Hartheim, Linz - zamek śmierci i górski tramwaj

Austriacka prowincja

Będąc w Austrii chciałem poznać nie tylko Wiedeń, ale jechać na miejscową prowincję. Trzymając się tematyki III Rzeszy to jest tu takie miasto, które choć liczy prawie 200 tysięcy mieszkańców to panuje w nim małomiasteczkowa atmosfera. Właśnie to urzekło wieśniaka spod niemieckiej granicy czyli Adolfa H. Braunau, w którym się urodził było dla niego za małe, natomiast Linz był w sam raz.

 

Gdyby Niemcy wygrały to Linz byłby perłą w koronie niemieckiego imperium. W ramach projektu ‚miasta Fuehrera’ miało tu znajdować się między innymi muzeum pełne zrabowanych z calej Europy dzieł sztuki a także mauzoleum Wodza. Skończyło się na pięknych wizjach, które stałyby się realne jedynie na trupach Słowian czy Żydów. Tak więc wybrałem się na jednodniowy wypad, żeby się przekonać ile z tego wszystkiego zostało do dziś.

 

Poranny zryw

Rozklekotana, ale niezawodna komórka z niebieskim wyświetlaczem budzi mnie ze snu. 6ta rano. Piękny lipcowy dzień. Ale zanim, to jeszcze trzeba zjeść przydziałowe śniadanie hotelowe, żeby potem nie jeść a przede wszystkim nie płacić. Czy nie wspominałem już, ze nienawidzę śniadań? Zaciśnięty żołądek, adrenalina. 6:30 rano a w tej jadalni hotelowej już jacyś ludzie, irytująca rodzina z niemowlakami (niemowlak to dla mnie wszystko co się bezmyśnie wydziera).

 

Wreszcie wychodzę. S i U-bahnem docieram do Westbahnhof (Dworca Zachodniego). Puściłem sobie na uspokojenie Rammsteina. Być w kraju niemieckojęzycznym i nie słuchać niemieckiego zespołu?!

 

230 km na godzinę

Na dworcu kupuje bilet ‚Intercity’ do Linzu na pociąg, który nazywa się ‚Railjet’ i kończy bieg aż w Zurychu. Od razu płacę za podróż w obie strony. Koszt 69 euro. Taniej i spokój na resztę dnia. Byle bym nie zasnął, bo się obudzę gdzieś w Alpach. A tego bym nie chciał. Mam ciekawsze dziś rzeczy do zobaczenia niż jakieś tam góry.

 

7:30 - odjazd zgodnie z rozkładem. Po raz pierwszy w życiu jadę pociągiem nawet z prędkością 230 km/h. Nie odczuwa się jednak tego. To nie jakiś pojazd z otwieranymi oknami, gdzie wieje, ale taki samolot lądowy. Klimatyzacja, izolacja od świata zewnetrznego. Można się pochwalić, że się jechało tak szybko, ale emocji nie ma.

 

Szkoda, że w Polsce nadal nie ma super szybkich kolei (piszę to w 2021 a ta relacja jest z podróży w 2014 roku), ale jak niektórzy uparcie głosują na szkodników, którzy nie tylko prawie nic nie budowali, ale jeszcze likwidowali transport publiczny to mamy opoźnienia.

 

Linz i drugi pociąg

Docieram do Linzu o 8:45 i zanim będę tu się rozglądał to najpierw chcę dotrzeć jeszcze do jednego miejsca, do którego wieczorem mógłbym już nie dojechać. Niecałe 20 km, (więc rowerem byłoby bez wysiłku) znajduje się urokliwe miejsce, które gdyby nie historia z nim powiązana mogłoby służyć na scenerie do sesji ślubnych. Jadę tam lokalną koleją o nazwie LiLo, za którą płacę aż 5.80 euro. 20 km to 4 godziny piechotą, ale nie mam tyle czasu. W tej podmiejskiej kolejce już inna atmosfera niż w wielkomiejskim pociągu. Ludzie się ze sobą witają. Konduktorka pozdrawia ‚Gruess Gott’ (‚Szczęść Boże’). Taka austriacka Małopolska albo Śląsk.

 

Przeklęty zamek

Zamek Hartheim, który jest pierwszą atrakcją tego dnia mieści się na skraju wsi Alkoven. Budynek w stylu renesansu, więc żadne tam ponure gotyki. Zbudowano go w 1600 roku i aż do końca XIX wieku nie działo tu się nic niepokojącego. W 1898 roku zamek stał się jak go wtedy nazwano „instytutem dla idiotów”, czyli mówiąc łagodniej domem opieki dla ludzi upośledzonych na umyśle.

 

A póżniej narodowi socjaliści doszli do wniosku, że nie warto utrzymywać ‚zbędnego życia’, więc rozpoczęli tak zwaną akcję T4, czyli mordowanie ludzi niepełnosprawnych. W zamku Hartheim stworzono jedno z centrów eutanazji. Stworzono tu całą infrastrukturę, przebieralnie, gabinety ‚lekarskie’, komory gazowe i krematoria. Gdy wymordowano pacjentów z zamku zaczęto zwozić ludzi z całych Niemiec i okupowanych terenów. Z rozpędu gazowano tutaj też polskich księży. Przywożono tu też z obozów koncentracyjnych wszelkich ‚inwalidów’, czyli ludzi niezdolnych do pracy. To właśnie w Hartheim szkolili się przyszli komendanci i personel takich obozów zagłady jak Treblinka, Chełmno nad Nerem, Sobibór czy Bełżec. Współcześnie na zamku znajduje się muzeum, centrum pamięci.

 

Sterylna austriacka wieś

9:39. Dojeżdżam do wsi Alkoven. Zamek widzę już z okna pociągu, więc nie bede musiał błądzić i nikogo pytać. A i tak na oko nie jest daleko. Nie znajduje się on jak wiele zamków na jakimś wzgórzu, ale położony jest między wiejskimi zabudowaniami. Dlatego przy eksterminacji Niemcy i Austriacy musieli się bardziej konspirować. Autobusy przywożące ofiary miały zamalowane okna, krematoria nie były widoczne z zewnątrz. Istnieje tylko jedno znane słynne zdjęcie pokazujące mały dymek wydobywający się znad murów.

 

Dla mnie dziś położenie tego miejsca to udogodnienie. Nie będę musiał drałować kawał drogi, a zamiast tego zrobię sobie miły, spokojny spacer w upalny lipcowy dzień. A co do Alkoven. Jest tu aż za ładnie. Na tej wsi wszystko jest pod linijkę. Nawet trawa rośnie równiej niż w Polsce.

 

Ptaki nie śpiewają

Niestety moja wycieczka nie do końca zakończyła się sukcesem. Przyjechałem tu trochę na spontanie i okazało się, że w soboty muzeum i dziedziniec są zamknięte. Nikogo nie widać, nawet jakiegoś dozorcy. Gdyby był to bym go chociaż próbował przebłagać, żeby mnie wpuścił. Pocieszam się tym, że nawet sporo widać przez szybę wejściową i z boku. To mały obiekt. Nie taki wypas jak zamczysko Pernstejn użyty w filmie ‚Nosferatu’ Herzoga.

 

Obfotografowałem wszystko z zewnątrz. Ciekawie rozwiązano sprawę segregacji ofiar. Część dziedzińca została przedzielona w ten sposób, że powstał z tego wąski korytarz, co by przeznaczeni do komór szli gęsiego i się nie rozbiegali. Warta uwagi jest też informacja gdzie zatrzymywały się zamalowane autobusy z pasażerami w jedną stronę. Trochę posiedziałem pod zamkiem na takim betonowym postumencie. Naokoło martwa cisza. Nawet ptaki za bardzo nie śpiewają. No i wiejska sielanka. Ludzie pracują przy jakiś robotach gospodarczych. Zwyczajne życie.

 

Refleksje przed powrotem do miasta

Powoli wracam do stacji LiLo. Lekko się zgubiłem w takiej niby prostej wsi, aż się bałem że jakiegoś Alzheimera dostaje. Nic tu nie ma ciekawego poza tym zamkiem. Jak to na wsi: sklepik, straż pożarna, wiadukt, jakiś lokal z kawą. Wyróżnia się żółty kościółek.

 

Gdy dotarłem na stację siadam sobie pod wiatą, bo Słońce mocne. Obok mnie siada jakiś chuchrak przypominający młodego Himmlera. Niby stacja kolejowa na zadupiu a bardzo wiele jest tu taboru na torach.

 

W końcu przyszedł jeszcze jeden typek, cwaniaczkowaty. Wcisnął guzik i wsiadł do pociągu z tablicą Linz. A ja siedziałem na tej ławce posłusznie jak jakiś Niemiec albo Anglik. Idę za nim. Lepiej posiedzieć w klimatyzowanym wagonie (naprawdę a nie na niby jak czasem w warszawskich autobusach) zamiast się prażyć w upale.

Powrót do Linzu

Gdy idzie się bocznymi ulicami to nawet w środku dnia Linz sprawia wrażenie wymarłego. Żywego ducha nie ma. Sercem miasta jest Hauptplatz czyli bardzo długi, główny plac, taki w stylu Pułtuska. Zlokalizowany obok brzegu rzeki Dunaj.

 

Idę do tutejszej informacji turystycznej w starym ratuszu. Dziewczyna zapytana po angielsku udzieliła mi sporo wartościowych informacji. Pytam ją o miejsca w Linzu związane z Adolfem. Mówię, że uważał Linz za swoje ulubione miasto, chciał tu zjechać na wodzowską emeryturę po wymordowaniu tych kilkunastu milionów ludzi. A i przed 1914 rokiem gdzieś tu mieszkał.

 

Mimo, że osobiście niewiele orientowała się w tematyce to wyszperała mi bardzo ciekawą ulotkę poświęconą tylko zagadnieniom III Rzeszy i Linzowi. Tu lepiej są przygotowani niż w Wiedniu. Może dlatego, że skrycie się szczycą, że są ‚miastem Fuehrera’? Aż się boję zapytać o jakieś mapy, bo dostanę globus Niemiec czy coś w tym rodzaju.

 

Tramwaj górski

Na głównym placu znajduje się super atrakcja. Tramwaj, który jedzie na wzgórze Pöstlingberg 500 m pod górę. Najbardziej stromo wjeżdżający pojazd szynowy na świecie nie będący kolejką górską. Gdy stoi wygląda jak jakiś model muzealny, a tu o dziwo nagle widzę, że odjeżdża.

 

I tak już wydałem na ten Linz kupę kasy. Więc żeby choć trochę przyoszczędzić, a przy okazji więcej zobaczyć to w jedną stronę pójdę piechotą po trasie tramwaju zamiast płacić i nim jechać. Kupuje na drogę wodę, multipack lodów i jestem gotowy. Hartheim zobaczony, więc już bez stresu, mogę się wspinać, mam sporo czasu do wieczora.

 

Wspinaczka podmiejska

Z Głównego Placu wydostaje się idąc nad Dunajem imponującym mostem Nibelungów. Potem zbaczam w lewo i wspinam się coraz wyżej. Miasto nagle się urywa i zaczyna się dzielnica domów wolnostojących. Pojawiają się też jakieś prywatne drogi i tablice ostrzegające przed złymi psami spuszczonymi ze smyczy. Trochę stres, choć ja przecież na kradzież tu nie przyszedłem. Za mną idą jacyś nie tutejsi, turyści, młodzi Niemcy czy Austriacy. Puszczam przodem. Jak pies się na nich rzuci to zdążę uciec. I żeby nie było, że coś sobie ubzdurałem, to po drodze spotykamy wielkiego misiowatego, białego psa puszczonego luzem. Aż ci turyści na moment znieruchomieli. Na szczęście pies nie był agresywny. Bardziej go interesowało wywąchiwanie czegoś w trawie.

 

Wtem zjawił się właściciel zwierzaka, stary, bogato wyglądający facet. Wyczuł że ludzie się boją i zaczął opowiadać tym turystom, że pies niegroźny. Na rozluźnienie nawet zademonstrował sztuczkę. Wsadził sobie chrupka w usta a pies wtedy podskoczył i zjadł wystającą część. A już myślałem, że całą głowę chapsnie. Przy jego rozmiarach.

 

Góra robi się coraz bardziej stroma. Momentami mam wrażenie, że mi serce wyskoczy, albo zawał dostanę. Upał i coraz bardziej stromo. Ale dobrze. Tłuszcz z brzucha spalę.

 

Na szczycie

W końcu docieram na szczyt i co ważniejsze do pętli tramwaju, która jest bardzo malownicza, schowana w dawnej wieży XIX wiecznego fortu. Chwilę odpoczywam i rozglądam się po okolicy. Lekka eksploracja góry, głównie mostków. Przed jednym mostkiem ostrzeżenia z dwóch stron, że wejście na własne ryzyko, bo coś tam nadpsute jest.

 

I do miasta

W drugą stronę już zjechałem tramwajem. I tak oszczędziłem. Zamiast płacić 5.80 euro za bilet w obie strony, płacę jedynie 3.50. Ciekawa sprawa. Tramwaj choć już nowoczesny i niskopodłogowy stylizowany jest na historyczny, czyli drewniane siedzenia, łuki przy suficie.

 

Będąc znowu w centrum miasta wybieram się na spacerek po pasażu. Dużo tu jakiś ulicznych grajków, sztukmistrzów, czyli ulicznych żebraków. W zestawie mongolski dmuchacz w tubę, lalka na motorze udająca rockendrollowca. Pokaz zamyka Murzyn, jak to Murzyn grający na bębnie.

 

W ulotce, którą dostałem w informacji turystycznej jest multum miejsc związanych z brunatną historią tego miasta, ale musiałbym mieć na to co najmniej kilka dni. No i obóz KL Linz to nie to samo co KL Mauthausen, do którego jeszcze się wybiorę. Fajnie było, ale powoli idę do dworca na pociąg powrotny do Wiednia. Musze przyznać, że Linz jest dobrze rozplanowany, bardzo logicznie. Łatwo się tu idzie i nie błądzi.

 

Demonstracja ‚Wolna Palestyna’

Dużo w mojej relacji o historii, ale warto dodać coś o przyszłości tego miasta. Akurat natrafiłem na dość spory frekwencyjnie protest muzułmanów krzyczących ‚Wolna Palestyna’. Ta sprawa jest elementem jednoczącym wyznawców Islamu z całego świata, choć nie do końca się orientuje co mała, raczej neutralna Austria i prowincjonalny Linz ma z tym wszystkim wspólnego. Ciekawe czy ta społeczność imigrancka tak mocno by protestowała w imię kraju, który jest ich nowym domem?

 

Czekanie na pociąg powrotny i jeszcze coś

Dotarłem na dworzec i się waham. Szybka kolej jeździ tu co godzinę aż do późnego wieczora, a jeszcze nie ma godziny 17tej. Bilet mam całodniowy, mogę wracać nawet Deutsche Bahnem na tej trasie, więc co mi się tak spieszy?

 

Wychodzę ponownie z dworca i jeszcze odkrywam dwie ciekawostki miasta Linz. Pierwszą jest podziemny szybki tramwaj. Więc nie tylko w Wiedniu to jest. Robię parę fotek, choć jakiś facet w zielonym waciaku mnie przepędza.

 

No i jeszcze chcę znaleźć ulicę Długą czyli Langgasse. Niby mam mapkę, ale spieszę się więc najpierw pytam o dojście jakąś niekumatą. Kobiety bardzo rzadko wykazują się orientacją przestrzenną, no chyba, że pytałbym o przedszkole, żłobek albo supermarket. A potem jakiś południowych Azjatów. Też nic nie wiedzą. Przecież tacy ludzie nic nie zwiedzają, nawet w najbliższej okolicy. Całe dnie siedzą w sklepie a spać idą do pokoju nad nim. I tak do końca życia.

 

Znów natykam się na przemarsz muzułmanów. Menel z piwem zagaduje mnie pytając o co im chodzi. Odpowiadam mu nawet po niemiecku, że to protest za wolną Palestyną. Wiadomo, że Izraelici robią tam co chcą, ale za dużo ludzi innych kulturowo nie jest dobre dla tożsamości Europy.

 

No i znajduję w końcu to czego szukałem. Ostatnią atrakcję tego dnia. Przy Langgasse, która wbrew nazwie jest bardzo krótka stoi do dziś piękny modernistyczny budynek, w którym kiedyś była siedziba Gestapo. Teraz jest tu dom mieszkalny i hotel. Tablica pamiątkowa też jest, ale trudno mi ustalić czy ostały się jakieś kazamaty. No ale w spokojnym i ‚staroniemieckim’ Linzu wszelka policja nawet polityczna była bardziej zwyczajną policją a nie formacją zbrodniczą jak na przykład w Warszawie. I teraz dopiero się zaspokoiłem Linzem i wracam do Wiednia.

 

Powrót

Zdążyłem jeszcze na pociąg o 17:45 ‚ICE’ Deutsche Bahn do Hamburga przez Wiedeń. Pociąg ma miejsca ze stolikiem. Dzielę przestrzeń z jakimiś niemieckimi starcami. Wnioskując z ich rozmów wracają z wystawy sztuki. Gadają coś o architekturze budynków i takie tam, czyli kultura a nie rzucanie butelkami przez okno.

 

Podsumowanie

Pozornie Linz to nie miejsce dla typowych „kurortowiczów” co to jedynie gdzie jadą to na wakacje do miejsc z plażą i drinkiem z palmą. Jednak wbrew pozorom to dobre miejsce gdy nie lubi się tłumów i chce się trochę odpocząć od zgiełku i pospiechu. Są tu udogodnienia dużego miasta, ale też wiejski spokój. W porównaniu z Wiedniem to miejsce bardziej zadbane, z pięknym tramwajem i zabytkami, które jednak mogą skrywać niekoniecznie piękne historie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Morus 13.03.2021
    Bardzo ciekawy tekst, poszerzający wiedzę historyczną, geograficzną i etnograficzną. Pozdrawiam serdecznie autora.
  • MarkD 13.03.2021
    Dzięki. Miłego dnia, wieczoru a nawet poranka.
  • Morus 15.03.2021
    Dziękuję Marku.
  • Celina 13.03.2021
    O! Ja jeździłem z tego dworca do Szwajcarii? Ale to było ponad 20 lat temu. Ale wtedy wagony były tradycyjne, okno można było otworzyć, popatrzeć na Alpy. A pociąg do zurychu jechał całą noc.
  • MarkD 15.03.2021
    Z dworca zachodniego w Wiedniu czy w Linzu z głównego? Coś ciekawego tam widziałeś?
  • Celina 15.03.2021
    Tak, z dworca zachodniego w Wiedniu. Już kiedyś o tym pisałem. Austrię to przejechałem nocą, Insbruck mi mignął. Zwiedzałem zamek w Vaduz, w Lichtensteinie i w Szwajcarii Zurych, Genewę, Losannę, Berno, a w szczególności zamek w Raperswillu, polecam muzeum polskie i drugie muzeum Kościuszki w Solurze (Solothern). Później jeszcze kanton Ticino, jedyny włoski kanton w Szwajcarii, zaczyna się przy wylocie z przełęczy Gotharda, a kończy na granicy z Italią, bodajże z Lombardią. Tam to głównie Locarno i Lugano i takie lokalne ciekawostki, zatrzymaliśmy się na dłużej w hotelu, żeby poodpoczywać i robiliśmy wypady do Włoch m.innymi. Zresztą w Szwajcarii byłem chyba z osiemdziesiąt razy, ale krótkie wizyty po dwa, trzy dni, raczej służbowe.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania