Gdzie jest Niksen?

- Wiola, za pomocą czego oddycha człowiek?

Wiola się zapowietrzyła. Podobnie jak pozostała część klasy, nie spodziewała się, że Kaczka będzie pytała. Ta kobieta ma obsesję na punkcie biologii, niestety żaden z jej uczniów tej obsesji nie podziela.

Kiedy napięcie sięga zenitu a wytężony wzrok Wioli nasłuchuje podszeptów z klasy, pozostawiona sama sobie, Wiola wie, że musi coś powiedzieć.

- Człowiek oddycha rękami – udaje jej się dopowiedzieć zdanie do końca, tuż przed wybuchem gromu z jasnego nieba, który potem okazał się szyderczym śmiechem klasy, choć przecież żadnych innych pomysłów nie było słychać.

Ku zdziwieniu wszystkich, Kaczka, czyli pani od biologii, zaczęła drążyć temat.

- A w jaki to sposób, człowiek oddycha tymi rękami?

Klasa zamilkła. Może odpowiedź Wioli wcale nie była głupia, skoro nauczycielka, jak to miewała w zwyczaju, nie wyprosiła dziewczyny za drzwi.

- No tak, proszę pani – mówiąc to Wiola kompletnie już zbita z tropu, zaczęła machać rękami w zapamiętaniu.

Przesadą byłoby stwierdzenie, że cała klasa przyznała Wioli rację, ale niektórzy doznali wizji płuc, z których wyrastają ręce.

Wiola dostała dwóję, bo wtedy w Polsce w latach osiemdziesiątych, obowiązywała taka skala.

To jest wspomnienie mojego starszego brata, które rodzi myśl o tym, jakimi to przekonaniami dysponowały dzieci w tamtym czasie. Oczywiście nie chodzi, o podstawową wiedzę z biologii, ale o przekonanie, że człowiek musi coś robić. Wiola ratując swoją średnią w szkole, odwołała się do najbardziej pierwotnej wiedzy jaką posiadała – jeżeli coś dotyczy człowieka, to musi być to związane z robieniem czegoś. I nie ważne czy to robienie jest potrzebne, efektywne i w ogóle istnieje. Robić coś trzeba i już.

Podobnym przekonaniem podzielił się ze mną kolega z pracy. Lata osiemdziesiąte dawno już przyprószyła siwizna no i świat się zmienił. Pojawiły się na nim pojęcia stresu, wypalenia zawodowego i życiowego, oraz medytacja i joga. A ja spotykam Grzegorza, który nie może ustać w miejscu. Jego nadpobudliwość mnie denerwuję, bo razem pracujemy, a jak on biega to uaktywniają się moje neurony lustrzane i też biegam. A ja szybko się męczę.

Pytam więc któregoś dnia Grzesia, ledwo łapiąc oddech- o dziwo, zaczynam w tym czasie wymachiwać rękami – od razu zwracam honor Wioli – to naprawdę pomaga oddychać.

- Grzesiek, co ty tak biegasz?

- W ruchu jest się trudniejszym celem, no wiesz, snajper ma problem, żeby nacelować.

- Człowieku, my w Holandii jesteśmy i nie ma żadnej wojny!

- Sierżant tak mówił, a sierżant wie co mówi.

Przestałam dyskutować z sierżantem w głowie Grzegorza i swoje myśli skierowałam na bardziej przyjemny temat, tego jak to nie mam zamiaru robić nic w weekend.

Na pewno nie będę w pracy. A to ma się nijak do Niksena. Bo weekend to czas porządków, pracy twórczej – hobbystycznie więc to nie praca, może jakiś warsztat rozwijający umiejętności, których jeszcze nie odkryłam, no i najbardziej relaksujący moment – czytanie a przy okazji pisanie – bo jak się czyta to też się pisze.

A Niksen siedzi i patrzy. Jako idea jest dosyć niepozorny. Na pewno nie jest binarny, czego winą może być Polska gramatyka.

Pochodzi z Holandii, co absolutnie mnie zaskoczyło. Dla mnie Holandia to jedna wielka strefa gospodarcza. Dzieci w szkole podstawowej dorabiają sobie na szklarniach - podążając na drugi koniec osi czasu, państwo przyznało dziadkom jeden dzień wolny od pracy, bo inaczej nie mieliby czasu widywać wnuków. W latach kryzysu ekonomicznego, by nie pozostawać w strefie bezrobotnej, Holendrzy z Westlandu skrzyknęli się i usypali kopce. Jest ich kilkanaście w tych okolicach. To kraj, w którym jest tak mało świąt, że nawet jak są, to nikt nie zwraca na nie uwagi.

Do pracy jeździ się rowerami, najlepiej jak wieje padając, bo wtedy wiadomo, że ta droga to kawał dobrej roboty od rana.

I w tym właśnie państwie narodziła się myśl, o Sztuce Nierobienia Niczego, wspomniany wcześniej Niksen.

Absolutna ironia albo totalny mus, biorąc pod uwagę, że Holendrzy wspięli się na wyżyny pomysłowości w pracy i nawet lody włoskie potrafią zapakować.

Pominę ironię, skupię się na musie. Bo oto okazuje się, że ludzie ciągle coś robiąc się wypalają. Nie tylko zawodowo, ale życiowo. Mimo wyrzutów dopaminy związanych z osiąganiem nowych celów i pozostawaniem ciągle produktywnym, na jakimś etapie już nie iskrzy. Nie bawi już ciężka praca i nawet ta lekka też nie wydaje się atrakcyjna. Pojawia się stres. Ten nieprzyjemny szef, który bez skrupułów rzuca kłody pod nogi, robiąc to rękami swojego pracownika. Bo taki pracownik, którym rządzi stres, nie potrafi samodzielnie podejmować decyzji, jest zbyt zmęczony. Ale tego nie powie głos w twojej głowie – nie, on będzie powtarzał „bez pracy nie ma kołaczy” a ty słuchasz, chociaż od pięciu lat jesteś na ścisłej diecie.

Grupa, która obok Holendrów, wydaje się najbardziej zainfekowana wirusem etosu pracy, to opiekunowie osób niepełnosprawnych. Zarówno ci nieprofesjonalni jak i w pełni wykształceni w tym kierunku. Podejście do takich ludzi i oznajmienie im, że oto powinni zastosować w swoim życiu, sztukę nic nierobienia, kończy się wywodem na temat tego, co zrobią w czasie, w którym nie mają robić nic.

Jak często się słyszy panią Jadzię, która narzeka na brak czasu spowodowany nadaktywnością mamy z demencją. Pani Jadzia narzeka, jakaś dobra dusza z fundacji proponuje pomoc, a pani Jadzia:

- E, mama nie lubi obcych, zresztą kto się nią lepiej zaopiekuje niż ja?

Ale dobra dusza nie odpuszcza, zabiera mamę na spacer – o dziwo mama chętnie bierze udział w takiej transakcji – na szali leży chwila wytchnienia dla pani Jadzi kontra nadgodziny dla dobrej duszy.

Tak więc pani Jadzia uraczona kilkoma nawet godzinami, tylko dla siebie, o dziwo, nie oddaje się medytacji, nie czyta książki, która od kilku lat cierpliwie czeka na dokończenie. Nic z tych rzeczy. Pani Jadzia w końcu ma czas posprzątać w domu, umyć okna, zrobić porządek w szafie.

Kiedy mama wraca ze spaceru, dostaje szału, bo nie poznaje swojego domu. Trzeba więc od nowa poprzynosić z piwnicy rzeczy i powiesić je w szafie. Dobra dusza z fundacji pomaga, jest młodsza i ma lepszą kondycję. Dotrze do domu przed północą, poczyta na temat demencji i może uda się jej zasnąć.

Niksen często spotyka takich ludzi i szczerzy do nich zęby. Szczerzy też zęby do joginów i mnichów medytujących na wzgórzach odległych krain. On nie ma czasu na medytację i zawiłe figury. Jest praktyczny i odcina się od oświecenia. Czasami, kiedy już wszystkie argumenty się wykruszają, mówi do pani Jadzi – Ale Bóg też odpoczywał, przecież siódmego dnia, zrobił sobie nic.

- Bóg może, nie ma mamy z demencją, gdzie ja do Boga z całym wolnym dniem, co ja bym robiła?

- Pani Jadziu – mówi Niksen, - to może tylko pięć minut, takie zawieszenie w zmywaniu naczyń, czy popatrzenie przez okno, ale na jakieś drzewo a nie sąsiadów.

- I co z tym patrzeniem miałabym robić?

- Ano nic, kompletnie nic.

- Pan to chyba jakiś nie tutejszy chyba, jakby z innego świata. Jak to tak nic nie robić, co mi to da?

- Będzie pani bardziej kreatywna, wypoczęta?

- Jaka?

- Kreatywna

- Nie, to drugie

- Wypoczęta.

- Oj przydałby mi się wypoczynek, chciałabym w końcu nalepić pierogów, takich z kapustą i grzybami.

Niksen się nie poddaje. Złapał temat

- No ale grzyby muszą być z lasu.

- No przecież wiadomo, że nie ze sklepu.

- To może trzeba po nie iść do tego lasu?

- I co mi z tego łażenia przyjdzie teraz skoro już zima?

- No tam Pani mnie spotka i razem sobie pospacerujemy.

Pani Jadzia się zarumieniła na samą myśl, dobrze byłoby pospacerować w lesie z miłym cudzoziemcem, nie bacząc na to co powiedzą sąsiedzi.

Niksen wydaje się całkiem atrakcyjny. Nie narzuca się z rozwiązaniami, daje przestrzeń na odnalezienie własnego sposobu odcięcia się od robienia czegokolwiek. Jest dyskretny nie używa różowej maty ani obcisłych strojów do biegania. Nie jest przeciwnikiem biegania o ile to bieganie w umyśle biegającego jest przyjemnym truchtem wśród piękna natury.

Nie zakłada szpilek, choć czasem szpilki idealnie by pasowały do makijażu, gdyby tylko był zrobiony, ale właśnie nie jest i w tym nie jest, jest piękny.

Bywa wymagający, ma takie dni, kiedy natłok przekonań i wzorców wdrukowanych w ego, nie pozwala mu położyć się mu na kanapie. Wtedy musi odetchnąć, wrócić do siebie by słowa „ciężka praca uszlachetnia” nie zajęły mu miejsca w tramwaju jadącym na plażę.

Kiedy w końcu dociera na plażę, do lasu, do siebie, nagle okazuje się, że życie może być jeszcze przyjemne, przez pięć minut dziennie każdy może odnaleźć swoje ulubione miejsce, nie trzeba nawet wychodzić z domu. Przez pięć minut, nie trzeba nic – jakie to piękne

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania