Gąsiorek i turbohusle

Dziadziuś kochał śpiew i muzykę. A był wynalazcą. Nie jakimś wielkim czy sławnym, ale za to na pewno z wyobraźnią oraz zacięciem artystycznym. Po jego śmierci otrzymałem w spadku intrygujące notatki oraz parę naprawdę oryginalnych maszyn i konstrukcji, a wśród nich tajemnicze turboskrzypce – jedyne w swoim rodzaju połączenie chordofonu złożonego z aerofonem piszczałkowym, podług klasyfikacji Hornbostela-Sachsa. Instrument przydał się tylko raz podczas mego wyjazdu do Czech i na Słowację, a potem przepadł gdzieś w meandrach niepamięci, albowiem są na tym świecie rzeczy, o których wolałoby się nie pamiętać. Niemniej to, co udało mi się jakimś cudem zachować w zwojach mózgowych, to historia nietypowej przyjaźni, nietypowej, no bo widzicie… mam kumpla Słowaka.

Każdy powinien mieć takiego kumpla. Swój chłop, jak to mówią, łysawy, postawny i z wielkim piwnym bębnem. Da się lubić, i to bardzo. Poznaliśmy się w Ustroniu jakiś czas temu i zaczęliśmy wspólnie chałturzyć to tu, to tam: on – na cyi (ma tych akordeonów w domu może z dziesięć sztuk), a ja na turboskrzypach. Aż łezka kręci się w oku na wspomnienie tego, w jaki sposób przypadkowo na siebie wpadliśmy.

Którychś wakacji wybrałem się do Ustronia rowerem, by jak zwykle zarobić parę groszy na deptaku. Kiedy kończyłem chałturę, zaczepił mnie jeden cudzoziemski facet z ogromną parasolką, która wyglądała co najmniej dziwnie, a to z uwagi na fakt, iż już od dłuższego czasu panowała susza, i zaproponował wspólne muzykowanie. Pamiętam doskonale, jak szybko i chaotycznie gadał, jak się strasznie przy tym jąkał oraz jak okropnie mieszał polszczyznę ze słowaczyzną, a nawet češtiną:

– Ahoj, ako sa máš? Dobre, neee? Heeej!

– Dzięki, dobrze. Zaraz kończę i lecę w góry.

– Prečo? Medvede nedávajú peniaze. Heeej!

– No faktycznie: niedźwiedzie nedávajú peniaze.

Od razu mi się spodobał jako kamarát i akompaniator. Naprzód zagraliśmy raz, tirli, tirli, potem drugi i trzeci, tirli, tirli, a dalej poszło już siłą rozpędu. I tak to się pekne zaczęło. Stanowiliśmy oryginalny internacjonalny duet, poza tym wszystko nas dzieliło – on był stary, a ja młody, on był gruby, ja zaś chudy. Wiele nas różniło, z wyjątkiem upodobań browarniczych, o których później. Niekiedy spotykaliśmy się po polskiej stronie, ale zdarzyło się raz, że to ja udałem się na Słowację za jego namową i na jego zaproszenie. Tak było owego upalnego lata, z tym zastrzeżeniem, że po obskoczeniu Rużomberku i Turčiańskich Teplic, postanowiliśmy zmienić kraj i przewieść zadki aż do samej Pragi. Pamiętam dzień, w którym spakowaliśmy manatki, a koleżka Gąsiorek w końcu się ogolił i wskoczył w marynarkę w kratę. Prosto ze wsi Sučany udaliśmy się późnym popołudniem na nocny vlak (ekspresem bym go w każdym razie nie nazwał) z Martina do wspomnianej już stolicy republiki. Najpierw złapaliśmy okazję na niewielkiej stacji benzynowej w Sučanach, która to okazja podrzuciła nas na dworzec, a potem poczekaliśmy aż do zachodu słońca. Kierowca dobrze wyrażał się o Polakach, a za swą uczynność otrzymał ode mnie porterka.

W Martinie szwendoliliśmy się to tu, to tam i raczyliśmy browarem w przydworcowej knajpie. W którymś tam momencie Gąsiorek się fest zdenerwował i wyrzucił opróżnione butelki do kosza na śmieci, bo nie chcieli mu zwrócić kaucji tuż przed albo zaraz po zamknięciu baru.

– Kindzior, a niech ich szlag! – warknął. – Choćbym nawet mógł, to i tak nie dam im zarobić tych parę groszy, o nie, nie!

A w opuszczonym na pierwszy rzut oka, pokomunistycznym bloku ktoś zupełnie nieoczekiwanie zapalił światło gdzieś na szóstym albo ósmym piętrze i Gąsiorek to zauważył. Domyślił się od razu, że pewnie chodzi o jakiegoś bezdomnego szczęśliwca. Rżąc na całe gardło, skomentował to wydarzenie tak:

– No Kindzior, pozor! Ten tam żyje sobie ako sám král!

I zaraz przytryndał się pociąg, a my wskoczyliśmy radośnie z instrumentami na plecach do środka i zamówiliśmy jeszcze po piweczku. Rozłożyliśmy się, wpółleżąc na wygodnych fotelach, a że towarzystwo było troszkę ę, ą, miałeś tu bowiem, bratku, i dzianych Niemców, i Amerykanów, toteż i nam udzieliła się ta cała Francja-elegancja, ten błogostan i urok nicnierobienia.

A siedzieli obok nas ojciec z synem. Ojciec mówił do malca po czesku, ten zaś odpowiadał mu po angielsku i nie był to taki sobie zwyczajny angielski, lecz jakaś udziwniona jego wersja, coś jakby kalifornijski albo nowojorski (chodzi oczywiście o akcent). Tak się w tę gadkę-szmatkę zasłuchałem, że aż w końcu usnąłem.

Śniła mi się przedziwna architektura praskiego metra o kształcie wielopoziomowego ślimaka, gdzie obowiązywał jeden jedyny kierunek ruchu z dwoma przeciwnymi zwrotami, przy czym linia umiejscowiona najniżej poruszała się najszybciej i posiadała najmniej (bo zaledwie parę) przystanków, natomiast linie umiejscowione wyżej miały tych postojów więcej, skutkiem czego uznawane były za wolniejsze. Ech, i pomyśleć, że zawsze byłem ciekaw, czy w mych żyłach nie płynie czasem krew wynalazcy – mego dziadka?

Obudziłem się o piątej rano i od razu dostałem kubek gorącej kawy, która była wliczona w cenę biletu. W toalecie obok ogoliłem się i umyłem zuby, a kiedy pociąg wreszcie stanął wyskoczyliśmy z Gąsiorkiem poszukać szybko jakiegoś McDonalda, by móc się w nim godnie i po ludzku przebrać. I już po sekundzie przechadzaliśmy się wzdłuż Wełtawy elegancko, a potem dalej Mostem Karola, gdzie – prawdę powiedziawszy – nie było w owym czasie dla kogo grać, a w każdym razie nie o tak wczesnej porze.

Jakaś sprzedawczyni wyskoczyła z pytaniem, czy aby nie jestem przypadkiem kawalerem? Odpowiedziałem, że jestem, a ona na to, że ma córkę, która szuka męża, i że ja bym się na tego męża nadawał, więc jeśli chcę, to koniecznie muszę przyjść do sklepu po dwunastej, by się z nią poznać. Nie przyszedłem. Nie mogłem. Latałem z Gąsiorkiem i turboskrzypcami po mieście.

Latałem, latałem, aż w końcu w jakimś przejściu podziemnym i na którejś z kolei stacji metra rozpoczęliśmy naszą przygodę ze streetem, a ludzie nas słuchali i wrzucali moniaki do futerału. Zmienialiśmy tylko co i rusz lokalizację, porżnęliśmy przez kilka minut same skoczne kawałki, polki, marsze i folklory, no i już biegliśmy naprzód ku nowym muzycznym przygodom, albowiem u Czechów jest taki zwyczaj, że każdy może sobie grać do woli, nie więcej jednak, jak pół godziny w danym miejscu, a następnie musi się przenieść z instrumentem gdzieś dalej, na przykład na drugą stronę ulicy albo na przeciwległy róg przejścia podziemnego. I wszyscy, włącznie z samymi grajkami strasznie tego pilnują. W ten oto sposób do późnego popołudnia uzbieraliśmy całkiem pokaźny plik banknotów, kupiliśmy po bagietce oraz paprykowej pysznej kiełbasie i w pociągu do Ołomuńca zrobiliśmy sobie zasłużoną sjestę.

Niestety tego upalnego dnia mieliśmy pecha. Zaraz po wyjeździe z Pragi okazało się, że bilet na który jechałem jest nieważny, to znaczy jest ważny, ale tak po części – że tak powiem – i że nie przysługuje mi żadna tam zniżka dla opiekuna osoby niepełnosprawnej (mam tu na myśli niepełnosprawnego Gąsiorka), no a że konduktor był służbistą albo zwyczajnie nie lubił Lachów, toteż zapłaciłem niewąską karę i zwróciłem braciom Czechom tyle samo, ile wcześniej zarobiłem. Mnie to zresztą aż tak nie zabolało, ale trzeba było widzieć reakcję Gąsiorka, który kłócił się, wykłócał o każdy grosz, pił piwo i krzyczał, wykrzykiwał na kolejarza, pił i znowu ryczał i się okropnie, ale to okropnie pluł, i tak w koło Macieju.

Koniec końców gdzieś koło północy niewyspani i ze zwarzonymi humorami wysiedliśmy na stacji w Ołomuńcu. Nie było innej rady, jak tylko myśleć o dniu jutrzejszym oraz odrobieniu kosztów. O spaniu póki co mowy nie było: hotele drogie i przereklamowane, knajpy o tej godzinie w większości pozamykane, a na dworcu kimać nie wypada, bo podchodzą ochroniarze i cię wybudzają, potrząsają tobą jak workiem bramborów.

Dwie pierwsze godziny spędziliśmy w niemal pustym barze, w którym nieuprzejma barmanka nie pozwalała nam nawet na sekundę uderzyć w kimono i która powtarzała wciąż jak mantrę:

– Albo, panowie, zamawiacie kolejne i pijecie, albo płacicie i wychodzicie!

Wiedziała, że marzymy wyłącznie o spaniu i o niczym więcej, ale oczu zamykać nie pozwalała. To nieważne, że dwie hale, bilardowa i flipernia, świeciły teraz pustkami. My po prostu mieliśmy być dobrymi klientami, nie robić problemów i wsio. A jeden ze stałych bywalców, młody dość, to nawet domniemywał złośliwie, że za dużo sobie chyba chlapnęliśmy, skoro myślimy już tylko o czystej pościeli oraz wygodnym łóżku, i że „no jak tak, preboha, można, no jak tak można”.

Potem wróciliśmy na dworzec, w którym dla odmiany panował ruch jak w ulu. Były tam na przykład dwie dość ładne Czeszki, które czekały na nocny pociąg i zachęcały do wspólnej pogawędki.

– Nemluvím česky, ale trochu rozumím – starałem się wyjaśnić, ale one nie dawały za wygraną:

– No přece mluvíš.

Była też para modnie ubranych Romów, którzy usiłowali wcisnąć ludziom jakiś elektroniczny szajs: e-papierosy czy coś równie obrzydliwego. Nie mogłem wprost uwierzyć w to, że utrzymują się li tylko z tak zwanego handlu. A jeden z nich to mnie nawet zaczepił i wyraził się dosyć zabawnie, że u nich, czyli w Czechach i na Słowacji, jest morze Cyganów, które chroni miejscowych przed obcymi wpływami. I pewnie było w tym sporo racji, jak się nad tym tak głębiej zastanowić.

A tutejszy dworzec był imponujących rozmiarów i co ważniejsze ogrzewany, na zewnątrz zaś robiło się nad ranem straszliwie zimno. Usiedliśmy z boczku na ławce, ale tak, żeby nie rzucać się zbytnio w oczy, bo strażnicy mieli nas jak na widelcu. Co chwila tylko podchodzili, marudzili nam nad głowami i starali się nas wybudzać. A jednak w pewnym momencie dali Słowakowi spokój, mnie natomiast jakoś nie chcieli odpuścić. Być może za dobrze się trzymałem, byłem zbyt trzeźwy i kumaty, a może po prostu za ładnie ubrany? Sam nie wiem, co mam o tym myśleć.

Wkrótce Gąsiorek wyłożył się – żeby nie powiedzieć – uwalił u mych stóp jak długi, głowę oparł sobie wygodnie o akordeon i tak odpłynął w magiczny świat ballad i kołysanek. Obudził się o piątej rano i od razu pomaszerował przed budynek. Zataczając się jak bela, wyjął akordeon i usiłował na nim grać. Mnie ten żałosny widok wcale nie bawił, ale byli tacy, którym cisnął się na usta uśmiech, a nawet złośliwy uśmieszek. Wiedziałem, że nie zapanuję nad beczułkowatym poczciwym żywiołem, jego artystyczną tuszą, więc odszedłem bez pożegnania i nigdy już nie wracaliśmy z Gąsiorkiem do drażliwego tematu Ołomuńca. Spojrzałem na wschodzące z wolna słoneczko i pomyślałem: „ech, piękne miasto, piękny kraj, a ryneczek czeka” i poszedłem odrabiać koszty.

W tymże mieście Ołomuńcu pozostało już na zawsze me serce i turboskrzypce też, gdyż – wstyd się przyznać – zgubiłem je. Może ktoś je znajdzie? A może już odnalazł? Jakiś Stanislav Grof, Ivo Medek czy inny Karel Gott? Kto wie, kto wie?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Bożena Joanna 05.02.2021
    Ciężkie życie piwosza, ale ja bez tego trunku też zgubiłam wiele przedmiotów. Fajna, żywa narracja.
    Pozdrowienia!
  • maciekzolnowski 05.02.2021
    Dzięki, Droga Bożenko. Nie wiem, czy to widać, ale wzorowałem się trochę na opowiadankach Himilsbacha (no ten to miał łeb do komedii i tragikomedii obyczajowych). Pozdrawiam! :)
  • laura123 05.02.2021
    Przeczytalam z zaintetesowaniem. Świetny tekst!5
  • Tankret 06.02.2021
    he he fajnie się czyta te wspomnienia jak mniemam :)
  • maciekzolnowski 06.02.2021
    Dzięki bardzo, Drodzy Moi, za odzew. Jutro odniosę się bardziej szczegółowo do niektórych komentarzy, bo dziś już nie mam głowy do myślenia.
    Tekst jest zasadniczo rubaszno-ludyczny i piwny, ale nie wiem, czy ktoś (jakiś fan Żwirka i Muchomorka albo Krecika) zwrócił może uwagę jeszcze na inny aspekt? Nie powiem jaki, ale przekieruję o tutaj: https://przekroj.pl/spoleczenstwo/narkotyczny-odlot-komuny-aleksander-kaczorowski .

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania