Poprzednie częściGaraż - rozdział 1

Garaż - rozdział 4

Rozdział 4

 

Jarek

Czułem się dziwnie na pogrzebie. Obco. Żegnałem człowieka, którego nie znałem, a mimo tego, ktoś jeździł mi po sercu sztyletem. Straszne uczucie. Nie polecam. Wszedłem w nową rodzinę, na wstępie żegnając nowego kompana. Myślę o tym, leżąc w łóżku. Myślę nie tylko o tym. Życie jest strasznie. Zamyka się w kiczu, w jednym zdaniu, w kilku historiach, na które zmarły nie ma wpływu. W pewnym sensie, zaczynamy żyć dopiero po śmierci. Z prostego powodu. Gdy jesteśmy na ziemi, wypieramy naszą niemożność w kreacji własnego wizerunku, staramy się usilnie przekonywać świat o naszej wyjątkowości, o naszej niezaprzeczalnej kontroli nad własnym wizerunkiem. Problem w tym, że takiej kontroli nie mamy. Od dziecka, pełną odpowiedzialność za nasz wygląd zewnętrzny i wewnętrzny ponoszą ludzie. To oni nas kształtują, to ich obrazem jesteśmy, to od nich zależy to, jacy jesteśmy. Pierwsze życie polega na ciągłej walce z prawdą, na upojnych nocach z kłamstwem, mających za zadanie pilnować wskaźniku próżności. Wspomniany wskaźnik, nie może spaść poniżej normy, bowiem wtedy do głosu dochodzi niezaprzeczalny bezsens życia. Po śmierci, ciężar walki znika, kłamstwo usypia razem z głównym zainteresowanym, a prawda urządza sobie dzień sądu z żywymi. Wtedy żyjemy. Oczywiście, istnieje jeszcze wersja z życiem pozagrobowym. W mojej opinii, mająca zadanie podobne do naszego życia ziemnego. Usypia poczucie bezsensu, daje tak potrzebną nadzieje, szanse na iskierkę wiary, w ciemności ludzkiego zakłamania. Straszne to wszystko. Życie jest straszne. To jedne z nielicznych prawdziwych zdań, na jakie stać człowieka. Ktoś puka do drzwi. Dobrze. Moment przerwy od bombardowania, od niemożności wyłączenia głosu w głowie, od przerażającego braku alternatywy. Od zawsze żyjemy w więzieniu. Za co? Za gówno. Kolejna niezaprzeczalna prawda.

– Wejdź – mówię, po czym drzwi się otwierają. Mama.

– Jakiś Pan do ciebie. Mówi, że w sprawie tego chłopaka.

– W sprawie Kamila – uściślam.

– Tak. Wpuścić go?

– Niech wejdzie – odpowiadam, choć najchętniej zniknąłbym z tego świata właśnie w tym momencie. Wiem, kto stoi za drzwiami wejściowymi. Wiem, choć wolałbym tego nie wiedzieć.

 

Siada naprzeciwko mnie. Prosi, żebym nie wstawał. „Wygoda, Jareczku. Nie bój się manier, tylko wygoda. Reguły dobrego zachowania, wpisują się do kodeksu: „Jak wytresować obywatela.” Pierdol to.” Mówi w charakterystyczny sposób. Czuję się dziwnie. Jakub stosuje pewien rodzaj hipnozy. Nie wiem, czy robi to świadomie. Wiem, że działa. Słucham. Nie umiem mu przerwać, choć wiem, że to jedyna deska ratunku.

– Pogrzebałem trochę, Jareczku. Popytałem ludzi o dobrym sercu. O anielskim sercu. Tacy ludzie istnieją, choć są przykryci kurzem szatana w postaci niepohamowanej żądzy posiadania. Są przykryci przez krzykaczy. Jebać krzykaczy. Zapewne chcesz wiedzieć, o co pytałem, tych naszych złotych współtowarzyszy. O Kamilka pytałem. Naszego kochanek Kamila. I wyobraź sobie, że już wiem, kto mu zrobił tę straszną krzywdzę. Wiem już. Oj, jak dobrze jest wiedzieć. – Lekko się ślini. Brzydzi mnie to. Przeraża mnie to. Ciekawi mnie to. – Ja wiem, dobrze wiem, że wasze pokolenie krzyczy o krzywdzie wiedzy, o ciężaru odpowiedzialności, ale ja to pierdolę. Ja chcę wiedzieć. Chcę wiedzieć i wiem. Dlatego tu przyszedłem. Ubierzesz się teraz i wyruszysz razem ze mną na drogę ku sprawiedliwości. No, wstawaj, Jarku, Jareczku. Ubierz sobie jakieś ładne spodnie, ładną koszuleczkę, puść sobie swoją ulubioną i piosenkę i bądź dumny. Dumny z bycia lojalnym przyjacielem. Dumny z bycia mężczyzną. Wyjdę na zewnątrz, aby cię nie krępować. Nie śpiesz się. Czas to jedyne co mamy. Reszta to świat zastępczy, dla słabych kutasów. Czekam na dole – powtarza.

 

Nie zapytał o zdanie. Wydał rozkaz, a ja ten rozkaz wykonam. Tyle. Teraz już tak będzie? Nie wiem. Dzisiaj tak będzie. Odmawiam pacierz w duchu. Nie jestem wierzący, ale jestem ludzki. Gdy umiera rozum, zwracam się do sił nadprzyrodzonych. To naturalne. To nam pomaga trzymać się na powierzchni. Inaczej procent samobójstw wybił poza skalę. Wychodzę z pokoju. Żegnam się z mamą, drżącym głosem. Zauważa to. Podchodzi, a ja ledwo powstrzymuję łzy.

– Co to za mężczyzna? – pyta, kojącym głosem.

– Wujek Kamila – kłamię. Kłamstwo to będzie moje życie. Wiem to, choć wolałbym żyć w tej drugiej opcji. Druga opcja również opiera się na kłamstwie, jednak w umyśle człowieka jawi się jako prawda. Iluzja prawdy jest wygodna. Kiedyś, gdy żyłem wygodnie, gardziłem wygodą. Teraz chciałbym się do niej przytulić, jak naganny mąż, który utraciwszy rodzinę, przez jedną noc z młodą kobietą, łka samotny nad utraconym szczęściem. Mama domyśla się, że moja odpowiedź minęła się z prawdą. Milczy. Wie, że nic ze mnie nie wydusi. Wie, jak łatwo utracić drugiego człowieka, jak łatwo wypuścić z rąk młodą, pełną emocji duszę. Jest mądrą kobietą. Czy dobrą matką? Nie wiem.

 

Przyjechał Oplem Astrą z 2009. Dla niepoznaki. Tak mówi. Jedzie powoli. Z radia wybrzmiewa głos Roberta Mazurka.

– Polityka, to plac zabaw, Jarku. Zabierają sobie zabaweczki, walczą o względy rodziców, o pozycję bossa przedszkola. Super ludzie. Śmieszni ludzie, ale co by człowiek zrobił bez cyrku. Pewnie latałby z siekierą, odrąbałby połowę wioski, po czym teatralnym gestem, wyobrażając sobie scenę z ludźmi, wpatrzonymi w niego, jak w Al Pacino, odrąbałby sobie łeb. Nie ma niczego lepszego, od odciętego łba. No, może Pamela Anderson, może. A swoją drogą, oglądałeś ten film o Zorro? No, ten z Banderasem i Hopkinsem. Tandetą zalatywało, ale była tam taka jedna, inspirująca scena. Scena, w której Kapitan Love, pokazał naszemu nowemu Zorro, głowę brata. Spodobało mi się. Do tej sceny, nie lubiłem tego filmu. Mojej sympatii, nie zdobył nawet Hopkins. Od tego drobnego gestu, skurwysyńskiego blondynka, oglądam ten film co roku. Zamiast Kevina. Ty pewnie oglądasz Kevina? – Nie odpowiadam. – To dobrze, młodość trzeba pielęgnować, o młodość trzeba dbać. Młodość to skarb, a mapę do niego mają nieliczni. Pilnuj tej mapy, Jareczku. Pilnuj. – Milknie. Staram się nie myśleć. Ciężko oddycham. Rozglądam się po samochodzie. Środek wygląda, jakby jeździła nim kobieta. Może jeździła. Może Jakub ją gdzieś więzi. Może mnie też zamierza gdzieś wywieźć. „Zamknij się” – Wymierzam sobie ojcowskiego liścia. Bądź mężczyzną. „Jesteś mężczyzną, Jarku. Mężczyzna wcale nie musi być obojętny na zło. „Zamknij się” – krzyczę na głos. Jakub się uśmiecha. Nic nie mówi. Głośne milczenie jest straszne. Głośne milczenie wyraża prawdę.

 

Zajechał pod wille Grubego. Znam go. Całe miasto go zna. Arkadiusz Marek Gruby zabija ludzi. Arkadiusz Marek Gruby jest największym gangsterem w Małopolsce. Arkadiusz Marek Gruby ugości mnie w swojej posiadłości. Czuję się, jak w filmie. Nie wiem, jak to możliwe. Nie wiem, co się dzieje. Ktoś obcy prowadzi mnie za rękę. Ktoś obcy, wyłączył mi myślenie. Goryl Arkadiusza, przeszukuje mi kieszenie. „Czysty” – mówi przez krótkofalówkę. Wchodzimy. Jakub, klepie mnie po plecach. Nie chcę tu być. Jestem tu. To co chcemy, nie ma znaczenia. Nigdy. Im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej.

 

Głos Boga, zwany sumieniem

Bóg z ojcem Kamila

 

– Umarł ci syn – mówi do mnie Bóg, siedzący naprzeciwko. – Twój mały Kamilek odszedł z tego świata. Wódka została. Wódka została, zabierając ci wszystko wokół. Wlewasz w siebie kolejny kieliszek. Jesteś szczęśliwy? Nie? Jak to? Przecież pierwszy łyk, to była obietnica, przecież pierwszy łyk miał wypatroszyć cały zły świat, miał zabić każdą z przeciwności losu, miał zabić tych złych ludzi, co nie wierzyli w biednego, małego chłopca.

– Zamknij się – odpowiadam zrezygnowany.

– Już za późno. Już wszystko stracone. Przypomnij sobie ile razy wyciągałem do ciebie rękę. Ile razy prosiłem, abyś udał się na terapię, abyś zrezygnował z rozpoczęcia kolejnej awantury? Ile?

– Nie wiem, kurwa. – Leję wódkę do kieliszka. – Nie wiem – łamie mi się głos.

– Nie wiesz…, to normalne, że człowiek nie wie. Niewiedza jest nieodrębną częścią życia. Po to jestem ja, mam dać wam nadzieje na odpowiedź. Ale nic na siłę. Masz wolną wole, jak każdy. Twoja cię oszukała. Bardzo mi przykro. – Chwilę milczy. – Udaj się do łazienki.

– Po co? – jąkam się. Drży mi ręka. Wylewam zawartość kieliszka, zmierzającego do ust.

– Sam się przekonaj – odpowiada, po czym rozpływa się we mgle.

Wstaję. Chwiejnym krokiem ruszam do łazienki. Nie mam siły, aby protestować. W pewnych sytuacjach, już nawet bunt nas opuszcza. Próbuję otworzyć drzwi. Zamknięte. Naciskam mocniej klamkę. Odpada. Pierdolone, stare, bezużyteczne mieszkanie. Wybijam je z buta. W środku widzę martwą żonę. Podcięła sobie żyły. Siadam na podłodze. Czuję łzę na policzku, chwilową gulę w gardle. Zamykam oczy. Wiedziałem, że przegrałem. Nic nie wiedziałem. Porażka cierpliwie na mnie czekała, obserwując moje żałosne życie.

 

Jarek

Dom Arkadiusza to pałac. Nie mogę znaleźć innego określenia. Odnoszę wrażenie, że każdy element wyposażenia, ma większą wartość od mojego życia. Mężczyzna, do którego Jakub zwraca się imieniem Viktor, prowadzi nas do gabinetu Bossa. Wchodzimy. Przy biurku siedzi opasły mężczyzna w okolicach 50 roku życia. Zerka na nas z serdecznym uśmiechem na twarzy. Jakub odwzajemnia ten gest. Ja nie mogę, choć próbuję z całych sił. Siadamy. Przyglądam się człowiekowi, którego dotychczas znałem tylko z miejskich legend. Idealnie skrojony garnitur, biżuteria o wartości mieszkania mojej mamy, lekka szrama na twarzy dodająca mu uroku oraz wdzięk. Wdzięk, w jego przypadku, jest kluczowy. Wokół tego mężczyzny unosi się niebywała aura. Mam wrażenie, że mnie ukamieniował, że teraz będę się poruszał tylko na rozkazy, że moja własna wola, została zgnieciona przez jego opasłe łapska. Nawet Jakub przy nim maleje. Staje się zwykłym, podrzędnym graczem, idealnym do tresowania małolatów. Arkadiusz nie tresuje nikogo. Arkadiusz pożera ludzi.

– Witam cię, Jakubie. Witam również ciebie, młody człowieku – zwraca się w moim kierunku. – Jak ci na imię?

– Jarosław, proszę Pana.

– Ładnie. Z klasą. Podoba mi się. Ja nazywam się Arkadiusz Marek Gruby. Miło cię poznać.

– Pana również – odpowiadam z szacunkiem.

– Dobrze, dobrze – dopowiada pod nosem. Przeciera nos chusteczką. Powtarza jeszcze raz poprzednie dwa wyrazy, po czym zwraca się do Jakuba.

– Z czym przychodzisz, mój przyjacielu? – pyta powoli, akcentując każdy wyraz. Czuję się, jakby ktoś przeniósł mnie na plan Ojca Chrzestnego. Będąc dzieckiem o tym marzyłem. Teraz marzę o spacerze z Garfieldem.

– Błaha sprawa, Arkadiuszu. Słyszałeś o tragicznej śmierci mojego malutkiego przyjaciela? – Gruby przytakuje głową. – Straszna śmierć, lojalnego chłopaczka. Lubiłem go. – Wzdycha. – A wiesz, jak kogoś lubimy, to robimy wszystko, aby żył godnie i otrzymał sprawiedliwość. Nawet po śmierci. Twoja szkoła. – Uśmiecha się. – Więc wytropiłem kurewkę, odpowiedzialną za śmierć Kamilka. To jego ojciec, kawał chuja, kanalia społeczna. Potrzebuję zgody. – Nie dodaje jakiej zgody. Nie musi.

– Zemsta. Fałszywy przyjaciel lepszego samopoczucia. Mam nadzieję, że mogę ci ufać? – pyta mnie, nie patrząc w moim kierunku. Odpowiadam, że tak. – Zemściłem się kiedyś. Byłem wtedy młody i szalony. Szalony z namiętności. Miałem żonę. Nauczycielkę historii. Bardzo ją kochałem. Moja pierwsza wielka miłość. Kochać kogoś, to jak kochać cały świat. Utracić tego kogoś, to jak spalić wszystko wokół. Nie lubię o tym mówić, ale z wami będę szczery. Zdradziła mnie. Zdradziła mnie z alkoholikiem z siwym wąsem na twarzy, który trudził się wykładaniem matematyki pod wpływem wysokoprocentowych trunków. Świat mi się zawalił. Ostała się tylko najmocniejsza z emocji. Gniew. Co mam wam powiedzieć. Odwiedziłem naszego belfra. Włożyłem mu pistolet do gęby i strzeliłem. Wyszedłem, jak gdyby nigdy nic. Moją żonę powiesiłem własnymi rękami, poszedłem się napić alkoholu i zasnąłem. Nigdy nie poczułem się lepiej. Taka to już jest przyjaciółka z tej zemsty. Ale dobrze, każdy mężczyzna musi przez to przejść. Zabij sobie tego ojczulka. Zabij go, Jakubie. Śmierć i tak zawsze przyjdzie. Zło i tak zawsze zbierze żniwa.

 

Wychodzimy. Jakub śpiewa pod nosem: „Długość dźwięku samotności.” Jestem przerażony. Widzi to. Pije krew z mojego strachu. Viktor, życzy nam dobrej zabawy. Wsiadamy do Opla. Jakub zapewnia mnie, że nie pożałuje. Nie ma niczego lepszego od kąpieli we krwi zaszczanych łajdaków. Wczoraj bym polemizował. Dzisiaj milczę.

– Otwieraj, kurwo, te drzwi. Święty Mikołaj odwiedził cię w lecie. To zaszczyt, czego nie rozumiesz, śmieciu. Kurwa, zero współpracy, zero – dopowiada pod nosem, po czym otwiera drzwi magicznym przyrządem. Przełykam nerwowo ślinę. Przekraczam próg. Nie wiem, co ja tu robię – powtarzam kolejny raz w myślach. – To nie ma znaczenia, świat nie ma znaczenia – nuci Jakub.

W mieszkaniu uderza mnie przeraźliwy smród. Spora zmiana, gdy porównamy to miejsce do poprzedniego. Butelki wódki walają się po podłodze. Wymioty mieszają się z moczem, zalegającym w pokoju, mającym pełnić funkcje salonu. Ktoś tu mieszka? – pytam w myślach. Nie muszę długo czekać na odpowiedź. Wchodzimy do łazienki. Na podłodze siedzi brudny od całego zła tego świata mężczyzna. Ma zamknięte oczy. Sprawia wrażenie wymarłego człowieka. Podnoszę wzrok. W wannie leży kobieta cała we krwi. Wymiotuję. Jakub uśmiecha się pod nosem. Zwraca się do mężczyzny. Zapewne Ojca Kamila.

– Cześć, śmierdziuszku. – Syczy. – Przyszliśmy się przywitać. Ja, mój malutki koleżka i Pan nożyk. Pan nożyk jest bardzo nerwowy i bardzo nie lubi smrodu. Smrodu gówna i zdechłej kurwy. – Zbliża się do nieobecnego mężczyzny. Podnosi jego głowę. Siłą otwiera mu oczy. – Cześć, cześć, kurewko. Przywitaj się z Panem nożykiem. – Dociska nóż do jego twarzy. Odwracam wzrok. Do ojca Kamila dochodzi to, co właśnie się dzieje. Zaczyna przeraźliwie krzyczeć. Jakub się śmieje, jeżdżąc mu nożem po twarzy. „Why so serious? – pyta. Kurwa, mroczny rycerz na żywo. Jakub wczuwa się w rolę Jokera. Kręci mi się w głowie. Nie chce tu być. Jestem tu. – Wyobraź sobie, że mam blizny na twarzy i niestarannie nałożony makijaż. Wyobraź to sobie, bydlaczku. Wyobraź to sobie – podnosi głos. – Teraz, jak już to sobie wyobraziłeś, zadaj mi pytanie skąd jej mam. No zadaj, kurwa.

– Skąd je masz? – jąka się mężczyzna.

– Super, chcesz współpracować, super. Teraz posłuchaj opowiastki. Zaangażuj się w nią. Wejdź w tę historię całym sobą. Bardzo mi na tym zależy. Bardzo, bardzo. Miałem przyjaciela, dobrego przyjaciela. Serduszko bym mu oddał, matkę pokroił, spaliłbym świat. Ja. Sęk w tym, że tylko ja. On chciał się pobawić. Pragnął rozkoszy. Rozkoszy płynącej z otchłani beki. Wracaliśmy z dyskoteki. Ja, on i paru starszych mężczyzn. Wpadli na pomysł. On wpadł na pomysł. Mój ukochany przyjaciel, wyciągnął z kieszeni nożyk. O, taki właśnie. – Zbliża trzymany przez siebie nóż, do swojej twarzy. Liże go. – I wiesz, co? Mój przyjaciel stał się moim katem. – Zaczyna się przeraźliwie śmiać. Po twarzy mężczyzny spływają krople potu. Ja chcę uciec. Zostaję. – Kazał mi włożyć ten nożyk do ust. Reszta się śmiała. Reszta chciała igrzysk. Zrobiłem to, ponieważ ten chłopak był dla mnie całym światem. Reszta się nie liczyła. Jego słowo, było moim słowem. Jego wola, była moim czynem. Zrobiłem to, kurewko, zrobiłem to, a teraz zrobię to tobie. – Zamykam oczy. Słyszę cały ból tego człowieka. Zaczynam szybciej oddychać. Wymiotuję, znowu. Jakub klepie mnie po twarzy. Otwieram oczy. „Zabieramy go” – mówi. Kiwam głową. Wychodzi z mieszkania. Nie maskujemy się. Jesteśmy Panami rzeczywistości. Jesteśmy królami tego zadupia. Wrzucamy go do bagażnika. Jedziemy. Jakub jedzie. Jarka już nie ma.

 

Przeszywa mnie chłód, mimo parzącego słońca. Stoję na polanie. Wiem, gdzie to jest. Nie wiem, gdzie to jest. Obok mnie on. Śmieje się. Ja chcę płakać. Nie płaczę. Odwracam się do tyłu. Związany mężczyzna, nie kontroluje potrzeb fizjologicznych. Lecą mu łzy. Podchodzi do niego on. Zaczyna sikać mu na twarz. Brzydzę się. Słyszę jego głos. Nie chcę go słuchać. Słucham. Podchodzę bliżej. On, wydaje polecenie. Zadaję pierwszy cios. Mężczyzna płacze. Próbuję się wyłączyć. Wyłączyć obraz, przerażonej ofiary, ze straconą godnością. On, daje mi łopatę. Prosi, abym uderzył nią, ową ofiarę kilkukrotnie. Drży mi ręka. Zauważa to. Odciąga mnie na bok. Słyszę jego głos. Głos zjawy.

– Nie możesz, syneczku, panikować – mówi, uśmiechając się przy tym, z odrażającą wyższością. – Musisz pluskać się, jak słodziutki bobasek w jego strachu. Bądź Panem sytuacji, syneczku. – Łapie mnie za ręce. – Przywołuję cię do porządku. Grzecznie. Jestem bardzo miły, widzisz? Jestem bardzo miły, ponieważ jesteśmy razem. Ten urodziwy mężczyzna, jest przeciwko. Razem – MY, on – PRZECIWKO. To bardzo proste. Bardzo sympatyczne. Opowiem ci pewną historię. Lubię opowiadać historię. Wiesz o tym. Pewnie, że wiesz. Żyjemy razem. Jesteśmy braćmi. Tworzymy jeden, wspólny obraz. Do rzeczy. – Oblizuje się, w sposób, który znam na pamięć. Wszystko pamiętam. Pamiętam jego. On jest wszystkim. – Drżała mi kiedyś ręka. Wrażliwy byłem. Bardzo malutki i bardzo wrażliwy. Mamę miałem. Taty nie miałem. Poszedł sobie. Zły Pan, bardzo zły ojciec. Potem, po czasie, przyszedł na jego miejsce inny mężczyzna. On przyszedł, a moja wrażliwość wyszła sobie. Została wypędzona przez jego pięści. Smutne. Zabawne. Nie wiem. Głupi jestem. W każdym razie, ręka przestała odmawiać posłuszeństwa. Słuchała. Biła. Zaczęła stać po stronie MY. I zacząłem wygrywać. Zacząłem wygrywać, ponieważ stałem się brutalny. Stałem się, jak fałszywy ojczulek. Stałem się zwierzęciem, aby przeżyć. Zwierzyłem ci się właśnie – mówi, zmieniając ton. – Twoja kolej. Podaje mi łopatę. Czuję się, jak zahipnotyzowany. Wracam w kierunku ofiary. Ja – zwierzę, on – ofiara. Powtarzam, cicho. Powtarzam, krzycząc. Zerkam w kierunku Jezusa. Mojego Jezusa. Onanizuje się, chełpiąc się własnym dziełem. Odwracam się z powrotem, w kierunku celu. Staję naprzeciwko skulonego mężczyzny. Biorę zamach. Biorę zamach, na swoje życie. Staję się mordercą. Ja, Jarosław z małego mieszkanka, Jarosław ubolewający nad brakiem wakacyjnych zmian, jestem mordercą. Płaczę. Jakub mnie przytula. Jakub zostaje moim ojcem.

 

Jakub siedzi, oparty o Opla. Stoję obok niego. Nie mogę oderwać wzroku od łopaty. Nie mogę oderwać wzroku od leżącego obok niej mężczyzny. Zatłukłem go na śmierć.

– Kto jest twoim ulubionym Batmanem? – pyta.

– Bale – odpowiadam spokojnie, jakbyśmy właśnie usiedli przy piwie w barze.

– Dobry wybór. Bale czegoś dotknął. Batman Nolana czegoś dotknął. Wayne to postać niezwykle skomplikowana. Jego Batman to ból. Jego Batman, to niemożność ucieczki przed przeszłością. Jego Batman to terapia, polegająca na pielęgnowaniu gniewu. Jego Batman to człowiek – mówi, po czym zasypia. Kładę się na ziemi. Zaczynam nowe życie. Straszne życie. Życie, mające płaszcz piękna, ze sklepu diabła.

 

Autostrada

Jedziesz 230 km/h. Czujesz się wolny. Niedościgniony. Zostawiasz problemy za sobą. Świat znika. Jesteś ty i wyzwalająca prędkość. Wyłączasz muzykę. Słyszysz silnik. Doznajesz rozkoszy. Nikt cię nie złapie. Nikt nie osądzi. Masz władze. Reszta staje się żartem. Zapominasz o jednym. W każdej kontroli czai się pułapka. W każdej pewności jej brak. Utopiony w bezpieczeństwie głupoty, tracisz kontrolę nad pojazdem. Wpadasz w poślizg. Wjeżdżasz w barierki. Znikasz. Znika król. Umarł król, niech żyje król. Głupota nigdy nie umiera, nie musisz się martwić.

Nagle znikasz, tracisz blask

Choć przez chwilę, byłeś tam

Gdzie nie sięga nawet Bóg

Nie zapuszcza się tam ból

Miałeś Pannę, miałeś klub

Miałeś kasę, miałeś róg

Złoty róg, co przepadł ci

Już cię nie ma, a jest wstyd

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania