Raj for 55
(od autora: osoby nietechniczne mogą sobie odpuścić większość części II)
„Przyjechali, wysiedli z wielkich, czarnych jak wołga limuzyn, które kosztują tyle, ile zwykły, uczciwy człowiek nie zarabia przez całe życie, zrobili bardzo smutne miny, ustawili się do kilku zdjęć, odwrócili na pięcie i udali na upatrzone z góry pozycje, do ogromnych, kapiących złotem klubów, jachtów i samolotów.
Głupcem jest ten, kto pomyśli, że któryś z nich przejmie się losem biedaków, albo pomoże im z dobrej woli czy serca. Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne niż bogaty wejdzie do królestwa bożego. I lepiej poklepać osła po grzbiecie, żeby poczuł się lepiej, niż zajeździć go na śmierć. To mniej kosztuje i znacznie bardziej się opłaca”.
Autor nieznany
Część I
Pismo mówi, że mężczyzna zostawi matkę i ojca swego, i pójdzie w świat, żeby zamieszkać z kobietą. Taka jest naturalna kolej rzeczy, a ja nie różniłem się w tej kwestii od typowego Kowalskiego.
Od dawna urzędowałem z dala od domu rodzinnego, i pewnie dalej by tak było, gdyby nie moja rodzicielka. Staruszka zaniemogła i zachorowała. Tatko musiał odwiedzić sanatorium, a ona przez chwilę mieszkała sama. I choć rodzina była na wyciągnięcie ręki, posiedziałem ze swoją najlepszą połówką, pogadałem, podumałem i urlop wziąłem, żeby choć trochę z matką posiedzieć.
Życzyłem jej wszystkiego najlepszego, z drugiej strony czułem się, jakbym dostał gwiazdkę z nieba. Od lat planowałem odwiedzić stare śmieci i świat mego dzieciństwa, ale na dłużej, w codziennym życiu, a nie ciągłym biegu, gdy widzi się wszystko i wszystkich, zjada schabowego i ciasto, wypija kawę i leci dalej. Ta podróż miała być moim katharsis i rozliczeniem z przeszłością. Pomysł był wyborny, i dopiero rzeczywistość pokazała, jak bardzo myliłem się w różnych sprawach.
Trafiłem na czas, kiedy wybiło szambo. Rządzący robili coś, co nazywa się zarządzaniem ryzykiem, i krzyczeli, że ktoś przed nimi gdzieś, kiedyś podpisał jakiś papierek, skwapliwie jednak pomijali fakt, że przez osiem ostatnich lat mieli władzę absolutną i spokojnie mogli wszystko odkręcić, i to nie raz, tylko dziesięć tysięcy razy.
Tak samo było z funduszem odbudowy, Turowem, śmigłowcami przy granicy i wszystkim innym. Partie dzieliły, odwracały kota ogonem i prześcigały się w robieniu wałków stulecia, a głupi naród klaskał i cieszył się, że jest okradany.
W tej dziwnej rzeczywistości, zwanej PRL bis, promowano patologię i pseudonaukę, kpiono z papieża, obrażano inteligencję ludzką i wykorzystano dzieci, które wyglądały jak po operacji i miały mózgi wyprane nie gorzej niż Pawlik Morozow. W telewizji, w zależności od kanału, słychać było „Tusk” albo „Ja-ro-sław!”, od czasu do czasu przeplatane słowami „Konfederacja” i „onuce”. Tematy się zmieniały, ale zawsze byli tylko źli oni i dobrzy my, a nigdy nie pokazywano jednej, spójnej, silnej Polski, i to pomimo tego, że miała mieć ogromne złoża metali ziem rzadkich.
To szokowało, a ja patrzyłem na starowinkę i zastanawiałem się, jak bardzo jest pokrzywdzona. Wiedziałem, że u władzy są miernoty i karierowicze, i ceny w sklepach nie biorą się znikąd, a zerowa inflacja nie oznacza, że spadną do poprzedniego poziomu. Bolała mnie nieporadność seniorów i to, jak bardzo cieszyli się, że dobry, miłosierny rząd daje, a nie stać ich na leki, wakacje czy remonty w skromnych mieszkaniach, które lata świetności dawno miały za sobą.
Moja matka była niezwykle dzielna. Ogromnie chciała żyć, niestety nie wystarczało to, żeby przykryć zapach starości i smród choroby, który nieodmiennie kojarzył się ze szpitalami.
Podczas tych kilku dni zderzyłem się z niemocą, jakością obsługi na NFZ, niesprawiedliwością opłat, perfidnym wyciąganiem wdowich groszy, chamstwem, prostactwem i cwaniactwem, a przede wszystkim niszczeniem tego, co dobre i mądre.
I tak na drogach, gdzie kiedyś jazda sprawiała przyjemność, postawiono policjantów, trzydziestki, nakazy i zakazy, a piesi, rowerzyści i hujnogiści zostali gwiazdami i świętymi krowami. Wszędzie widniały tabliczki „nie robić zdjęć”, „nie grać w piłkę”, zabraniano tego czy tamtego, a zamiast małych, klimatycznych sklepików i miejsc pracy lokalnych rzemieślników-artystów pojawiły się ropuszki i inne blaszaki, w których wszystko zrobiono na jedno kopyto.
Ten rok w ogóle był jakiś trefny, i z żalem widziałem, jak usuwa się cukier w pepsi i zastępuje chemicznym gównem, które podobno rozbija DNA. Chleb też nie smakował jak dawniej, i jedyną ostoją polskości pozostały bazarki, gdzie można było kupić plony ziemi, czyli bób, agrest, fasolkę, ziemniaki i kilka innych rzeczy.
Teoretycznie różne zmiany wyglądały nawet całkiem dobrze. Widziałem nowe tramwaje zamiast wyjących parówek, próby sortowania odpadów, piękne bloki i zieleń w parkach, ale… przebywanie wśród tego nie miało takiego smaku jak kiedyś. Długo zastanawiałem się, czy dorosłem i wyrosłem z tego świata, czy świat tak poszedł do przodu, że za nim nie nadążam.
Odpowiedzi poniekąd dostarczyło znalezisko z pawlacza. Stary magnetowid miał w sobie kasetę, a na niej „jezioro jak lawa gorące” i filmy z dyskotek i studniówek, na których nie było armii klonów, plastikowych potworów po operacjach, ze spuchniętymi wargami, toną tapety, takimi samymi sukienkami i torebkami od korsa, guciego czy innego bożyszcze nastolatków.
Oszołomiony patrzyłem na naturalne dziewczyny, z których każda wyglądała zupełnie inaczej. Wszystkie panie zmysłowo się poruszały, miały w sobie wdzięk, nie udawały i nie goniły za niedoścignionymi ideałami z reklam.
Znów przypomniałem sobie, jak fajnie było w Polsce. Nikt nie gapił się w komórkę. Ludzie pomagali sobie bezinteresownie, mieli dystans do żartów i potrafili zmajstrować coś nawet z gówna. Tam do każdej pierdoły nie wzywało się fachowca z certyfikatem. Gdy przekraczało się granice Polski, może i był inny porządek, ogromna czystość i masa kolorowych produktów i aut, ale gdy wracało się z torbą pełną skarbów, tak cudownie pasowały do tego, czego mieliśmy w nadmiarze, czyli oryginalności, pomysłowości i świeżości.
Oglądałem to wszystko i co chwila chciałem krzyczeć „Coście, skurwysyny, uczynili z tą krainą?!”.
Wiele lat później
Część II
List
„Kochani, gdy czytacie te słowa, nie ma mnie już wśród żywych. Wszystko straciło swój urok i sens. Nie umiałem ułożyć sobie życia i doigrałem się. Koniec. Finito. Szach-mat. Zestarzałem się i zdziadziałem, sam, samiuśki jak palec, bez papugi, kanarka, kota i psa. Pozostała pusta skorupa, która nie ma po co żyć.
Muszę odejść. Miałem niezwykle ciekawe życie i pochodzę z niezwykłej rodziny, a teraz moja historia zniknie w pomroku dziejów.
Mój ojciec urodził się w Polsce. Był naprawdę niesamowitym człowiekiem. Miał gadane. Obracał się w prawdziwym, wielkim świecie, który nijak się ma do małego, polskiego grajdołka na peryferiach. Bo tam ludzie cały czas walczą i wzrastają, próbując przeżyć w drapieżnym socjalizmie, dla niepoznaki zwanym kapitalizmem, a my ciągle tkwimy w przekonaniu, że nam się należy, bo jesteśmy piękni i młodzi, i kiedyś mieliśmy papieża, a teraz umiemy skakać do słów „Barki”, z całym do niej szacunkiem oczywiście.
Staruszek długi czas żył na obczyźnie, co wymagało ogromnego sprytu, hartu i woli ducha. Myślę, że odziedziczyłem po nim dobre geny. Szkoda, że te nie przetrwają. To boli, i to boli jak cholera.
Nie chcę tego wszystkiego roztrząsać i myśleć, kiedy najbardziej dałem dupy. Dziś wiem, że życie podsunęło mi kilka ciekawych możliwości, ale nie umiałem ich do końca wykorzystać. Nie siedziałem cicho na kolejnych ciepłych posadkach i jak idiota walczyłem o lepsze jutro. Nie doceniałem dziewczyn, nie chciałem zamknąć niewyparzonego ryja i pogodzić się z tym, jak bardzo są cudowne.
Na końcu mojej drogi chciałbym tylko napisać kilka słów na temat tego, co zobaczyłem w trakcie licznych, zagranicznych podróży.
Samochody
Czy pamiętacie dyskusje o tym, że nie można używać ropy ani benzyny?
To śmieszne, że w naszym świecie myśli się głównie o samochodach, a zapomina o statkach, również wycieczkowych, które spalają brudne paliwo z siarką, albo o traktorach, kombajnach czy generatorach do ładowania elektryków.
Za granicą zobaczyłem liczne konstrukcje na sprężone powietrze. Każde auto ma zbiornik wystarczający na kilkadziesiąt kilometrów. Tankowanie odbywa się dwojako, z kompresora na stacji albo z użyciem pokładowego silnika spalinowego.
Hałaśliwa maszynka jest włączana poza centrum wielkich miast i tylko wtedy, gdy jest naprawdę potrzebna, do tego pracuje w optymalnym zakresie obrotów, a jakby tego mało, nie wymaga sprzęgła, turbo ani skrzyni.
Większość spaliniaków jest dosyć podobna do tego, co używamy na co dzień, choć nie do końca. Zbudowano je tak, aby szybko osiągały właściwą temperaturę i miały jak najmniej problematycznych części. Układ tłoków jest zawsze bezkolizyjny, tuleje, ślizgi i łożyska wymienne, komory spalania dogrzane gorącymi gazami z kolektora, a powietrze schłodzone intercoolerem. Zamiast rozrządu stosuje się koła zębate, a jak nie można, pasek pływa w oleju i wymaga wymiany dopiero po setkach tysięcy godzin. Do tego dochodzi ogromna dbałość o to, żeby nigdzie nie gromadził się nagar, a silnik nie gubił ani nie palił środka smarnego.
Jedna z najczęstszych konfiguracji w każdej komorze spalania ma tłok z góry i dołu. Pozwala to maksymalnie wykorzystać energię spalin, a trzycylindrówki z sześcioma tłokami spokojnie osiągają pięćdziesiąt procent sprawności, a jak dodać dotrysk gazu czy wody, to nawet więcej. Pewną wariacją tego pomysłu jest INNengine, który nie tylko ma po dwa tłoki w jednej komorze, ale jest bez korbowodów, rozrządu i wielu innych tradycyjnych części i z pół litra wyciąga nawet sto pięćdziesiąt koni.
Bardzo popularne są też konstrukcje rotacyjne. I nie mówię tu o silniku Wankla, tylko owalu w trójkątnym korpusie, z którymi u nas cały czas eksperymentuje Liquid Piston.
Żeby było ciekawiej, korporacje zobowiązane są do ścisłego trzymania się standardów dotyczących wymiarów czy położenia określonych elementów, co ma zapewnić możliwość wymiany silników w pojazdach w momencie pojawienia się kolejnych, bardziej sprawnych jednostek.
Kierowcy też mają łatwo, prosto i przyjemnie. Na kluczykach umieszczono wyświetlacz e-ink, który pokazuje, czy ostatnio naciśnięto przycisk otwarcia czy zamknięcia. Odszedł problem z rozładowanym akumulatorem, za co odpowiadają solary na dachu. Klimatyzacja połączona jest z silnikiem na sprężone powietrze i używa darmowego dwutlenku węgla. Na wyświetlaczu na komputerze pokazywane są wszystkie dane naraz, a obsługa z użyciem ekranów dotykowych jest szczątkowa, bo bardziej intuicyjne są przyciski. Każde auto zbliżające się do ograniczenia prędkości jest automatycznie hamowane, przez co odpadł problem z radarami czy niebezpieczną jazdą. Nie ma również problemu z parkowaniem, i tu pomagają przemyślne peryskopy albo kamery cofania, a zderzaki i drzwi mają gumowe nakładki i certyfikację do kilkunastu kilometrów na godzinę.
Ogromnym utrapieniem naszej motoryzacji są pyły pochodzące z ogumienia. Tam zobaczyłem opony bez powietrza, minimalizujące ilość gumy, podobne do Michelin Uptis czy Vision, Goodyear Aero czy innych modeli, które u nas są dopiero w fazie projektów. Ich ciekawą funkcją jest informowanie aut o stanie nawierzchni, wykorzystywanie generowanego ciepła czy nawet produkowanie tlenu, do czego wybitnie przyczynia się warstwa mchu.
Auta nie mogą mieć klocków hamulcowych, a spowalnianie wykonywane jest przez hamulce na wale obrotowym z silnika, zamknięte w specjalnej obudowie, dzięki czemu pył ze ścierania metalu pozostaje w środku.
Osobną kwestią jest aerodynamika. Każdy producent zobowiązany został do tworzenia modeli nie gorszych niż poprzednie albo nie gorszych niż przyjęta średnia dla danej klasy. Dla mnie to był szok zobaczyć chociażby nakładki na kołach albo specjalne otwory w przednich zderzakach, które w sposób uporządkowany kierowały powietrze przez nadkola.
Systemy komputerowe
Nasz świat poszedł w kierunków układów, które wymagają zegarów taktujących.
Tik-tak. Tik-tak. Tik-tak. Tik. Tak.
Pisma branżowe prześcigają się w informowaniu o kolejnych rekordach prędkości, tymczasem od ręki dostępne jest rozwiązanie inne, być może znacznie trudniejsze w projektowaniu, ale lepsze. To konstrukcje asynchroniczne, które po wykonaniu jakiegoś rozkazu od razu przechodzą do kolejnego.
Kolejną nowością w konstrukcjach zagranicznych jest to, że poszczególne procesy zmuszone są informować sprzęt, kiedy mają być wstrzymane albo wznowione. Kojarzycie te wszystkie nopy w kodzie? Tam zastąpiono je jedną jasną instrukcją, mówiącą mniej więcej „obudź mnie za godzinę” albo „mam działać, kiedy użytkownik wciśnie klawisz”.
Całą koncepcję oszczędzania energii doprowadzono do perfekcji. Podstawowym stanem każdego elementu jest pełne wyłączenie, i możemy go użyć wyłącznie na wyraźne żądanie oprogramowania czy użytkownika. Mówimy tu o dopracowaniu nawet takich drobiazgów jak dezaktywacja banków pamięci DRAM, które są niepotrzebne, usuwanie karty dźwiękowej przy braku dźwięku, pełne wyłączanie hubów USB bez podłączonych urządzeń czy precyzyjne określanie, kiedy ma działać dysk. To zupełnie inne podejście niż w przypadku naszych pamięci NVME czy procesorów, które najczęściej jedynie zwalniają zegar bez obciążenia.
Gdy u nich dany system ma coś zrobić w trybie czuwania, zgodnie z prawem może wykorzystywać tylko źródła odnawialne, czyli powietrze, słońce lub wodę, a dokładniej mówiąc, jeżeli pominąć ładowanie, nie może zużywać energii z sieci ani baterii. To nie do końca taka utopia. Kiedyś czytałem, że u nas udało się zbudować urządzenie składające się z wielu mikroskopijnych rurek, które produkuje prąd z wilgoci w powietrzu, używano też przecież radia na kryształki. Uzyskiwane natężenia i napięcia nie były może rewelacyjne, ale spokojnie pozwalałyby na obsługę wymaganych zadań, nawet takich jak wykrywanie dotyku na touchpadzie czy zasilanie diody stanu.
Baterie są mikroskopijne, albo ich nie ma. Producenci laptopów musieli zaakceptować standard mówiący, że każde nowe urządzenie jest sprzedawane bez baterii, a użytkownik musi dokupić ją sam. Dodatkowym wymogiem jest standaryzacja sposobów ładowania i wymiarów i parametrów ogniw i żądanie umieszczania ich w oddzielnych obudowach. To taki odpowiednik naszych baterii „paluszków”, i jeżeli tylko któreś ogniwo padnie, każdy może je sam zmienić.
Dawno temu zrezygnowano tam również z łatwo palnych baterii z litem. Zazwyczaj używane są ogniwa półprzewodnikowe, żelazowo-powietrzne lub inne, zbudowane z pokruszonych skał i przechowujące energię cieplną, która zamieniana jest na elektryczną.
W standardzie zawsze dostępny jest również system monitorujący stopień zużycia ogniw, ilość cykli ładowania czy odcinania prądu od tych cel, które nie działają poprawnie. Ciekawostką jest fakt, że każdy laptop można użyć w charakterze powerbanka i praktycznie każdy powerbank zadziała zamiast wewnętrznej baterii.
Modułowość poszła o wiele dalej. Jest na tyle posunięta, że powstał standard dotyczący płyt głównych, klawiatur, touchpadów, głośników i wielu innych rzeczy, i tam nie jest żadnym problemem wymiana ekranu czy karty sieciowej, bo te nie są blokowane przed parowaniem. Jest to o wiele lepiej rozwiązane nawet niż w projekcie Aurora od Lenovo, Luna od Della czy Framework Laptop. Masowo używa się również obudów typu laptop do telefonów czy małych modułów, których odpowiednikiem u nas są karty z serii Intel NEC. Istnieją również zestawy typu mini PC, do których, niczym klocki lego, dołącza się zewnętrzne karty graficzne czy dyski w obudowach. Jeżeli któryś z nich potrzebuje zewnętrznego zasilania, to zawiera własne źródło i miejsce do podłączenia wtyczki. To ostatnie rozwiązanie pozwala tworzyć na przykład zestawy składające się z dwóch, trzech czy więcej modułów, a każdy używa tylko tego, co potrzebuje.
Inną kwestią jest cena, i jeżeli producent czy sprzedawca ma w ofercie nową, lepszą generację, musi proporcjonalnie obniżyć ceny starej. Chodzi o to, żeby nigdy nie było sytuacji, że poprzednie produkty zalegają na półkach, bo są wycenione absurdalnie wysoko. Szczególnie zszokowała mnie funkcja podawania przez użytkowników ceny, jaką są w stanie zapłacić za konkretny produkt. Każdy, kto wystawia towar na dowolnej platformie aukcyjnej, może się zorientować, ilu ma potencjalnych klientów w danej półce cenowej, i choć zdarzają się żarty, najczęściej wartości układają się w krzywą Gaussa i jasno pokazują, czy cena ma rację bytu.
Do tego dochodzi niesamowita dbałość o długie wsparcie. Każdy zobowiązany został do wypuszczania uaktualnień oprogramowania, dopóki liczba użytkowników produktu nie maleje poniżej pewnej granicy, a jeżeli jest to niemożliwe, to wymagana jest taka konstrukcja, żeby podstawowe funkcje produktu mogły zostać dostarczone przez darmowy firmware.
Ważną sprawą jest obowiązkowa możliwość wymiany zużywającej się pamięci masowej w przypadku systemów, które mają pojemność obudowy większą niż dostępne moduły, albo przynajmniej opcja monitorowania TBW i porównywania jej z przewidzianą w mniejszych konstrukcjach, takich jak telefony czy zegarki.
Inną kwestią jest to, że absolutnie każde urządzenie z funkcją nadawania musi mieć możliwość ustawienia poziomu maksymalnego promieniowania, jakie emituje. Wpływ całej elektroniki na zdrowie i życie ludzkie jest potraktowany śmiertelnie poważnie, i stąd chociażby zakaz sprzedaży ekranów, które migają, albo dysków czy wentylatorów, które wydają dźwięki o określonej częstotliwości.
Kultura
Tam każdy film, każda książka, piosenka, wiersz i wszystko inne dostępne jest bez ograniczeń. Nie ma czegoś takiego, że jakaś firma zamyka coś na klucz, bo jej się nie podoba. To mi tylko przypomina, że tak bardzo chciałbym kiedyś obejrzeć „Skandal” z Jennifer Connelly czy cały serial „Seaquest DSV” albo „Andromeda Ascendant”.
Pieniądze
Ludzie mają małą kartę z licznikiem pokazującym ilość środków. Karta jest wydawana przez bank, ma hologramy, znaki wodne i inne niezbędne atrybuty i pozwala zapisać banknoty, czyli losowe megabajty znaków, poświadczone kilkoma certyfikatami, jak również zbliżeniowo przekazywać czy zbierać je z innych kart.
W ogóle cały system urządzony jest inaczej niż u nas, i pieniądze muszą mieć zawsze pokrycie w metalu.
I owszem rządy próbowały wprowadzić pełne śledzenie transakcji… ale w końcu ktoś poszedł po rozum do głowy i doszedł do wniosku, że nie warto wylewać się dziecka z kąpielą.
Lekarze
Podobno w starożytnych Chinach każdy człowiek płacił podatek, gdy był zdrowy, i nikt, kto pracował w służbie zdrowia, nie miał interesu w tym, żeby leczyć w nieskończoność. Gdyby ta zasada była powszechna, w prosty sposób wyeliminowano by wadliwe szczepionki czy nieprzetestowane leki. Tu nie ma chyba co dodawać coś więcej.
Podatki
Cztery. Ta liczba wyznaczała tam wszystko i była stała. Pieniądze były dzielone na środki firm i osób. Gdy osoba dostawała pensję, musiała odprowadzić te cztery procent, i po sprawie. Ze środków tylko finansowano absolutnie najbardziej potrzebne rzeczy, czyli wojsko, policję i kilka innych służb. Biznesy były zachęcane do opłacania pracownikom różnych składek, i wtedy podatku nie trzeba było odprowadzić, ale gdy środki przelewano na konta prywatne, już tak.
Przypomnijmy sobie z naszej historii, że już dziesięcinę uważano za wyzysk, tymczasem w naszym świecie płacimy VAT, PTU, CIT, podatki od podatków i tysiąc innych rzeczy, a jakby to dodać razem, to wyjdzie o wiele więcej niż trzy czwarte”.
Część III
Szeryf
Gdy w kosmos poleciał drugi Polak, Sławosz Uznański, od razu wiedziałem, że chcę być kosmonautą. Miałem pragnienie, z którym budziłem się rano, chodziłem cały dzień i szedłem spać. Być może byłem naiwnym dzieckiem, ale wszystko, co robiłem, obsesyjnie podporządkowane zostało tylko tej jednej myśli.
Życie zakpiło z mojego sprytnego planu, i po latach zostałem zupełnie kimś innym. Starałem się pomagać ludziom, i choć wielu z nich mnie opluwało, łudziłem się, że nie jest tak źle, inni mają gorzej i żadna praca nie hańbi.
Mieszkałem wśród ścian z nowoczesnego, utwardzonego plastiku. Wstawałem punkt szósta rano, i nie wynikało to z tego, że miałem w sobie tyle energii. Cienkie polimery przenosiły każdy dźwięk, odgłos i hałas wydawany przez miasto i licznych sąsiadów. To było nie do wytrzymania, ale mimo to nazywałem to miejsce domem, i nie dopuszczałem do siebie myśli, że to tylko zwykła, wynajęta komórka mieszkalna, wstawiona wśród setek innych.
Mój dziadek, Marek Znachorski, pokazywał mi kiedyś zdjęcia ze swojej pracy. Praktycznie tak samo wyglądały kontenery na dawnych budowach. Ustawiano je jeden na drugim albo obok siebie, zaś z przodu wstawiano prowizoryczne, metalowe schody i poziome podesty.
W sumie, jak dobrze pomyśleć, to była całkiem mądra i sprytna koncepcja. W dzisiejszych czasach taka komórka znaczyła więcej niż kapsuła dla bezdomnych, i sprawowała się o niebo lepiej niż zwykły, normalny dom czy mieszkanie w wieżowcu. Bo ta pierwsza była mikroskopijna, te ostatnie nie spełniały żadnych norm i wymagały gigantycznych opłat na klimat, a taką komórkę w razie kłopotów dawało się łatwo wymienić.
Normalnie wstawałem o szóstej, patrzyłem na portret ukochanej żony z Mareczkiem, moim synkiem, ubierałem się i szedłem do jedynej łazienki na piętrze, gdzie zazwyczaj musiałem odstać jakieś piętnaście minut. Nie inaczej było ze śniadaniem. Korzystaliśmy z najlepszych sowieckich, czy może amerykańskich wzorców, czort jeden wie, i zawsze długo czekaliśmy, żeby pobrać prowiant ze wspólnej stołówki. Najbardziej lubiłem jajecznicę, bo miała proteiny, nie znosiłem za to kawy, zazwyczaj słabej i kwaśnej, do tego mocno śmierdzącej błotem.
Gdy mogłem, siedziałem na jednym z pomostów, powoli konsumowałem i patrzyłem na ludzkie mrówki, biegające na dole. Do pracy nie miałem co się spieszyć. W naszym małym mieście nie działo się zbyt wiele, a to dzięki przezorności władz, które gęsto rozstawiły sieć komisariatów i dały nam liczne środki do dyscyplinowania obywateli.
Na początku służby zawsze pobierałem paralizator, pałkę, gaz i kilka innych narzędzi. Pistoletu nie miałem, bo nie był potrzebny.
Chodziliśmy dwójkami i patrolowaliśmy zawsze mniej więcej te same ulice. Ludzie nas dobrze znali, a my ich. Dotyczyło to zarówno obywateli, jak i wszelkich typów spod ciemnej gwiazdy. Po latach mieliśmy z nimi niepisany sojusz, i nie za bardzo wtrącaliśmy się do ich interesów, a oni nie przeginali z tym, co robią, do tego dawali nam rabaty na tête-à-tête z panienkami.
W sumie bardzo lubiłem swoją pracę. I choć widziałem w niej chyba wszystko, pewnym zaskoczeniem był widok ciała ludzkiego, które spadło wprost pod moje nogi, obryzgując mnie krwią i drobnymi i większymi fragmentami tkanek miękkich i twardych.
– Kurwa mać. – Mój partner był delikatniejszy ode mnie i puścił pawia, a ja poczułem pewną fascynację nieziemskim widokiem, który rozpościerał się przede mną.
Nieszczęśnik spadł na beton. Leżał nieruchomo na brzuchu. Jego kończyny wykręcone zostały w bardzo dziwnych pozycjach, i można by pomyśleć, że doznał tylko skomplikowanych złamań, gdyby nie głowa. Ta była całkiem strzaskana. Mózg znajdował się dosłownie wszędzie. Krew, małe kawałki kości i bezkształtna, szara masa powoli spływały do pobliskiej kratki ściekowej. Nie wyglądało to zbyt dobrze, nic jednak nie przebiło tego, co denat miał przywiązane długim sznurkiem w pasie.
Czerwony, gumowy przedmiot, napełniony pewnie helem, wyglądał zupełnie jak baloniki dawane małym dzieciom. Stanowił niezwykły kontrast w stosunku do śmierci obok i cały czas poruszał się, jakby chciał wzlecieć w niebo, daleko od brudu i zgiełku ludzkiego świata.
Wciąż zafascynowany, wręcz zahipnotyzowany, wyciągnąłem niebieskie rękawiczki, założyłem je i sięgnąłem po dokument, który znajdował się w zwiniętej koszulce tuż pod balonem.
– Nie ruszaj – wysyczał mój partner, wciąż doprowadzając się do porządku, ale zupełnie go zignorowałem i rozwinąłem kartkę papieru formatu A4, zapisaną drobnym drukiem, z odręcznym podpisem i datą na dole.
– Czterdzieści dwa, czterdzieści dwa, mamy skoczka na tyłach Sezamu – zameldowałem przez radio i zabrałem się za lekturę listu znalezionego przy denacie.
***
– Poruczniku, co my tu mamy? – Z zamyślenia wyrwał mnie głos mojego kapitana, który najwyraźniej postanowił przerwać rutynę dnia i rozerwać się na mieście.
– Typowy skoczek, zwykły śmieć, jakich wielu. Świadkowie mówią, że wyskoczył z piątego piętra. W sumie dosyć ciekawy przypadek.
– Przywołuję was do porządku, obywatelu. W naszej wspaniałej ojczyźnie nikt nigdy nie odbiera sobie życia. Są tylko nieszczęśliwe wypadki i seryjni samobójcy. No dobrze, a dlaczego mówicie, że to coś niezwykłego?
– Denat miał list, a w nim masę głupot o jakichś niestworzonych rzeczach.
– List, mówicie. A to ciekawe. Pokażcie no mi to. Ja bardzo lubię takie życiowe teksty, rozumiemy się?
– Tak jest. – Podałem mu koszulkę z kartką papieru. – Prawdziwy papier. To w ogóle ewenement, że go miał.
– Sprawa podpada więc pod departament dziewiąty.
– Wiem.
– No dobrze, wracajcie na komisariat i złóżcie raport. Koledzy zajmą się wszystkim.
Skinąłem głową i ruszyłem z buta, żeby resztę dnia spędzić na opisywaniu tego, co się stało.
– I jak? Gotowe? – Kapitan wpadł do nas do pokoju po czwartej.
– Ten skoczek to w pełni wykształcony gość. Prześledziłem go w systemie. Należał do elity. Piął się błyskawicznie w górę, aż do załamania, kilka lat temu. Wtedy musiało stać się coś bardzo złego w jego życiu.
– Dorósł. Nie stać go było na wódkę, to zrozumiał, co tu się wyprawia.
– To coś więcej.
– Wy mi tu nie pieprzcie. Inteligencik się znalazł. Od myślenia to jest partia.
– Tak jest. – Westchnąłem, wiedząc, że tak krawiec kraje, jak mu materiału staje, i z gówna bata się nie ukręci, a ja właśnie miałem tego dokonały przykład.
– To wszystko na dzisiaj. Zameldujcie się jutro do psychologa.
– Tak jest.
Dzieciok
Siedziałem z kumplami na ławeczkach i paliłem jakieś syntetyczne gówno, bo na normalne fajki nie było mnie stać.
– Kanał. – Ze złością rzuciłem na ziemię kopertę z wezwaniem. – Na praktykach mam być bateryjką w ratuszu. Będę latał za jakimś geniuszem i ładował jego wypasione gogle od jabłeczników.
– Stary. Moje kondolencje. – Maks, mój dobry kolega, poklepał mnie po plecach.
– Robota jak każda inna. – Wzruszyłem ramionami, choć było mi nie do śmiechu, bo praca rzeczywiście należała do irytujących i męczących, i wymagała dyspozycyjności, jak również słuchawek i okularów tłumiących dane wrażliwe.
– To pewnie kara za laptopa.
– Bardzo możliwe. – Wzruszyłem ramionami, pamiętając, jaki szok i niedowierzanie wywołało to, że zasłoniłem kamerkę w laptopie ze szkoły, gdy stał w domu. – Co się stało, to się nie odstanie.
– A no nie. Gdybyś miał emulator, problemu by nie było.
– Moja wina, że gówno nagle wysiadło?
– Mogłeś wytrzymać jeden dzień.
– Może mogłem, a może nie – mruknąłem. – Teraz to już nieważne.
– A wiecie, że Marek ma jutro zajęcia z ekologii? – Misiek obok nas zmienił temat. – Będą wąchać diesla.
– Mocno współczuję. – Przypomniałem sobie smród temu towarzyszący i mimowolnie aż się wzdrygnąłem.
– A u nas byli goście w klasie. – Niespodziewanie zaktywizowała się jego dziewczyna, Monika, którą najwyraźniej znudziło trzymanie ręki przy jego rozporku.
– Tak?
– Z ciepłych krajów. Szukali towarzystwa na wakacje.
– Nie zgłosiłaś się, prawda?
– No co ty? Po tym, jak druga Monika była w szpitalu?
– Wybrali kogoś?
– Marlenę. Wszyscy jej bardzo współczują.
– Nie dziwię się.
– Powiedzieli, że jakby co, będzie miała najlepszą opiekę medyczną.
– Z polskiego na nasze nasrają jej do gęby, a potem umieszczą w czubkach.
– A ona jeszcze im podziękuje.
– To bardzo możliwe. Ale baby same z siebie tego chciały, sorry Monia. Jak mówiła moja babcia, było głośne piłowanie ryja „welcome refugees”, a gdy miała dwudziestkę na karku, największe wzięcie miały romanse, gdzie facet lał po dupie, gdy baba się nie słuchała. A wy? Co macie w środę?
– Obowiązkowe oglądanie nietlixa. Słuchaj stary, co za akcja. Nasz facet to równy gość i ma takiego dingsa, który podpina się pod telewizor. I ten dings przesyła obraz i dźwięk, jakbyśmy rzeczywiście oglądali to gówno. Facet potem daje nam bryki, i mucha gra. Mamy i drugi telewizor, na którym oglądamy coś normalnego. Ostatnio to był „1984”, teraz podobno mają być „Chłopi” z dwudziestego czwartego.
– I nikt go nie podpierdolił?
– Sami swoi, wszyscy z podwórka. Niechby który spróbował, to bym chuja złapał, ubił i ukatrupił.
– Tak w ogóle, to krzywa akcja z tym hujflixem. Podobno jacyś patrioci ostatnio grozili synowi Miśkiewiczowej, tej z pudelka, że chce grywać w tych ich gównach.
– Sami sobie winni, że nie biorą wirtualnych. Ale ja sobie tak myślę, że nikt nie może być aż tak durny. Przecież jak oni tak nachalnie promują tych gejów i lesbijki, to efekt będzie odwrotny.
– Może właśnie im o to chodzi?
– Dywersja?
– A chuj to wie. A ty, Misiek, co robisz w środę?
– Zajęcia z facetem od ruchania.
– Jeśli Kondzio, to cały czas będzie się ślinił i pieprzył trzy po trzy, że najlepiej wyrywać młode dupeczki, co nie mają dziesięciu lat.
– Zalewasz.
– W sumie ma trochę racji. Popatrz na baby, które łażą na świecie. Widziałeś kiedyś zgrabną laskę?
– No nie. Same pasztety, oprócz Moni oczywiście.
– No właśnie. A dzieciaki są malutkie, chudziutkie, takie pyszne, aż chce się schrupać.
– Ale to jakieś takie… no, nie wiem. Niezdrowe.
– A co jest zdrowe w dzisiejszym świecie? Pojebało cię? Pomyśl, że ludzie nagle staną się chudsi. Wszyscy na tym stracą. Cały fatbiznes, a nawet więcej. – Zacząłem wyliczać na palcach. – Goście od suplementów i pigułek, dietetycy, apteki, fast-foody, siłownie, lekarze, ludzie od żarcia i dużych samochodów. I jeszcze dożyjesz emerytury. To działanie na szkodę państwa. Wrzucą cię do czubków albo za kratki.
– Miejsca im nie starczy. Za dużo politycznych siedzi – rzucił dyplomatycznie ktoś z naszej paczki, chyba Maniek.
– Wiecie co? Ja zaraz muszę spierdalać. – Przypomniałem sobie, że muszę jeszcze dzisiaj zrobić kilka rzeczy.
Pożegnałem się ze wszystkimi, a potem ruszyłem do nory, w której musiałem odbębnić swoje. Idąc do niej trafiłem na zbiegowisko. Trochę mi spieszyło, ale przystanąłem, patrząc na gapiów, którzy mocno komentowali jakiegoś skoczka, który leżał na chodniku nieco dalej.
Tych przybywało z roku na rok, i choć przyzwyczaiłem się do tego widoku, zawsze chodziłem pół dnia jak struty. Każdy z nas miał kogoś takiego w rodzinie lub wśród znajomych. U mnie to był ojciec, który skoczył po wycięciu nerki. To było jeszcze wtedy, gdy darowanie organów było nielegalne. Nasz stary chciał zapewnić nam lepszy start, i w pewnym sensie mu się udało. Samotna matka w tamtych czasach mogła wyciągnąć naprawdę niezły hajs.
Po kilkunastu minutach dotarłem w końcu do miejsca mojej pracy. Nora obora znajdowała się w podziemiu jednego z wieżowców i od lat była podpięta na lewo pod jeden ze światłowodów. Westchnąłem i zalogowałem się do jednego z portali. Moi klienci odpalali niewielką dolę za podbijanie cen. Tym razem miałem szczęście i trafiłem na kilku narwańców, którzy ustawili bota.
Znachor
– Panie doktorze, bardzo boli mnie cała lewa ręka. – Młoda dziewczyna spojrzała na mnie z ogromną nadzieją, a ja westchnąłem, widząc długą kolejkę potrzebujących, którzy stali tuż za nią.
– Chować zioła i ziółka! Sanitarni idą! – Nie dane mi było jej pomóc, a plac targowy praktycznie od razu opustoszał.
Między budami zaroiło się od ludzi w białych kombinezonach i miniaturowych dronów, które zaczęły latać jak wściekłe wśród okolicznych domów. Sanitariusze zaczęli na siłę robić zastrzyki wszystkim niedołężnym jednostkom i mało sprytnym, którzy nie zdążyli uciec, a urządzenia latały niczym komary, a ich celem nie było wyssanie cennej krwi, tylko wstrzyknięcie koktajli, oficjalnie służących do wzmacniania zdolności ludzkich.
Patrzyłem na to z pewną wyższością. Moje certyfikaty były dobre, że mucha nie siada. Wiedziałem, za co płacę, i zupełnie się tego nie wstydziłem. Dużo trzeźwo myślących ludzi robiło podobnie i dzięki temu nie chorowało. Jak wieść niosła, szczypawki prowadziły do problemów z wątrobą i wielu innych strasznych rzeczy, i już lepiej było chlać czy ćpać, bo wtedy przynajmniej był jeszcze efekt relaksujący-rozrywkowy.
– I co obywatelu? Co tak spokojnie? – Podszedł do mnie jeden z poruczników i usiadł naprzeciwko, przy tym samym stoliku, a ja spokojnie podniosłem czajniczek i nalałem mu kawy.
– A co ma być? – Sięgnąłem za pazuchę po niewielką kopertę i położyłem ją przed sobą, szczerząc zęby. – Na głowę nie pada, biznes się kręci, i jeszcze znam ciekawych ludzi.
– Każdy orze, jak może. – Zdjął czapkę i otarł czoło dłonią, wziął kopertę, włożył do czapki, w szczelinę w daszku, i założył ją z powrotem na głowę, a potem sięgnął po herbatę. – Świat schodzi na psy. Mamy chodzić z tym gównem dwa razy częściej.
– Ja się wam trochę dziwię. Dlaczego nie wyrzucicie tego na śmietnik i nie dacie na papier, że odfajkowane?
– Żeby to było takie proste. A wiesz, że nasi w końcu weszli do miasteczka Wolność w województwie lubelskim?
– Słyszałem, że mieli nie korzystać z plastiku – rzuciłem, przypominając sobie liczne reklamy.
– Znaleziono same ciała, i to w stanie wskazującym na mocne niedożywienie i ciężkie choroby.
– Biedacy.
– Tak. Rzeczywiście. No dobrze. Na mnie już czas. Do następnego razu.
– Do następnego. – Ukłoniłem się, myśląc, że przekupni gliniarze wszędzie są tacy sami.
Wiedziałem, że tego dnia nie będę miał już zbyt dużo klientów. Ruszyłem po dostawę towaru. Wpierw czekało mnie sprawdzenie na granicy strefy, gdzie oczywiście musiałem uiścić odpowiednie myto. A potem było już z górki.
Tak w ogóle ten, kto wprowadził miasta piętnastominutowe, okazał się geniuszem. W każdej komórce naturalnie pojawił się lokalny władca, granice wymagały biletów, a ludzie z kartami z innych miast dostawali inne ceny, i wiadomości lokalne oczywiście. Ich generowaniem zazwyczaj zajmowały się SI, które w ten sposób ukrywały przed przyjezdnymi nasze interesy i problemy. Jak to mówią, najlepiej prać brudy na własnym podwórku, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Ja miałem pewne chody w biurze lokalnego burmistrza, i po udaniu się do sąsiadów zawsze miałem możliwość przełożenia karty SIM. Byłem tak naprawdę gościem od wszystkiego, typowym „przynieś, podaj, pozamiataj”, który spełniał zachcianki bogatej klienteli. Moją drugą istotną specjalizacją było leczenie, i to nie lekami, ale wszelkiego rodzaju ziołami. W obecnych czasach było na to ogromne zapotrzebowanie. Po epidemii otyłości pożyteczni idioci z rządów zmusili biedotę do karaluchów, chrząszczy i innych paskudztw, i dało to szereg nieznanych wcześniej problemów. Czasem śmiać mi się chciało, jak wzywano mnie do oficjeli, którzy pochorowali się po jakiejś oficjalnej prezentacji, gdzie sami musieli tego skosztować. Jak mówią, widziały gały, co brały.
***
Szedłem, zamyślony, i nagle coś przede mną upadło. To wyglądało na samobójstwo. Odskoczyłem do tyłu z pewnym obrzydzeniem, a potem spojrzałem na dwóch gliniarzy, z których jeden zaczął rzygać. Po chwili drugi z nich zbliżył się do trupa, a ja patrzyłem z pewną fascynacją, jak odwiązuje balonik, który był do niego przywiązany.
– Nazwisko! – ktoś mi ryknął z boku.
– Jagoda! – rzuciłem odruchowo.
Okazało się, że z tyłu zaszedł mnie kolejny patrol. Typy nie mieli zbyt inteligentnych min i może nawet myśleli, że mam coś z tym wszystkim wspólnego. Pomyślałem, że do policji to jednak nie trafiali zbyt bystrzy ludzie, tak samo jak w korporacjach i innych miejscach. Nie chciałem się kłócić, a to dlatego, że mogli się czepić, dlaczego chodzę po ulicy.
– Stać i czekać.
– Ta! Jest! Panie sierżancie! – Z trepami trzeba było krótko, po trepowemu.
Prorok
Otworzyłem oczy i spojrzałem na stary, zniszczony sufit, na którym widać było liczne zacieki i odpadającą, łuszczącą się farbę. Znajdowałem się w noclegowni brata Alberta, jednej z wielu nor, stworzonych przez biednych, wyrzuconych z domów ludzi. Takich była większość w tym kraju. Nie mieli gdzie się podziać i samoistnie zajmowali stare budynki, z którymi władze nie mogły nic zrobić, bo zabraniały tego przepisy.
– Obudził się brat, dzień dobry. – Aneta, ciągle wtulona we mnie, spojrzała się i uśmiechnęła.
– A obudził, kochanie moje. – Pocałowałem ją w policzek, a potem lekko ścisnąłem za pupę. – Czas wstawać.
– Czy nie powinniśmy… – zaczęła robić paznokciem kółka na mojej piersi, aż zrobiło mi się gorąco.
– Niegrzeczna ty. Za dużo bolca daje pierdolca. – Przypomniał mi się tekst ze starego kina, po którym dałem jej lekkiego klapsa.
– Auććć! – Udała, że boli, a potem uśmiechnęła się lekko. – Ale wieczorem będę gotowa.
– No ja myślę. – Zrzuciłem ją z siebie i wstałem, przeciągnąłem się, a potem ruszyłem na podbój łazienki i stołówki.
Nie musiałem się nigdzie spieszyć. Miałem przed sobą jedną mszę, ale gdyby mnie było, świat by się nie zawaliłem. Byłem wolnym człowiekiem i żyłem od dnia do dnia.
Nie interesowały mnie podszepty złego i, jak wielu innych, nie publikowałem żadnych zdjęć i treści w internecie. Te mogły być wykorzystane do generowania pornografii, podrabianych dokumentów czy głupich memów. Po erze sieciowego ekshibicjonizmu sieć w ogóle straciła na znaczeniu. Ludzie pojęli, że nie ma sensu marnować cennego życia, potem przez chwilę przeważały boty, ale te również zniknęły, bo korporacje nie inwestowały w coś, co i tak się nie zwróci.
Swoją drogą, nigdy nie mogłem zrozumieć, jak kiedyś marnowano prąd i ciepło, budując serwerownie, które trzeba było chłodzić. Pomysł ze sprzętem w piwnicach okazał się lepszy i pozwolił wyeliminować przesyłanie gorącej wody do kaloryferów czy zoptymalizować wymiany sprzętu na nowszy, a co najważniejsze, usunąć głośne maszynki z domów i biur.
Gdy kilka minut później pałaszowałem całkiem smaczny boczek i świeże jajeczka, przypomniał mi się stary dowcip:
– Co pan myśli o jedzeniu robaków?
– To wspaniała sprawa.
– A dlaczego pan tego nie robi?
– Bo nie ma nakazu.
– Ale po co nakaz, skoro to taka świetna sprawa?
– Są alternatywy. A stek czy skrzydełka to najlepsza rzecz pod słońcem.
– Czekaj, czekaj, zobaczysz, jak niedługo je wycofają.
– Wiem, sam w tym tygodniu idę na pięć demonstracji.
Zaśmiałem się sam do siebie, na co facet naprzeciwko zapytał się uprzejmie:
– A z czego szanowny pan się śmieje?
– Co jest bardziej ekologiczne od papierowego kubka? Wie pan?
– No nie.
– Papierowy kubek z płytką do śledzenia.
– Niezłe – uśmiechnął się lekko, trochę z grzeczności.
Z tego przybytku względnej normalności wyruszyłem godzinę później. Zostawiłem w szafce swój skromny dobytek, na pożegnanie pocałowałem Anetę, a potem ruszyłem, żeby zrobić to, za co mi płacą.
Nie dane mi jednak było dojść w spokoju. Bóg dał mi znak. Szedłem i nagle zobaczyłem nieszczęśnika, który spadł na beton. Mój wzrok padł na niego, a potem na reklamę nowej Izery Plus Plus. Wszystko odbyło się w zupełnie ciszy, a właściwie przy akompaniamencie typowych odgłosów wielkiej metropolii, ale bez jakiegoś dodatkowego krzyku czy jęku.
Ta śmierć była czysta, sterylna wręcz, a potem wszystko wokół jakby wybuchło, z niedowierzaniem i opóźnieniem, w proteście, że stało się coś bardzo złego. Z każdej strony otoczyła nas zgraja policji, legitymując, poszturchując, a czasem zatrzymując głośno krzyczących. Zaczęły się przepychanki i śledztwo, ale nie żałowałem, że jestem w środku.
Ludzie, którzy byli świadkami całej sceny, mówili, że stali, jechali albo szli, i w pewnym momencie zobaczyli, że coś uderza o ziemię. To zszokowało wielu z nich i dało im mocno do myślenia. Tak mnie to zastanowiło, że dziesięć minut później, w nieformalnej świetlicy kościoła reformowalnego wygłosiłem najlepsze chyba kazanie w swoim życiu:
– Kochani, gdy szedłem tutaj, zobaczyłem biednego człowieka. Odebrał sobie życie, ale największym znakiem od Boga był plakat za nim, reklamujący jedną z wielu nowych, niepotrzebnych rzeczy. Przypomniałem sobie, jak wiele lat temu miałem jeszcze samochód. Nie był jakiś specjalny, ale mogłem dojechać z punktu A do punktu B, gdy tylko chciałem. Jego prosta, nieskomplikowana konstrukcja pozwalała na szybkie naprawy, i palił tylko cztery litry paliwa. Potem na rynek przyszły kolejne, które tylko teoretycznie były lepsze. I wiecie dlaczego? Chciwość. Zwykła, ludzka chciwość. Producenci zmniejszali silniki, i tak obchodzili procedury, że na testach te były lepsze i bardziej oszczędne. Mój samochód miał dwa litry pojemności, a te nowe litr i na każde sto kilometrów paliły nawet dwa litry więcej, a to tylko dlatego, bo w czasie certyfikacji gaz dodawał komputer, ale tak delikatnie, jak nie potrafił tego żaden człowiek. Wszyscy udawali, że jest postęp. Producenci oszczędzili na materiałach i kierowcy musieli wciskać mocniej gaz, a do tego w zbyt małych silnikach nie ma właściwego ogrzewania komory spalania. Fizyki się nie przeskoczy. A żeby było gorzej, najwięcej paliwa marnowano w korkach. A teraz? Kogo stać na samochód? I jaki ma zasięg? Moje auto mogło spokojnie zrobić tysiąc dwieście kilometrów. I dlatego nie wierzcie im wszystkim, fałszywym prorokom, którzy was omamili. Ktoś kupił kopalnie litu, chciał na tym zarobić i rozkręcił całe to szaleństwo. To nie jest tak, że ludzie chcieli używać brudnych, śmierdzących samochodów. Gdyby władcom tego świata zależało na czystości, odcięliby dopływ paliwa do stacji albo nakazali jeździć na gazie. Ale oni nie mieli tego w planach. Samochody mają być drogie, ciężkie, żeby niszczyły drogi, coraz bardziej awaryjne i skomplikowane, obowiązkowo z elektroniką, która będzie wszystko nagrywać. Obudźcie się. Jest was więcej, a ich tylko garstka.
– Jestem jedynym prawdziwym kapłanem, numer licencji A25/54. – Nagle rozległo się z tyłu, a facet w czarnej sukience zaczął przeciskać się do przodu, coraz bardziej modulując głos, co wzmacniało efekt jego wypowiedzi. – Jesteście wszyscy aresztowani za nielegalne zgromadzenie o charakterze religijnym i podżeganie do buntu. A ty, Brajanku – pokazał na mnie – będziesz miał przyklepaną recydywę. Nie wywiniesz się od obozu i kopalni.
– Pierwsi chrześcijanie też byli prześladowani za wiarę – zauważyłem filozoficznie. – A jak zginę jako męczennik, tym lepiej.
– Chrześcijaństwo to domena kościoła katolickiego, tego prawdziwego, z Watykanu.
– Formalnie jestem ochrzczony, z automatu, jak wszyscy – odparowałem. – I zawsze będę.
– Tak, przepisy zawsze były problemem – mruknął, jakby zawstydzony. – Ale nic się nie bój, dla ciebie zrobimy wyjątek. A przepisy też się kiedyś zmieni.
– Ta, w tym jesteście bardzo dobrzy – mruknąłem.
– Idziesz po dobroci?
– A jak myślisz, kapłanku?
***
– Zdzisław Porost. Wcześniej już notowany. – Pół godziny później siedziałem z trzema gliniarzami na komendzie w pokoju przesłuchań, a przede mną leżała kartka papieru. – Dzisiaj obecny na miejscu zbrodni. Zaraz potem agitacja. Nielegalne zgromadzenie. Podburzanie ludu pracującego. Nieładnie.
– Swoje już odsiedziałem – mruknąłem. – Za co chcecie mnie zamknąć?
– Za kobyle caco. – Gliniarz naprzeciwko mnie uśmiechnął się złośliwie i odwrócił kartkę.
Chciałem dodać coś mądrego, ale jego kolega, za moim plecami, strzelił trzcinką o stół, i to tak mocno, aż się wzdrygnąłem, schowałem ręce pod stół i odruchowo skuliłem.
– Za jajco! – Ryknął, grając złego glinę. – Morda w kajdan! Podpisz!
– Co to? – zapytałem niewinnie, choć miałem podejrzenia i przeszły mnie ciarki po krzyżu.
– Podpisz, kurwa! Jak władza mówi, to bydło słucha! – Mężczyzna z tyłu wręcz sapał mi do ucha.
– Nie podpiszę – próbowałem się stawiać, ale obu funkcjonariuszy z tyłu dopadło mnie i zastosowało środki przymusu bezpośredniego.
Jeden z nich niemal złamał mi lewą rękę, a drugi, ze szkieletem, bez problemu zacisnął w miażdżącym uchwycie moją prawą dłoń i zmusił mnie, żebym wziął długopis i postawił na kartce niezgrabny zawijas.
– Jak widzicie, wszyscy w końcu podpisują. Sami. Z dobrej, nieprzymuszonej woli. Porządek w papierach musi być. – Mój nowy oficer prowadzący spokojnie schował papier do teczki, a draby rozłożyły mnie na brzuchu na stole przesłuchań, i po chwili poczułem zastrzyk z tyłu.
– To na wypadek, żeby nie wpadły wam do głowy żadne głupie pomysły. Będziecie chodzić, jak wam zagramy.
***
Moje życie mocno zmieniło się po wizycie na komendzie. Gliniarz nie kłamał, i odtąd rzeczywiście musiałem robić, co mi kazali. Nienawidziłem sam siebie, ale nie miałem siły, żeby targnąć się na życie. W sumie to wszystko otworzyło mi oczy na wiele rzeczy. Dopiero teraz zrozumiałem, jak wielu TW jest w narodzie, jak przyjemne jest życie i na ile sposobów można je przeżyć.
Moja kolejna sprawa była dosyć prosta. Siedziałem w pokoju hotelowym odgrodzony przesłoną antyrefleksyjną. Widziałem ich, a oni mnie nie. Donos był prawdziwy, a whisky z barku przepyszna. Oglądałem na żywo piękne widowisko i na razie nie miałem ochoty go przerywać. Pani miała mocno kobiece kształty, takie nie za małe i nie za duże. Pieprzyła się na ostro z panem, od przodu, od tyłu, na jeźdźca, a ja dopisałem do swojej wiedzy kilka nowych sztuczek.
– Ah, ah, ah! Ahhhhhhhhh! – W końcu wygięła się w łuk i opadła.
Spokojnie odstawiłem szklaneczkę, nacisnąłem przycisk, likwidując przesłonę, i zacząłem bić brawo.
Jegomość zrzucił ją z siebie, zerwał się z łóżka i mocno karykaturalny, z obwisłym brzuchem i interesem, zaczął pokazywać na mnie palcem:
– Ty! Ty! Ty! Pan wyjdzie! Natychmiast!
– Syn Waldemara, urodzony… nieważne – ziewnąłem – Miałeś startować za rok w lokalnych wyborach, niestety wycofasz się.
– Proszę natychmiast stąd wyjść! Bo wezwę ochronę!
– A wzywaj pan. Chcesz numer? Czy wykręcić? – zaśmiałem się, a on stanął, niezdecydowany, czy blefuję czy rzeczywiście mam za nic ochroniarzy jednej z bardziej znanych firm.
Kobieta nie odzywała się i wstydliwie zakryła kołdrą, a potem tylko przysłuchiwała, leżąc na boku.
– Było ci naprawdę dobrze? – W końcu odezwałem się do niej.
– A jak myślisz? – prychnęła. – Kurwa, pełno was wszędzie. Jesteście gorsi niż szarańcza.
– Spierdalaj. I weź jego portfel. Stać go.
– Ale, ale, ale… – Kochaś wyciągnął rękę, chyba naprawdę zszokowany całym obrotem sytuacji.
– Nie chcesz wiedzieć, co ta dama potrafi. Teraz się grzecznie pożegnacie i już nie zobaczycie. – Odwróciłem się do niej. – Reszty nie trzeba.
– Dzięki. Do następnego. – Nie traciła czasu, szybko zebrała skąpe ciuszki i ulotniła się z pokoju.
– Usiądźmy. Mamy interesy do omówienia. Prawdziwe interesy, nie jakieś gówniane przekręty.
– Kim ty, do kurwy, jesteś?
– Twoim aniołem stróżem. Zbawicielem i piekłem w jednym. Mów mi Elvis – zaśmiałem się z kiepskiego żartu, który przez chwilę wydawał mi się naprawdę śmieszny.
Chomik
– Wyrzuć w końcu z siebie, co ciebie boli. Nie bój się, sami swoi – rzucił animator grupy, a ludzie wokół uśmiechnęli się przyjaźnie i przez chwilę zaczęli klaskać.
– Nazywam się Krzysztof i popełniłem dwie najcięższe z możliwych zbrodni. Jestem facetem. Rano mam wzwód za wzwodem. Całe życie patrzę i reaguję na przyjemne krągłości. Jestem też człowiekiem. Podobno. Tak było, nim dałem się upodlić. Dwa lata spędziłem w więzieniu o zaostrzonym rygorze, we własnym, cholernym domu, z żoną i dzieciakami. Zdecydowanie nie polecam. Nie osiągnąłem sukcesu, a może osiągnąłem, zależy jak na to patrzeć. Kiedyś ludzi w korporacjach nazywano szczurami, bo uczestniczyli w niekończącym się wyścigu. Tak było w magazynach i biurach. Po latach to się zmieniło. Ogół dowiedział się, że nie ma co się nawet wysilać. Kolejne pokolenia przyzwyczaiły się, że wielkie firmy nigdy nie upadają, a co najwyżej ulegają restrukturyzacji. Mam pracę i będę ją miał do końca życia, a nawet dzień dłużej. To męczy, a mnie nie chce się więcej żyć.
– Witaj wśród swoich, Krzysztof. I dziękujemy za twoje wyznanie. – Ludzie wokół mnie znów zaczęli klaskać.
Siedzieliśmy w piwnicy, i nie powiem, ulżyło mi bardzo, tak jak na spowiedzi, a nawet bardziej, bo tam przecież nie można mówić takich rzeczy.
Miałem dosyć. W pracy wszystko było takie czyste, sterylne i optymalne. Nikt się z nami nie liczył, i nie mieliśmy nawet chwili dla siebie. Nie płacono nam za myślenie, co bardzo dobrze zobaczyłem dzień wcześniej, gdy dostałem nowego laptopa.
Stał przede mną, a ja miałem ochotę się rozpłakać. Maszyna była równa i prosta, i już za chwilę miałem ją niszczyć, obijając, dotykając tłustymi palcami, obsypując łupieżem i wypalając ekran. I wymienią ją, nie pytając o nic. To strasznie bezduszne, że z góry określano, że coś będzie używane dokładnie dwa lata.
Ostatnio takie myśli nachodziły mnie coraz częściej. Gdy byłem mały, uważałem, że wszystko wokół będzie trwać w nieskończoność. A potem dorosłem. Zamiast mieszkania, które wykończone zostało z ogromnym wysiłkiem, oczami wyobraźni widziałem ruiny i pole za sto czy dwieście lat. Auto, choć prawie nówka, jawiło mi się jako blok roztopionego metalu, plastiku i szkła.
Właśnie w ten oto sposób straciłem chęć kupowania i posiadania, i zobaczyłem, jak bardzo moje życie nie ma sensu, bo jest jednorazowe.
Nie cieszyły mnie dzieci, które przecież chciały wdrażać swoje plany. Nie miałem też właściwie żadnych większych osiągnięć poza kilkoma dyplomami, które każdy mógłby wydrukować na odpowiedniej drukarce. Moje nazwisko nie pojawiło się na książce ani w filmie, a podobizna nie była znana nikomu.
Przy laptopie o mało się nie rozpłakałem, a mój zły nastrój pogłębił się, gdy siedziałem w stołówce i mimowolnie słyszałem rozmowę przy stoliku tuż obok:
– A wie pani, że córka jest nauczycielem i dostała taką ankietę, że musi wybrać, czy jest les, gey czy bi?
– No co pani nie powie? A inne odpowiedzi?
– Nie ma. Właśnie w tym rzecz.
– A mój szwagier to ostatnio płeć zmienił. Kobiety miały więcej punktów na studia, i to mu się bardzo opłaciło.
Nie lepsi byli sąsiedzi z drugiej strony:
– A słyszałaś, że będzie mniej chleba?
– Dlaczego?
– Pod Warszawą musieli zająć kolejne pola pod składowanie dwutlenku węgla.
– Klimat jest najważniejszy.
– Właśnie.
Moja praca była naprawdę źródłem nieustającej frustracji. Wyszukiwałem w internecie nowych kandydatów. Godzinami przeglądałem liczne fora i strony i szukałem jakichkolwiek oznak sensownej twórczej pracy, a gdy znajdowałem coś, co wyglądało na wytwór człowieka, zgłaszałem to dalej. I tak całe dziewięć godzin sześć dni w tygodniu. Nienawidziłem tego i nie znosiłem, że werbuję kolejnych nieszczęśników.
Życie, a właściwie wegetacja, składało się z siedzenia w klimatyzowanym biurze, spania i przejazdów do domu. Przeklęte piętnastominutowe miasto więziło mnie w strefie komfortu i tak skutecznie zamknęło między różnymi punktami kontroli, że po latach nie chciało mi się ruszać. Jedyną odskocznią od rzeczywistości był kac, który pojawiał się po weekendzie z partnerami biznesowymi. Poza tym moja żona też robiła karierę, i stąd to ja zapewniałem zaopatrzenie, robiąc zakupy w pobliskim kiosku ruchu. Zachodziłem tam wieczorem, po pracy. Tak samo było tego dnia, gdy złożyłem swoje wyznanie.
– Dzień dobry, pani Krysiu. – Spojrzałem na zniszczoną kobietę.
– A dzień dobry, dzień dobry, panie Krzysztofie. – Uśmiechnęła się, wiedząc, ze jestem dobrym klientem, nie to, co biedota, która żyje z socjalu.
– Co dzisiaj mamy?
– Masło po dwadzieścia, jabłka po pięćdziesiąt, do tego mięso za dwieście.
– Do kiedy?
– Mięso do dwudziestego.
– Ja dostałem kurtkę, zapałki, no i muszę pomyśleć, co zrobić z telefonem. Nie potrzebuje nowego, ale jak dają…
– ...to trzeba brać. Jasne. Kurtki mi nie trzeba, ale wpiszę pana w zeszyt. Był tu taki Roman, i ostatnio się pytał. A telefon do kiedy?
– Jeszcze dwa miesiące.
– Zapiszę pana i dam znać, jakby kto chciał.
– Tylko słyszałem, że ceny mają znowu podnieść. Trzeba się będzie spieszyć, bo inaczej przepadnie.
– Coś wymyślimy.
– Jak zawsze. – Uśmiechnąłem się szeroko i ruszyłem do domu, bez sensu gapiąc się w jakieś wideo.
***
Po drodze zobaczyłem skoczka. Z wrażenia upuściłem telefon. Zepsuł się, i chcąc, nie chcąc, teraz naprawdę musiałem pójść do prawdziwego sklepu. Te były otwarte praktycznie całą dobę i dawały namiastkę luksusu, niczym kiedyś peweks czy baltona.
– Dzień dobry. Chciałbym kupić nowy telefon.
– Kod poproszę.
– Nie mam. Właśnie o to chodzi. Telefon nie działa i potrzebuję kolejny.
– Muszę mieć kod.
– Proszę mnie wyszukać po numerze IMEI albo coś.
– Wzywam policję. – Pracownik nacisnął specjalny guzik, odcinając mnie od wyjścia i lady, a ja pomyślałem, że wygląda to jak w Mc Donalds w USA wiele lat wcześniej, gdzie instalowano kuloodporne szyby.
– Będzie się pan tłumaczył policji – rzucił jeszcze sprzedawca. – Każdy obywatel, który nie ma czego się obawiać, na pewno będzie pan dobrze potraktowany.
Patrol przyjechał po kilku minutach i nawet nie chciał słuchać moich tłumaczeń.
– Zatrzymujemy na czterdzieści osiem godzin. Do wyjaśnienia.
– Ale ja mam robotę.
– Już nie. – Policjant zarechotał.
Potraktowali mnie nawet całkiem łagodnie, jedynie w celi było zimno. Nie mogłem zasnąć i siedziałem z nogami podłożonymi pod brodę, przez małe okienko patrząc na czerń nocy, a potem na coraz jaśniejsze niebo.
– Wychodzisz. – Klawisz pojawił się rano.
Kilkanaście minut później szedłem ulicą. Ze zmęczenia byłem jakby pijany. Wstało już słońce. Wdychałem czyste powietrze i nagle poczułem coś… jakiś dziwny zapach… smród właściwie. To nie było zbyt miłe, ale pociągnąłem nosem i zacząłem iść za tym czymś. To takie dziwne, bo chciałem czuć tego więcej. Doszedłem do rogu i zatrzymałem się gwałtownie. Paliła się jakaś kamienica. Jakie to cudowne uczucie w czymś takim uczestniczyć. To nie to samo, co obraz na płaskim ekranie telewizora czy komputera. Wiedziony impulsem zbliżyłem się, zafascynowany patrzyłem na jasne płomienie, języki ognia, które trzaskały, rozsiewając iskry. To ciepło, ta barwa… i smród. Paliło się chyba wszystko, czyli plastiki, drewno.
– Kierowniku, poratuje pan biednego weterana. Walczyłem na Ukrainie. – Nagle jakiś menel wyrwał mnie z transu, podsuwając mi zegarek Apple. – Złotóweczkę. Wypiję i za pana.
– A spierdalaj. – Mimowolnie zarejestrowałem ze złością, że ten model był niewiele gorszy od mojego.
– Co?! – Zawiesił się, zabawnie wybałuszając oczy, najwyraźniej nienawykły do tego, że terminal i dobre perfumy nie wystarczają.
– Chujów sto. Ogłuchłeś czy jak?
– No nie będzie kierownik taki. Co to jest złotóweczka dla szanownego pana?
– No właśnie. Złotówka nie wystarczy. Nie ma co mi dupy zawracać.
– No ale...
– Z psiarni mnie wypuścili – warknąłem. – Nie jestem w humorze. Spierdalaj.
– A to przepraszam. – Ukłonił się z ogromnym szacunkiem.
Szlachta nie pracuje
Marek wstał, spojrzał na słoneczne niebo przez okno swojej willi, świątynię opatrzności bożej, i zszedł na dół na śniadanie.
– Janie, chcę się przejechać na miasto. Ma być trochę rozrywki – rzucił podczas śniadania.
– Już służę, panie. – Plastikowo-metalowy służący skłonił się w pas i złożył usta w coś na kształt uśmiechu.
– Tylko daj mi dwa razy więcej żołnierzy.
– Tak jest.
Marek szybko zjadł jajko, potem ubrał kamizelkę i zszedł do garażu. Mężczyzna zapakował się w obstawą w trzy opancerzone samochody.
– Ciekawe, co tam jest. – Marek mruknął, siedząc w środku humvee, otoczony przyciemnymi szybami.
– Nie rozumiem pytania – odpowiedział Jan.
– Nieważne blaszaku, skup się na prowadzeniu.
W częściowo zrujnowanych budynkach na obrzeżach miasta nie widać było śladu życia. Na ulicach poruszało się znacznie mniej ludzi niż kilkanaście lat wcześniej. Nie działały reklamy i światła uliczne, i można powiedzieć, że całość wyglądała trochę podobnie jak w jego ulubionym filmie o naukowcu i wirusie. Występował tam Will Smith, a on najbardziej lubił fragment, gdy tamten grał w golfa na lotniskowcu.
– Zawieź mnie na Plac Konstytucji. Przejedziemy się na Politechnikę.
– Jak pan sobie życzy.
Epilog
Śródmieście wciąż było główną częścią Warszawy. Ludzie chodzili w każdą stronę, zajęci swoimi sprawami, nagle jednak zatrzymali się i zaczęli uciekać. Nie zastanawiałem się, co się dzieje, tylko doskoczyłem do najbliższej bramy, a potem mimowolnie spojrzałem w kierunku, z którego nadjeżdżały trzy strzelające humvee, dosyć podobne do typowych limuzyn rządowych.
– Nie wychodź. Pewnie któryś z gówniarzy z Wilanowa – rzucił jakiś policjant tuż obok mnie i złapał mnie za rękaw. – Resortowy chłopiec. Zaraz przejedzie i wszystko wróci do normy.
Dopiero po tych słowach trochę się uspokoiłem i rozejrzałem. Obok mnie i gliniarza we wnęce stał jeszcze jeden facet, który wyglądał na szpicla, i kombinator, który pewnie nawet własną matkę by sprzedał, gdyby mógł. Patrzyliśmy po sobie i czekaliśmy.
Traaaaaa a a... Tam, tam, tam, tam, tam! Tam, tam, tam, tam, tam!
W powietrzu dało się słyszeć coraz głośniejszą muzykę, która z czymś mi się kojarzyła, tylko nie wiedziałem z czym. Z zaułka obok nas wyjechało auto kubek w kubek podobne do tych, z których strzelano. Wywiązała się między nimi krótka walka, w której nowo przybyły wóz wygrał i zatrzymał się.
Wyszliśmy i zaczęliśmy bić brawo, a nasz obrońca podjechał do nas i wskazał na mnie palcem.
– Ja? – zdziwiłem się.
– Tak. Pojedziesz ze mną. Jesteś najmłodszy z nich wszystkich. I tylko ty się jeszcze nie skurwiłeś i nie pracujesz dla reżimu.
– A oni? – pokazałem na moich sąsiadów.
– Zobacz, jak się boją. Tkwią w systemie i tak naprawdę nie chcą z niego wyjść.
– A pan kto? Prorok?
– Nie chcesz wiedzieć synu. Wskakuj. Nie mamy całego dnia.
Miał pewien magnetyzm w głosie. Nie czekałem na nic więcej, tylko usiadłem w ogromnym humvee po stronie pasażera, zafascynowany niczym mały chłopiec.
– A co to jest, proszę pana? – Pokazałem ogromne pudło z tyłu, pomiędzy głośnikami.
– Magnetofon analogowy Kasprzaka, wciąż jeden z najlepszych na świecie.
– Nie, nie, ta muzyka. Co to jest?
– Też mocna sprawa. Marsz Walkirii, dokładniej wersja z „Czasu apokalipsy” Coppoli.
– To było niesamowite.
– Co nie? – Uśmiechnął się szeroko. – Wybija ludzi z transu, w który nas wpędzili.
– Kim pan, u diabła, jest? I jacy oni? O czym pan mówi?
– Pułkownik Lesniacki, prawdziwe siły zbrojne armii USA. Ostatnia samodzielna operacja ludzkości to był lot na księżyc. Apollo 11 przywiozło pewne pasożyty, a procedury NASA przed niczym nas nie uchroniły. Astronauci potem spotykali się w koronowanymi głowami kolejnych państw i po kolei ich zarażali. Tak wyglądał podbój doskonały. Obcy nie przewidzieli tylko jednego. Jesteśmy od nich zupełnie inni. Tracimy wolę życia w różnych sytuacjach. Nie da się nami kierować jak oni chcą, to znaczy można, ale nie zawsze się podporządkujemy. Do dzisiaj na szczęście nie odkryli klucza, i owszem, udało im się wiele zepsuć, ale nie wszystko.
– Czyli jest szansa? – Podświadomie czułem, że nie kłamie, nic, a nic.
– Oczywiście, żołnierzu. Chodź. Coś ci pokażę. Tylko dojedziemy do bazy.
Po kilku minutach znaleźliśmy się na jakimś podziemnym parkingu, a potem w jednym z pustych biur. I wtedy mężczyzna pokazał mi krzesło, na którym usiadłem, i wyciągnął do mnie rękę. Stało się coś, czego się nawet nie spodziewałem.
***
Świat wokół mnie wyglądał jak z czarno-białego komiksu. Wszystko było namalowane kreskami, pomiędzy którymi widać było lekko ruchome plamy zrobione jakby ołówkiem.
– Co to jest? – jęknąłem, patrząc na pułkownika, który wraz ze mną był tu jedynym normalnym człowiekiem. – Obraz z głowy jakiejś chorej, niedorobionej SI?
– Nie widziałeś pewnie Take On Me? Aaa, wiem. – Pstryknął palcami, widząc moją zbaraniałą minę. – A oglądałeś może kiedyś zdjęcia o zbyt dużej kompresji? – Uśmiechnął się zawadiacko. – Takie, w których robią się duże piksele?
– Czasami – mruknąłem.
– Właśnie trochę taki jest nasz świat dla tych dziwnych stworzeń z kosmosu. Ludzie są dla nich zbyt bardzo szczegółowi, a oni widzą w nas tylko te kreski. O, zobacz. – Lesnicki wskazał ręką. – Tam jest kotek, a tam wiewiórka.
– Bardzo śmieszne – rzuciłem, widząc, że zwierzątka przypominały rysunki zrobione przez dwuletnie dzieci, które nagle ktoś zaczął animować.
– Tak. Prześlizgamy się przez ich grube, kosmiczne paluchy, a oni usiłują zamienić nas w takie coś. – To ostatnie słowo wypowiedział z widoczną odrazą.
– Ale przecież są książki i telewizory 4K. Jakość poprawia się z roku na rok.
– Tak. W przetwarzaniu słowa pisanego komputery są niezrównane, przy grafice niekoniecznie, wszystko zależy od rozdzielczości. Ale ilu ludzi jeszcze czyta? Ilu szuka duchowych uniesień? – Pokręcił głową i pstryknął palcami. – A teraz patrz.
***
Stałem w ogromnej kuchni jakiegoś pałacu. Wokół mnie krzątały się kobiety, ubrane w kolorowe spódnice, a między nimi krążyło kilku parobków.
– Oni nas nie widzą. – Bardziej stwierdziłem niż zapytałem.
– Oczywiście. Czujesz ten zapach?
Bezwiednie wciągnąłem aromat świeżego chleba, który stał na wprost mnie. Bochen był ogromny, z mąką na wierzchu i złocistą, chrupiącą skórką. Choć nigdy czegoś takiego nie jadłem, od razu podświadomie wiedziałem, że tak pachnie coś, co powstało z prawdziwego zboża, z ciężkiej pracy, z łąki pełnej złocistej pszenicy, dojrzewającej na słońcu, zbieranej z miłością i dbałością o szczegóły, wśród śpiewów kształtnych, zdrowych chłopek i jurnych, gotowych młodzieńców, którzy nie widzą świata poza nimi. Ten chleb na pewno dojrzewał w prawdziwym piecu. Czułem woń drewna, które wnosiło nutę żywicy i czegoś jeszcze…
– To sól tej ziemi – szepnąłem.
– To prawda. I mam coś jeszcze. – Złapał mnie za rękę.
***
Zaraz do Krakowa mieli wkroczyć Niemcy. Pamiętałem z lekcji historii, że po nich można było się wszystkiego spodziewać. Mieli zacząć od grabienia, wyciągania ludzi z domów i zabijania w łapankach na ulicach.
Wiedziałem, że przed chwilą byli ze mną moi znajomi. Nie pamiętałem ich twarzy, a oni wyszli, zostawiając mnie samego.
Stałem w jakimś mieszkaniu. To wszystko było jakieś dziwne. Otaczali mnie obcy ludzie, a ja bałem się wyjść. Wyciągnąłem z kieszeni telefon i, choć to rok trzydziesty dziewiąty, nie dziwiłem się, że go mam. Nie widziałem tu sieci, a on nie był jakoś dużo wart. Tak mi się wydawało. Na mapie droga do bezpiecznego domu prowadziła przez kilka ulic, w tym przez park. Normalnie przeszedłbym to w piętnaście do trzydziestu minut, ale teraz? A jak natrafię na oddział wojska i zaczną strzelać bez ostrzeżenia? Albo wezmą mnie na jakieś tortury? Zaczną przypalać czy ciągnąć po bruku za samochodem? Czy dźgną bagnetem?
Nie wiedziałem, jak tu się znalazłem, ale to nieważne. Wojna miała potrwać jeszcze pięć długich lat.
– I na co czekasz? – Obok mnie stanęła piękna, młoda kobieta ze znajomą, męską twarzą.
***
– To było takie realne. – Patrzyłem na pułkownika, który uśmiechał się znacząco.
– Obcy mają całkiem niezłą technikę. Nie można im tego odmówić. Próbują zafałszować przeszłość i uprościć teraźniejszość. Chcą, żebyśmy wszystko robili na rozkaz, szybko i według ścisłych procedur. – Jego głos twardniał z każdym słowem. – Kiedyś rodziny potrafiły usiąść razem przy stole, spokojnie delektować się śniadaniem, a co najważniejsze, przygotować je z ogromną miłością. Życie nie miało takiego tempa. Umieliśmy cieszyć się cudownymi obrazami, muzyką, talentem pisarzy i rzemieślników. Jakość przeszła w ilość. Intymny akt miłości między mężczyzną i kobieto sprowadzono do pornografii i kopulacji. Nie ma sacrum i wyciągania świerszczyków spod lady, tylko jeden mały, nic nie znaczący klik, drobny ruch palcem, dzięki któremu dostajemy zdjęcia i filmy z milionami aktorek. Wszystko dla nas, proli, generowane jest przez automaty i powielane w milionach kopii z niewiele różniącymi się szczegółami. Wszędzie musi być sukces i określona ilość wszystko. I stąd obniża się wymagania w tych wszystkich „mam talent”. Nawet wrażliwość kochających inaczej ośmieszono i zamieniono w karykaturalne wysrywy chorych umysłów. Ale nie uda im się. Jeden za wszystkich…
– ...wszyscy za jednego. – Nie wiedziałem, skąd to wiem, ale wypowiedziałem słowa, które chyba tkwiły gdzieś głęboko w mojej podświadomości.
– Wchodzisz w to, żołnierzu?
– No jasne.
– Wchodzisz?!
– Tak jest! – Gwałtownie wstałem, przewracając krzesło, i wyprężyłem się przed nim jak struna. – Za panem choćby na koniec świata!
– Spocznij. A wiesz, co jest największą ironią?
– No co?
– Możni tego świata myśleli, że wyruchają Freda, i będą mieli z nas idealnych niewolników, a to Fred wyruchał ich. Szkoda mi ich. Stracili smak życia.
– Mówi pan o tym kolesiu z Wilanowa, mieszkającym do dziś, he he, w prestiżu?
– No tak.
– Fajnie go pan załatwił.
– Bo nieważne, co się dzieje, tępić kurwy i złodzieje.
– Nikt pana nie będzie śledził?
– Żartujesz chyba. Tam już pewnie rozdzielają, kto ma co zabrać z jego mieszkania.
Komentarze (1)
- "Przyjechali, wysiedli z wielkich, czarnych jak wołga limuzyn, które kosztują tyle, ile zwykły, uczciwy człowiek nie zarabia przez całe życie"
- "Partie dzieliły, odwracały kota ogonem i prześcigały się w robieniu wałków stulecia, a głupi naród klaskał i cieszył się, że jest okradany."
- "W telewizji, w zależności od kanału, słychać było „Tusk” albo „Ja-ro-sław!”, od czasu do czasu przeplatane słowami „Konfederacja” i „onuce”."
Tekst budzi zaciekawienie i podziw czytelnika, który chciałby dowiedzieć się więcej o autorze i jego spostrzeżeniach. Tekst też porusza ważne tematy, takie jak patriotyzm, demokracja, sprawiedliwość i solidarność. Tekst może być inspiracją do dalszej refleksji i dyskusji na te tematy.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania