Gdzie kończy się my (Porządek rzeczy – I)
Porządek rzeczy
I.
Łóżko stoi dokładnie tam, gdzie chciałam. Pod lampką, która robi ze mnie główną rolę, nawet jeśli jest piątek, a ja mam podkrążone oczy. Pościel wygładzona w jedną stronę, kołdra zawinięta pod moim biodrem tak, żeby wyglądało na przypadek. Lampka po mojej stronie, nie jego; żarówkę mam przykręconą o pół tonu, skóra w tym świetle błyszczy miękko, drobne zmarszczki udają, że ich nie ma.
Lubię moment tuż przed pobudką, kiedy on jeszcze śpi, a ja mogę sobie wyobrazić, że śpi „we mnie”, nie obok. Przesuwam się odrobinę, tak żeby musiał wejść w mój kadr, kiedy otworzy oczy. Znam go na pamięć: najpierw krótkie mrugnięcie, potem to jego półprzytomne „hej”, które zawsze brzmiało, jakby mówił je tylko do mnie.
Tym razem jest inaczej. Budzik odzywa się po mojej stronie, telefon wibruje na szafce. On sięga ponad mną, wyłącza alarm jednym ruchem, nawet na mnie nie spojrzy. Odwraca się do ściany tak automatycznie, jakby robił to od lat. Jego oddech odpływa mi z okolicy żeber, zostaje puste miejsce i ciepło kołdry, które nie wiadomo do kogo należy.
Leżę chwilę, patrzę w sufit. Lampka jeszcze świeci. Chromowana podstawa łapie ostatni błysk i nagle widzę tylko zwykłą żarówkę, nie reflektor. Gaszę ją. Pościel pod palcami stygnie szybciej, niż bym chciała, a krawędź materaca przy plecach jest tak zimna jak ściana, do której nie chcesz się odwrócić.
Wstaję pierwsza.
Łazienka to mój drugi etap. Lustro wisi dokładnie na takiej wysokości, żeby łapać mnie od obojczyka w górę. Światło nad ramą ustawiam trochę mocniejsze, kość policzka ma brać pierwszy błysk, nie kafelki. Umywalka jest sucha, kran domknięty, ręcznik złożony w talię tak równo, że aż się chce go poprawić, mimo że nie ma po co.
Odkręcam wodę, pochylam się, czuję chłód płytek pod stopami. Za matowym szkłem kabiny słyszę, jak prysznic uderza w płytki – jego rytm, nie mój. Kiedy kończy, para zaczyna powoli osiadać na lustrze, jak kurtyna przed spektaklem. Przeciągam palcem po linii ust, poprawiam włosy, ustawiam brodę pod kątem, który znam z tylu zdjęć, że aż wstyd.
On wychodzi spod prysznica, owinięty ręcznikiem. Znam jego drogę: dwa kroki do mnie, łokieć oparty o umywalkę, nasze twarze w odbiciu prawie na tej samej wysokości. Zawsze poprawiałam mu włosy, niby od niechcenia, ale tak, żebyśmy oboje widzieli efekt.
Teraz mija lustro bokiem. Podchodzi do szafki z ręcznikami, wyciąga inny, ten stary, którego nie wystawiam dla gości. Przeciera nim włosy, nawet na mnie nie spojrzy. Siada na brzegu wanny, poza moją smugą światła. W odbiciu zostaję sama – ostro, wyraźnie, ale bez tła.
– Wszystko okej? – pytam, celując w lekki ton.
– Jasne – odpowiada. Krótkie, przycięte. Jakby nie było o czym mówić.
Patrzę na siebie jeszcze chwilę. Para na lustrze podchodzi wyżej, kontur oczu robi się miękki, jakby ktoś mnie wymazywał gumką od góry. Dotykam kranu – jest chłodny, jakby dopiero co ktoś zakręcił wodę, tylko nie ja.
W kuchni wszystko jest łatwiejsze, tu przynajmniej przedmioty wiedzą, gdzie mają stać. Blat mam ustawiony jak linię cięcia: deska pod kątem prostym do zlewu, kubki suszą się uchem w jedną stronę, czajnik siedzi na swoim kółku z kablem schowanym dyskretnie za metalem. Okno jeszcze szare, światło z zewnątrz nijakie, więc włączam własne, nad blatem. Zlew pusty, stal sucha, jakby nikt tu nie mieszkał.
Wstawiam wodę. To jest gest, który zawsze należał do mnie – on nalewał, ja przygotowywałam resztę świata. Słoik z kawą, łyżeczka w to samo miejsce, cukier blisko, ale nie za blisko, bo się pyli. Woda zaczyna szumieć, czajnik łapie rytm, który znam jak bicie własnego serca po schodach.
Słyszę jego kroki. Wychodzi z korytarza w t-shircie, jeszcze bez skarpet, trochę zaspany. Kiedyś w tym momencie pytał:
– Kawa już prawie?
– Prawie – odpowiadałam, choć zwykle była gotowa.
Dzisiaj mówi tylko:
– Nie trzeba mi robić, wypiję po drodze.
Siada przy stole, odblokowuje telefon. Ekran świeci mu w twarz, robi z niej nowy rodzaj oświetlenia, którego nie mam pod kontrolą.
– Mogę ci wlać chociaż wodę do kubka – proponuję, bardziej z rozpędu niż z troski.
– Serio, nie fatyguj się – rzuca, nie podnosząc wzroku.
Woda w czajniku dochodzi do wrzenia, wyłącza się charakterystycznym kliknięciem. Przez chwilę stoję z tym czajnikiem w ręku, jak kelnerka, której ktoś właśnie powiedział, że jednak rezygnuje z zamówienia. Odstawiam go na podstawę. Para unosi się jeszcze moment, potem opada, rozmywa się w świetle nad blatem.
Robię kawę tylko sobie. Z przyzwyczajenia wyciągam drugi kubek, po czym chowam go z powrotem do szafki. To jest ta chwila, w której bardziej czuję się obsługą planu zdjęciowego niż kimś, kto tu mieszka.
Przy stole zawsze udawaliśmy normalną parę. Blat w osi lampy, dwa krzesła naprzeciwko, serwetki, które kupiliśmy „tak tylko, na próbę”, a zostały. Stawiam przed nim talerz, przed sobą ten sam, bo tak jest łatwiej nie zadawać pytań.
– Zjesz coś? – pytam. – Zrobiłam więcej.
– Nie jestem głodny rano – odpowiada, jakby to była odwieczna prawda, a nie coś, co jeszcze wczoraj nie istniało.
Kroi chleb szybciej, niż mówię. Patrzy ponad stołem, w miejsce, w którym jest tylko ściana i kaloryfer. Zawsze powtarzał, że lubi, jak tu jest „spokojnie”. Teraz „spokojnie” brzmi jak „nic mnie tu nie obchodzi”.
Łyżeczka od kawy leży przy jego dłoni, nienaruszona. Moja kręci się bez sensu po dnie kubka, bo kawa dawno już przestała się mieszać. Kiedy wstaje, talerz jest prawie pusty. Odkłada nóż i widelec równolegle, jakby chciał zaznaczyć, że to nie przerwa, tylko koniec.
Szafa to ostatni etap przed wyjściem. Otwieram ją, zanim zdążysz podejść bliżej, jak zawsze. Wieszaki wiszą równo, kolory idą tonami od lewej do prawej. Buty w równych rzędach, noskami w jedną stronę. Ten porządek mówi mi, że cokolwiek się dzieje w środku głowy, na zewnątrz wciąż panuję nad układem.
– Założysz tę koszulę – mówię, wyciągając niebieską, „do ludzi”. – Masz dziś spotkanie, nie?
– Mogę sam wybrać – odpowiada, bez ostrego tonu, ale też bez uśmiechu.
Przez ułamek sekundy trzymamy tę koszulę jak linę przeciąganą w przeciwnych kierunkach. W końcu puszcza pierwszy. Zakłada ją, zapina guziki trochę za szybko. Poprawiam mu kołnierz, palce same znajdują krawędź materiału, strzepują pył, którego nie widzę.
W lustrze w przedpokoju widzę nas oboje. On lekko odwrócony, jakby już w połowie drogi do drzwi, ja za nim, z dłońmi przy jego szyi. Przez chwilę wyglądamy jak zwykła para szykująca się do dnia. Przez chwilę.
Przedpokój jest mały, ale to tutaj zawsze kończyłam kompozycję. Wycieraczka równo z progiem, haczyki policzone: moja kurtka na pierwszym, jego na drugim, goście – jeśli się zdarzą – niżej. Światło nad drzwiami łapie mi kość policzka, kiedy się odwracam. Znam to ujęcie – tyle razy widziałam je w szybie klatki.
On sięga po kurtkę bez słowa. Zakłada ją jak coś, co ma na sobie od dawna. Buty wkłada w biegu, sznurówki wiąże niedokładnie, nie tak jak lubię, kiedy wszystko się zgadza. Odkłada klucze na chwilę na komodę, zaraz je z powrotem łapie.
– O której będziesz? – pytam, celując w neutral.
– Nie wiem. Napiszę – rzuca, już przy klamce.
– Napiszesz? – powtarzam, bardziej do siebie niż do niego.
Drzwi zamykają się cicho, bez trzasku, tylko zamek robi krótki, suchy obrót w metalu. Zostaję w tej małej przestrzeni sama, z jedną kurtką na haczyku i matą przy progu, która stygnie szybciej niż moja dłoń.
Dom jest idealnie posprzątany. Tylko jakoś dziwnie pusto w środku kadru.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania