy, które wyglądały, jakby pamiętały inną epokę. Roy zatrzymał się, zaskoczony. Trochę przypominało mu to sklep pana Kenta. Roy oderwał wzrok od skrzyń.

— O co tu chodzi? — zapytał wprost. — Po co mnie tu przyprowadziłeś?

Arieh oparł się o belkę.

— Podałeś mi dłoń na cmentarzu — przypomniał spokojnie. — I poszedłeś za mną na łódź, nawet nie pytając dokąd. Powiedziałeś, że chcesz zniszczyć ten świat. A ja postanowiłem ci w tym pomóc.

Odsunął się od ściany, podszedł do niskiej szafki pod skosem dachu. Otworzył ją i wyciągnął grubą księgę w ciemnej oprawie. Podał ją Royowi.

— Przestudiuj to i spróbuj zrozumieć tyle, ile zdołasz.

Roy wziął księgę ostrożnie, jak coś, co może ugryźć.

— Nie postanowiłeś mnie zabić? — spytał cicho. — Byłoby prościej.

Arieh parsknął krótko.

— Nie. Dawno temu miałem ucznia. Przypominasz mi go. Tak samo zagubiony. I tyle gniewu. Ale muszę się co do ciebie upewnić — dokończył. — A na razie… czytaj. Spróbuj zrozumieć tyle, ile zdołasz.

Odwrócił się w stronę schodów.

— Nie będzie mnie przez jakiś czas.

Roy zmarszczył brwi, zaciskając dłonie na księdze.

— Znowu znikasz? — w jego głosie zabrzmiała złość, która wreszcie znalazła ujście. — Od trzech miesięcy tylko się plączę. Nie mam domu, nie mam celu, nie mam… niczego. A teraz znowu odchodzisz.

Podniósł głowę, patrząc w plecy Arieha. Mężczyzna zatrzymał się na chwilę, ale się nie odwrócił.

— Pani Kira się tobą zajmie.

Zszedł po schodach bez pośpiechu, jakby nic ważnego właśnie się nie wydarzyło. Drzwi strychu jęknęły cicho, gdy się zamknęły. Roy został sam. Znowu. Z dziwną książką w dłoniach i pustką w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą próbował zebrać myśli.

Miał tego dość. Tego błądzenia za kimś, kto znika, zanim jeszcze zdąży odpowiedzieć.

Dość bycia zabieranym w miejsca, których nie rozumiał. Dość siedzenia cicho, bo i tak nikt nie pytał o jego zdanie.

Minęło kilka dni odkąd Arieh zniknął. Roy większość czasu spędzał na strychu — nie dlatego, że było tam wygodnie. Wręcz przeciwnie: było duszno, ciasno i pachniało starym drewnem. Ale to właśnie tam leżała księga, którą mu zostawił. Jedyna rzecz, którą miał zrobić.

Księga okazała się… dziwna. Nie była o magii, o broni ani o potworach — nic z tego, czego spodziewał się po Ariehu. Mówiła o czymś niewiarygodnie prostym, a jednocześnie obcym dla Roya: o myślach. O tym, że człowiek staje się tym, co w sobie nosi. Że świat nie odpowiada na czyny, lecz na przekonania. Że obraz, który ktoś trzyma w głowie wystarczająco długo, w końcu przybiera kształt.

Brzmiało to jak bajka dla dorosłych.

Roy czytał ten fragment kilkakrotnie, aż litery zaczęły mu się zlewać.

„To, co widzisz, jest odbiciem tego, co w sobie utrzymujesz. Nie możesz zmienić świata, jeśli najpierw nie zmienisz tego, który nosisz w myślach.”

— Nic z tego nie rozumiem… — mruknął zirytowany.

Zmęczony i rozdrażniony, podniósł się i wyszedł z domu. Nogi same poniosły go do portu. Gdy dotarł na miejsce, usiadł na końcu starego, skrzypiącego molo i wpatrywał się w spokojne, ciemne morze.

Nagle, pośród fal i światła księżyca, zobaczył sylwetkę idącą w jego stronę. Po chwili rozpoznał panią Kirę. Szła powoli, ostrożnie, a w dłoniach trzymała dwa świeżo ścięte barwinki. Roy zerwał się na równe nogi i podbiegł do niej.

— Co pani tu robi o tak późnej porze? — zapytał zaskoczony. — Nie boi się pani, że się pani zgubi?

Kira uniosła głowę, jakby patrzyła mu prosto w oczy, choć były puste.

— Znam te drogi na pamięć — odpowiedziała spokojnie. — Jestem stara i niewidoma, ale pamięć mam dobrą. Idę na wyczucie. Gorzej, jeśli coś się tu zmieni… Zdarzyło mi się wejść prosto w nowy budynek.

Roy parsknął cicho, bardziej z niepokoju niż rozbawienia.

Kira lekko uniosła kwiaty.

— A może chcesz iść ze mną w pewne miejsce?

Roy zawahał się tylko na moment, serce ścisnęło mu się ze strachu o nią.

— Tak. Pójdę.

Szedł obok niej powoli, gotowy chwycić ją, gdyby choć raz się potknęła, choć ona poruszała się z zadziwiającą pewnością. W końcu dżungla zaczęła rzednąć, a w oddali pojawiła się ciemna sylwetka góry.

Po chwili Roy zrozumiał, gdzie zmierzają.

Na cmentarz.

Zatrzymał się na sekundę — obraz pana Kenta błysnął mu przed oczami — ale ruszył dalej. Kira doprowadziła go do dwóch prostych nagrobków. Położyła na nich barwinki, przesuwając palcami po wyrytych literach, jakby je czytała.

— Tu leży mój mąż — powiedziała cicho. — A obok niego pierwsza żona.

Roy otworzył usta, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

Kira mówiła dalej, spokojnie:

— Co roku przychodzę tu w ich rocznicę ślubu. Barwinki symbolizują nieśmiertelność.

Roy patrzył na nią, nie mogąc pojąć, jak taka osoba może istnieć — niewidoma, samotna, a tak spokojna.

Kira nagle złapała jego dłoń. Ciepło jej dotyku uderzyło go mocniej, niż chciał przyznać.

— Znowu to czuję — szepnęła. — Gniew. Niewyobrażalny smutek. Było ci ciężko, prawda? Nosisz w sobie coś, czego nie powinno dźwigać dziecko.

Roy przegryzł wargę. W gardle stanęła mu gorąca kula.

— Widzę to w twoim spojrzeniu — dodała łagodnie. — W martwym, zgaszonym spojrzeniu chłopca, który dawno temu uznał, że nie czeka go nic dobrego.

Roy drgnął, choć nienawidził, gdy jego ciało zdradzało cokolwiek.

— Musisz odpuścić te emocje — powiedziała. — Pozwolić dawnym ranom odejść. Musisz nauczyć się kochać siebie, Roy. A nie nienawidzić tak, jak teraz.

Puściła jego dłoń i odeszła w stronę ścieżki. Roy został sam. Wpatrzony w dwa nagrobki, jakby był przygwożdżony do ziemi.

I wtedy za jego plecami odezwał się głos.

— Już teraz zrozumiesz.

Odwrócił się gwałtownie.

Arieh stał między drzewami, jakby wcale nie przyszedł, tylko wypłynął z cienia.

— Teraz widzisz — powiedział cicho. — Dlaczego zostawiłem cię z nią.

Podszedł bliżej.

— Złość nie jest twoim wrogiem. Ale jeśli nią oddychasz, to ona prowadzi ciebie. Nie ty ją.

Roy poczuł, że coś w nim pękło.

— Nie umiem żyć! — wyrzucił nagle. — Nie umiem pokochać siebie! Co to za brednie?!

Arieh nie poruszył nawet brwią.

— Przyszedłem tutaj, żeby się zemścić! — Roy drżał cały. — Na tych, którzy mnie skrzywdzili! Nie po to, żeby im wybaczać!

Arieh podszedł do niego powoli, chwycił go za nadgarstek i wtedy świat rozpadł się w oślepiającą biel.

Chłód uderzył jak nóż. Pod Royem był śnieg. Ostry, skrzypiący, prawdziwy. Stał na szczycie góry. Wiatr smagał mu twarz. A pod nimi leżała cała wyspa.

— Jak… jak ty to zrobiłeś…? — wyszeptał Roy.

Arieh odpowiedział spokojnie:

— Myślisz, że nie jesteś w stanie żyć. Że nawet nie zasługujesz, by próbować.

Spojrzał na Roya uważnie.

— Widziałem, z jaką odwagą ratowałeś wróżkę. Jak uwolniłeś syrenę, choć cię przerażała. Widziałem, jak ocaliłeś istoty, które wszyscy chcieli zniszczyć. A jednak ty je uratowałeś. Jeśli one potrafiły przetrwać, choć świat był przeciwko nim… — Arieh zrobił krok w stronę Roya. — To i ty możesz pozwolić sobie żyć. Nie nienawidzić siebie. Zacząć od nowa.

Roy patrzył na niego oniemiały. Serce waliło mu jak oszalałe.

Arieh położył mu dłoń na ramieniu.

— Ale muszę poczuć, że nadal żyjesz.

I odepchnął go.

Roy poleciał w dół, wiatr lodowaty jak ostrze przecinał mu płuca, a cała wyspa migała przed oczami. Widział domy, ludzi, uśmiech pana Kenta, który nie chciałby widzieć go takiego.

— Spróbuję… — wyszeptał, tuż zanim miał uderzyć o ziemię.

Ale nie uderzył. Poczuł pod stopami miękką trawę. Było ciepło. Nic go nie bolało.

Kilka kroków dalej stała postać w miedzianej masce. Powoli zbliżyła się, zdjęła maskę — i ukazała twarz Arieha.

Patrzył mu prosto w oczy, spokojnie, ale twardo.

— Zaczniesz żyć, chłopcze z Przystani Róż?

Średnia ocena: 4.2  Głosów: 11

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Falvari 2 dni temu
    Jest dobrze. Bardzo polubiłem panią Kirę

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania