Fundament zdrowego nieszczęścia
Właśnie tu i teraz, w kapryśnej teraźniejszości, Jane zdała sobie sprawę, że całe to przysłowiowe stanie na ślubnym kobiercu nie było niczym innym, jak ulotną szczenięcą mrzonką.
– Spokojnie, córuś, niedługo będzie dobrze – odezwała się do niej matka, starając się dodać córce otuchy w tak poważnym i trudnym dlań dniu.
Oczywiście nie była to wina jej partnera, aranżacji wnętrza małej kaplicy, czy zjechanych z różnych zakątków świata dalekich krewnych, a jej samej. Nie zdążyła tak naprawdę dorosnąć, gdy pod presją rodziny i przyjaciół postanowiła ułatwić im życie i koniec końców miała wyjść za mąż, zupełnie jak kiedyś jej matka. Wpatrując się małe i rozpalone niczym ogniki oczy księdza, bała się nadejścia składania przysięgi małżeńskiej. Nie, że nie chciała ślubu. Co to, to nie! Pragnęła go, no ale miała przecież dwadzieścia dwa lata. Taka decyzja zostaje z osobą do końca życia.
– A czy ty, Jane, bierzesz sobie Clementa za męża? – Obudził ją głos księdza – Ślubujesz mu wierność i w zdrowiu, jak i w chorobie, po kres swych dni?
Cztery ostatnie słowa pozbawiły jej umysł resztek trzeźwości. "Po kres swych dni"? Nawet nie poznałam własnego życia, pomyślała. Po minucie ciszy postanowiła podjąć najodważniejszą, a zarazem najokrutniejszą decyzję w swoim życiu. Uciekła.
[Tydzień później]
– Nie znudziły ci się te figle? – spytała z pełnym złości głosem – Zdajesz sobie sprawę z tego co zrobiłaś, młoda damo?
– Mamo, uspokój się – odparła spokojnie Jane, zaciągając brzuch, by efektywniej przejść między głazami.
– Ja ci dam "uspokój się"! Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jaki wstyd zrobiłaś przed całą rodziną. W dodatku Clement zaszył się gdzieś w mieście i Bóg wie kiedy wróci, o ile w ogóle wróci...
Przez chwilę była grobowa cisza, przerywana jedynie łapaniem powietrza przez Jane. Kobieta o mało nie straciła równowagi, wdrapując się na strome zbocze, jednak skończyło się jedynie na kilku zadrapaniach.
– Wiem, że chciałaś dla mnie jak najlepiej – zaczęła – Nie byłam jeszcze dorosła, a co z tym idzie, niedojrzała, gdy podjęłam się marzeniu o wyjściu za mąż. Pamiętam, jak opowiadałaś mi o TWOJEJ matce i o tym jak ona wydała za mąż CIEBIE. Ponadto widziałam jak na mnie spoglądałaś, gdy zakładano mi obrączkę. Urodziłaś mnie i jestem ci za to wdzięczna, ale to pora, bym obserwowała piękno dzisiejszego dnia sama.
– Przecież ten dzień wcale się nie różni od pozostałych.
– Czyżby...? – zawołała, wyciągając dłoń do góry i zakrywając nią opadające za horyzont słońce – Powiedz... gdyby to była TWOJA dłoń, to czy byłoby coś poza twym zasięgiem?
Komentarze (3)
Czekam na kontynuację serii o szpitalu, bardzo ciekawa. Zresztą chyba nie tylko ja.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania