Frankenstein
Przed wiekami, w Ząbkowicach, zwanych dawniej Frankensteinem,
Żył aptekarz, człowiek mądry, który skończył jednak marnie
Gdy zobaczył, co dokonał. Sam się tego tak przestraszył,
Że się albo gdzieś powiesił, albo też gdzieś w mieście zaszył.
Stworzył dzieło nad dziełami - umarłego z martwych wskrzesił,
Ale, że był niedokładny, ów się później wziął i zbiesił.
Tak się potem jakoś stało, że miast fachu aptekarza,
Pobierać zaczął wskrzeszony nauki w pracy grabarza.
Imię zaś miasta otrzymał - Frankenstein został nazwany,
Ponieważ tu był stworzony i tu też miał być chowany.
Trwożyło się całe miasto i nikt leków nie kupował,
Bo zamiast ludziom pomagać, do swoich grobów ich chował.
Miał też lubą mości panek, kochał się w niej z wzajemnością.
On - grabarzem, ona - wdową... lecz do diabła z tą miłością!
Znalazł się wnet amant drugi, który do tej wdowy chodził
I powiedział, że mu grabarz w tej miłości nie przeszkodzi.
Tak rozsierdził tym owego, co się w aptece wychował,
Że ze swymi kompanami zabił jego i sproszkował.
Owa piękna pulcheryja, co się w niej Frankenstein kochał
Została także zabita. I nawet po niej nie szlochał.
Żeby ludzie umierali, truł ich śmiertelną miksturą,
Co po incydencie z tamtym, stało się jego naturą.
Nielubiany, pogardzany, bił, mordował, ludzi dusił,
A, że przy tym był też silny, nikt go zabić się nie skusił.
I nastały takie czasy, że zajadał serca dzieci.
Co czerwieńsze, grabarz-smakosz, kumplom swoim mógł polecić.
Ot, wyrwane z piersi dziecka, jeszcze nie narodzonego,
Surowiutkie, nie smażone, najlepsze były. Smacznego!
Zwłoki później brał i palił, niektóre także proszkował,
Ale..., żeby mieć pieniądze, to czasami jeszcze chował.
Z proszkiem mieszał roztwór soli i do miejskiej studni wrzucał
przez co czterystu mieszkańców umarło wkrótce na płuca.
Sprawa była bardzo głośna i nie była taka mała,
Przecież później Mary Shelley książkę o nim napisała.
Lecz tak fakty pokręciło i tak rzeczy pomieszało,
Że do teraz mało kto wie, co się w Ząbkowicach działo.
Skończmy jednak tę opowieść, prawdę wysuńmy na czoło,
Bo jak wiecie, ta historia, nie skończyła się wesoło.
Znaleźli się wnet śmiałkowie, mordercę obezwładnili,
Wsadzili do Krzywej Wieży i w dybach go przyskrzynili.
Złapano jego kompanów, po mieście oprowadzono,
Rozdarto ich obcęgami i jeszcze okaleczono.
Obcięto im prawe dłonie i oberwano im kciuki
Jemu "coś" jeszcze obcięto, a także, już dla nauki
Przykuto potem do słupa, pieczono i gotowano,
Natomiast tych pozostałych spalono na stosie rano...
...brak zakończenia - jeszcze było kilka linijek, może kiedyś uda mi się znaleźć ten wiersz w przepastnej szufladzie. Napisałem to mając osiemnaście lat, szesnastozgłoskowem, ach to były czasy :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania