Garada von Sax, czyli największa porażka środowisk homo

Virgen, stolica Republiki Wargonii

Połowa drugiej kadencji miłościwie panującego prezydenta Horacego Hildeberga ze stronnictwa Rasy Ludzkiej

 

Homo. Nowa moda. Oczywiście, związki jednopłciowe nie były nowością w Republice. Istniały od zawsze pod lekkim płaszczykiem społecznego tabu. Nikt się z tym nie obnosił, nie nagłaśniał problemu, którego nie było, oficjalne przekazy od władz również nie potępiały takiej formy miłości między obywatelami. „Nasza Republika Wargonii jako wzór cnót i tolerancji na kontynencie nie ma zamiaru decydować jaka miłość jest prawidłowa, a jaka nie” – zwykł mówić Wielki Hrabia hrabstwa Smoka, Virgil von Daugen. W opozycji do takich poglądów stał jednak kościół Miautatesa i stojący na jego czele kontrowersyjny prymas Louis Objawiony. „Nauki naszego pana, a więc i pana naszego państwa mówią jasno: rozmnażajcie się, głoście moje słowo wśród nowych pokoleń. Tak więc z przykrością informuję, że dwa penisy stykające się w intymnym stosunku nie zadowalają wielkiego Miautatesa”. Były to jednak pojedyncze wypowiedzi wygłaszane przy okazji innych tematów. Nikt się tym dalej nie przejmował, nie drążył, nawet gazety, łase na sensacje, nie miały zamiaru nakręcać kontrowersji, która miała niewielkie szanse zdobyć zainteresowania czytelników. Ludzie, ogólnie, nie byli podatnym gruntem pod dyskusję o orientacji seksualnej. Można uznać, że była to pewna forma ignorancji z ich strony, lecz tak naprawdę przez nie roztrząsanie sprawy dawali tym, których ona dotyczyła, czyli homoseksualistom, odpowiedni spokój i wolność, która nie potrzebowała zbędnego zainteresowania.

Wszystko się jednak zmieniło od debiutu scenicznego pewnej kontrowersyjnej śpiewaczki, a raczej śpiewaka: Garady von Sax. Niestety, nie było mi dane zobaczyć na żywo tego przełomowego dla Virgen, a może nawet dla całego kraju wydarzenia, lecz czytając artykuły i wsłuchując się w opinię kolegów po fachu od razu zrozumiałem z jakiego rozmiaru sensacją mamy do czynienia. „Mężczyzna w sukni występuje na scenie!”, „Debiut transseksualnej śpiewaczki!?”, „Elfi wokalista śpiewa w roli kobiety!”. Nagłówki wszystkich lokalnych gazet, w tym Kuriera Smoczego, w którym pracuję, krzykliwymi hasłami informowały czytelników, co takiego zaszło na jubileuszowym, pięćdziesiątym konkursie muzyki popularnej w Hali Bardów. Temat chwycił. Garada, a raczej Ellóir la Voux, szybko zdobył sobie wielu fanów i równie wielu przeciwników. Kolejne koncerty były kwestią czasu. W społeczeństwie zaczęło wrzeć. Wielu o tym mówiło, kolejne wywiady z artystą publikowane w prasie tylko podgrzewały atmosferę. „Moja muzyka i moje alter ego sceniczne reprezentują wolność, o którą wielu boi się zawalczyć” – cytat ten, lekko zmieniony, stał się wkrótce mottem, które głęboko wzięła sobie do serca aktywistka społeczna i jak się później okazało lesbijka – Konwalia Crete.

„Moje stowarzyszenie – Razem Wbrew Płci – reprezentuje wolę wielu ludzi. Chcemy wolności. Chcemy oficjalnych ślubów, odpowiednich rubryk w dokumentach i ochrony przed prześladowaniem. Republika chwali się tolerancją, lecz spróbujcie powiedzieć waszym krewnym, że jesteście gejem lub lesbijką – wszystko się dzieje już na poziomie rodzinnym, a rząd nic z tym nie robi.” – grzmiała w swoim pierwszym publicznym przemówieniu podczas Narodowego Festiwalu Tolerancji przed samym gmachem Voullese-Jountord – siedziby prezydenta. Nie ja spisywałem jej słowa, lecz byłem w tłumie, słuchałem, wiedziałem już, że to do mnie należą kolejne jej wypowiedzi, kolejne wywiady, których udzieli dla naszego Kuriera. Musiało minąć jednak trochę czasu. Byłem szanowanym redaktorem, otwarcie mówiłem o chęci podjęcia tematu, lecz ciągle mnie odsuwano, dawano inne artykuły do pisania. „Kyun Star Lovers – nowe gwiazdy sceny muzycznej” – tym tekstem ostatecznie wykupiłem sobie pełne zaufanie redaktora naczelnego, Stanleya Aubera.

— Dobra robota — rzekł po zaproszeniu mnie do swojego biura.

Paprotka, zasłonięte rolety, cygaro tańczące po porcelanowej popielniczce – łatwo było zapamiętać i skojarzyć te wyraziste atrybuty prasowego bossa. Nie gościłem tu oczywiście po raz pierwszy. U szefa bywałem relatywnie często, lecz to był pierwszy raz kiedy przyszedłem prosić o napisanie konkretnego artykułu. Zawsze byli od tego inni ludzie – ja zostałem tu zatrudniony w roli zadaniowca, który podejmie się każdego tematu, łatwo zapełni brakujące rubryki w cotygodniowym wydaniu gazety.

— Usiądź, chłopie — wskazał na odsunięte krzesło.

Posłuchałem, rozsiadłem się w niespecjalnie wygodnym siedzisku. Nie chciałem zaczynać. W ręce miętosił najnowsze wydanie Kuriera, wyraźnie był skupiony na moim tekście na stronie tytułowej. To była gierka psychologiczna. Grał mi na ambicji, sprawdzał cierpliwość, może chciał, bym zaczął błagać o swój artykuł. Nie dałem się. Siedziałem, wlepiałem wzrok w jego rytmicznie poruszające wąsy, na usta wykrzywiające się w grymasach zastanowienia, przymglone oczy z niechęcią rozczytujące zbyt małe literki.

— Chcesz zrobić wywiad z panią Crete?

— Bardziej chodzi mi o artykuł na podstawie jej wypowiedzi — sprostowałem, chcąc profesjonalnie przedstawić mój pomysł.

— Jeden czort — Niedbale rzucił gazetę na biurko. — Dam ci jej adres. Spróbuj się jakoś umówić na spotkanie, możesz ją nawet gdzieś najść, jeśli będzie trzeba. Chcę mieć ten artykuł za dwa tygodnie. Wyrobisz się? — spytał, wlepiając we mnie zmęczony wzrok.

— Jasne, szefie — odparłem.

— Podejdź do Noor — ona powinna mieć ten adres.

— Dziękuję — ukłoniłem się, wyszedłem z zadymionego od cygara biura.

Wszystko było w moich rękach. Noor miała przerwę na kawę, ale tak się złożyła, że miała karteczkę z adresem przy sobie. „Ktoś jeszcze miał chyba do niej sprawę” – rzekła bez zainteresowania. Nie miało to tak czy siak znaczenia. Postanowiłem, że nie będę się bawił w korespondencję – to po prostu strata czasu. Konwalia była otwartą osobą – przyjmowała dziennikarzy do siebie bez żadnego oporu, o ile oczywiście miała czas.

Wpadłem na szybko do swojego biura, wziąłem płaszcz z wieszaka, ulotniłem się z redakcji. Cel już znałem, wystarczyło jedynie do niego dotrzeć. Czułem determinację, ekscytację, coś, co już dawno ze mnie uleciało od kiedy jestem dziennikarzem. To był przełomowy moment, z pewnością. Nie tylko dla mnie, ale i również w pewnym sensie dla społeczeństwa. Przynajmniej tak myślę z perspektywy czasu.

— Proszę się rozgościć.

Udało mi się wejść od razu. Miała wolne, była chętna do udzielenia wywiadu. Zaprosiła mnie do siebie. Zasugerowałem na początku, że możemy udać się do jakiejś kawiarni, ale Konwalia stwierdziła, że woli zostać w domu. „Tu czuję się pewniej” – tak powiedziała, gdy stałem jeszcze na progu.

— Życzy pan sobie jakiejś herbaty? — zagadała do mnie jej partnerka, Orfelia Dijks-Crete, gdy już rozsiadłem się na kanapie.

— Nie, dziękuję — odpowiedziałem z grzecznością.

Musiałem przyznać, że jak na aktywistkę społeczną mieszkała zdecydowanie z klasą. Skórzana, wyrafinowana kanapa, zabytkowy stoliczek, obrazy Mistrza z Vruny, ogromny, szklany żyrandol. Czułem się trochę jak w miniaturowym pałacu albo skonstruowanym z artystycznym zamysłem domku dla lalek.

— Ładnie się pani tu urządziła — zagaiłem, wędrując wzrokiem po dystyngowanym wnętrzu.

— Nic tu mojego — odrzekła Konwalia, siadając naprzeciw mnie w głębokim, zdobionym herbem rodzinnym fotelu. — Dom odziedziczyłam po ojcu, łącznie z umeblowaniem i dekoracjami.

— Fotele jednak — rzekła dumnie Orfelia, siadając obok niej na nieco skromniejszym, lecz zapewne równie wygodnym siedzisku — to moja sprawka.

— Aż zazdroszczę pani dobrego gustu i wygody siedzenia — Starałem się, by ma wypowiedź brzmiała jak najmniej ironicznie.

— Panie redaktorze… — Pani Crete podjęła temat — Mondriger, tak? Nie chcę pana pospieszać, ale mam jeszcze dziś trochę pracy, więc…

— Dobrze, dobrze — Uśmiechnąłem się, wyjąłem w końcu notes z kieszeni. — Proszę mówić normalnie, piszę szybciej niż skryba z Rouyvelles.

— W tym zawodzie błyskawiczność to chyba normalność — wtrąciła się na moment Orfelia, popijając w międzyczasie herbatę.

— A i owszem, pani Orfelio — Zakręciłem szarmancko piórem w dłoni. — Pierwsze pytanie: Jak została pani lesbijką?

Wywiad, tak jak się spodziewałem, szedł po mojej myśli. Odpowiedzi były podobne do udzielonych już niegdyś w innych wywiadach, na pytania zadane po raz pierwszy uzyskałem również w większości to, czego się spodziewałem. Konwalia Crete była naprawdę dobrą rozmówczynią. Mówiła żywiołowo, z pewnością siebie, nie owijała w bawełnę. Znałem wcześniej sposób jej wypowiedzi, lecz głównie z przekładów papierowych i przemówień publicznych, które jednak były kierowane do ogółu. Rozmowa prywatna to zupełnie inny poziom zrozumienia idei tej niezwykłej dla naszych czasów kobiety. Głupio przyznać, ale czułem się nieco jakby wypełniał dziennikarski obowiązek spisywania słów jednego z wielkich – osoby, która w przyszłości będzie wskazywana, jako ta, która nadała koloryt swoim czasom.

— Ostatnie pytanie — Odłożyłem na chwilę pióro, przewróciłem kolejną już zapisaną stronę notesu. — Czy to prawda, że zapoczątkowany przez panią ruch został zainspirowany i niejako pobudzony przez występ Ellóira la Voux, znanego jako Garada von Sax?

— Oczywiście — przyznała to z dumą w głosie. — Początkowo brakło mi odwagi, by walczyć o swoje prawa, wyjść na ulicę, przemawiać przed władzą i przed ludźmi… Gdy jednak zobaczyłam jak ten elfi artysta, jak ten wspaniały mężczyzna, a raczej kobieta, bo tak to wyglądało na scenie, wyszedł przed ludzi, pokazał się, zaśpiewał, dając świadectwo, że nie ma granic ani dla płciowości ani dla miłości – wzruszyłam się. Orfelia była wtedy przy mnie, siedziałyśmy w pierwszym rzędzie w Hali Bardów, więc wtuliłam się w jej ramię i szepnęłam: „Damy radę”. I ten szept mnie napędzał, zmienił się w krzyk, w prawdą, którą chciałam nieść społeczeństwu i te słowa długo ze mną zostawały. Potem Garada udzieliła wywiadu, powiedziała coś, co głęboko wryło się w moje serce: „Moja muzyka i moje alter ego sceniczne reprezentują wolność, o którą wielu boi się zawalczyć”. Dało mi to nową nadzieję, było to niejako potwierdzenie, że „Tak, dziewczyny, jestem z wami. Razem dla homo!”. I, jak pan redaktor wie, powtarzałam potem te słowa, spotkałam się nawet z panem la Voux, by mu podziękować, pogratulować odwagi, która mnie zainspirowała, by walczyć o lepszą, przyjazną dla wszystkich Wargonię.

— I co pani powiedział?

— Zaniemówił — Machnęła rękoma, wyglądała jak podekscytowane dziecko. — Uścisnął mi rękę, dał autograf, popłakał się, gdy odprowadzał mnie do wyjścia ze swojej willi. Pomyślałam wtedy, że to złoty człowiek, jeden z wielu, dla których chcę zmienić świat.

— Tyle, że on, no, jest…

— Wiem, wiem, co pan powie. On jest normalny, to tylko alter ego sceniczne. Nie wierzę. Nie wierzę, po prostu nie wierzę. On jest z nami. On jest z homo. On jest „Razem Wbrew Płci”.

Nie sądziłem, że coś takiego ją zirytuje. Tak czy owak moja praca już się skończyła, wymieniliśmy się więc grzecznościami, pożegnaliśmy, ostatecznie dałem sobie nawet wcisnąć próbny egzemplarz nowej ulotki propa-tfu-informacyjnej, którą niebawem mają zamiar rozprzestrzenić nakładem niezależnego wydawnictwa Gou-Savanette.

Redakcja, przygotowanie wstępnej wersji a następnie ostatecznej, która powędrowała na biurko redaktora naczelnego, zajęło mi parę dni.

Mój artykuł, pod niepozornym tytułem „Konwalia Crete – niepoznana wizjonerka” ukazał się w dwudziestym szóstym w tym roku wydaniu Kuriera Smoczego i, o dziwno, przeszedł bez większego echa. Główną uwagę społeczeństwa i zespołu redakcyjnego przykuła niespodziewana sensacja, która ostatecznie, wbrew zapewnieniem zespołu edytorskiego, zepchnęła moją pisaninę z głównej strony gazety. News ten dotyczył oczywiście Garady von Sax i udzielonego przez niego wywiadu podczas setnego już Festiwalu Muzyki Ogólnej w teatrze imienia króla Hans Sprawiedliwego.

„Chciałbym powiedzieć to wprost i wyraźnie: Garada von Sax to alter ego, wszelkie wypowiedzi, gdy nią jestem należą do niej, a ja, prywatnie, mam odmienne zdanie. Jestem przede wszystkim artystą. Moja muzyka to sztuka ponad podziałami, lecz sama w sobie jest ulotnością, która nie siedzi zazwyczaj w moim światłym umyśle. Jestem mężczyzną, mam żonę, dwójkę dzieci, wierzę w słowa wielkiego Miautatesa. Garada von Sax – piękne elfie dziewczę z wąsem, symbol walki homo – pozostaje jedynie ledwo rzeczywistym przejawem moich ponadczasowych artystycznych pragnień”.

W skrócie znaczyło to tyle, że słowa Konwalii Crete z mojego wywiadu okazały się jedynie ponurym żartem, wielką porażką podwalin jej ideologii i śmiesznym błędem, który będzie jej wypominany jeszcze długo, gdy tylko zacznie coś gadać o kolejnych płciach czy też zasadności ogólnej homo-reformacji.

Czy czuję na sobie ciężar jej zniszczenia? Nie. Czuję jedynie satysfakcję z mojego sukcesu, zasobność portfela po awansie na wyższe stanowisko i gorzki żal, że te wszystkie górnolotne hasełka, która latały mi po umyśle podczas wywiadu zostały sprowadzone na ziemię przez brutalną rzeczywistość. Na szczęście jest jeszcze drogi alkohol i wesoły nastrój nowego hitu idolkowego girlsbandu, który otworzył mi drogę do dziennikarskiego sukcesu.

— Może jeszcze zacznie bronić praw świń do bycia homo?

— Poi, przestań, to nie jest zabawne.

— Żal mi jej nawet, nya. Toć ta Garada to słaby idol, nya. Nie to co my, prawda dziewczyny?

Garderoba Kyun Star Lovers. Świeżo po koncercie. Trzy zdyszane, spocone dziewczyny w skąpych, błyskotliwych ubrankach. Robię wywiad. Są sławne, ludzie je uwielbiają, bilety wyprzedają się długo przed występami. Na samej sprzedaży koszulek z nadrukami zarobiły już więcej niż szanowny pan konsul Hugo Touerman, mój bliski przyjaciel.

Słodko-gorzka puenta mojej homo eskapady.

Średnia ocena: 2.3  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Bajkopisarz 02.06.2020
    Bardzo sprawnie napisane, dobrze się czyta. Masz gdzieniegdzie kilka powtórek, jak sobie to jeszcze raz przeczytasz możesz wyłapać.
    W samym zamyśle, to widzę tu niezłą satyrę na ludzi, którzy w dobie mody udają wyzwolonych, światłych i nowoczesnych, ale są tak naprawdę jedynie klaunami na scenie, zainteresowani jedynie sukcesem finansowo-artystycznym. Kto tego nie widzi, może wpaść w pułapkę jak Konwalia, uwierzyć w całą tę fasadę i przyjąć czyjś skomercjalizowany punkt widzenia jako płynącą prosto z serca prawdę. W sumie cały zapał Konwalii, opierający się na tychże fałszywych podstawach zapewne opadł, prowadząc do głębokiej frustracji tak ja, jak i wielu, którzy liczyli się z jej opinią. Zaiste więc, Garada okazała się największą porażką.

    Można jednak pokusić się o rozpatrzenie opisanej tu sytuacji w szerszej perspektywie. Ruch Konwalii opierał się na kruchym lodzie i nie przetrwał, gdy jeden z rzekomych filarów nie tyle runął, co zwyczajnie sobie poszedł. Jeśli istniałby inny ruch, albo jeszcze lepiej religia, kult, którego filary, jeden po drugim zawalają się, obumierają, albo odchodzą, ale wyznawcy trwają, to o czym to właściwie świadczy? O prawdziwości i wielkiej mocy ruchu/religii/kultu czy ślepym fanatyzmie wyznawców, których „żadne płacze i żadne krzyki nie przekonają, że białe jest białe a czarne jest czarne”?
  • Pan Buczybór 02.06.2020
    Bardzo dziękuję za tak dogłębną analizę. Powtórzenia, skoro piszesz, że są, postaram się wyeliminować.
    Pozdrawiam
  • Karawan 03.06.2020
    Myślę Panie Bucz, że wiesz kto obdarzył Cię jedynką. Myślę również, że nie powinno Cię to wzruszać, bo nim ten ubogi w rozum twór trafił na to forum Tyś był już tu dawno. Świetny tekst, brawo. Byczków nie łowiłem, bo to już nie ten czas w odniesieniu do Waści zaś reszta, treść, przesłanie, logika... Brawo Ty!! :)
  • Pan Buczybór 03.06.2020
    heh, dziękuję za komentarz. Jedynkami się nie przejmuję tak czy owak, nie chce mi się nawet już zgadywać kto, jak, dlaczego, bo... nie ma po co :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania