Gdzie kończy się świat - rozdział 1
Gdy tylko wróciłem do domu, zrzuciłem niewygodne buty na podłogę przy drzwiach wejściowych i z impetem wpadłem na kanapę w salonie. Leżałem plackiem, jęcząc w poduszkę, która miażdżyła mi nos. Niby ostatni dzień roku szkolnego to najlepszy dzień wakacji, ale dla mnie był on okropną męką. Tłoczenie się z dzieciakami z całej szkoły w niezbyt obszernej auli, duszenie się i stanie z godzinę, „słuchając” przemówienia dyrektora, na tematy mniej lub bardziej związane z tą placówką czy z naszymi wakacjami. Potem tłoczenie się w autobusie wypchanym po brzegi młodzieżą ubraną w czerń i biel. Aż w końcu dotarcie do domu, z którego zaraz musiałem się wynosić, bo matka chciała, by jeszcze odwiedzić jej rodziców, rodziców ojca, ciotkę, wuja, drugiego wuja - i jeszcze kilku innych odgałęzień naszej rodziny, które widuję tylko raz na rok w święta Bożego Narodzenia, a które mieszkają w promieniu dwudziestu pięciu kilometrów od naszej ulicy - bo musiałem się przed nimi pochwalić swoim świadectwem. Kartką papieru, na której wydrukowano moją średnią ocen, która była o cały stopień wyższe niż w zeszłym roku, co wprawiało moją matkę w niesamowitą dumę, gdyż byłem bliżej niż dalej do paska. Teraz mogłem leżeć sobie bezwładnie i jęczeć z bólu. Wypełniłem swój obywatelski obowiązek i należała mi się chwila relaksu.
Nigdy nie uważałem swojego życia za niebywale interesujące i godne uwagi. Nie uważałem się też za wybitnie uzdolnionego dzieciaka w jakiejś dziedzinie nauki czy ogólnie życia. Żaden z moich dotychczasowych nauczycieli nie chciał „rozwijać mojego talentu” przez zachęcanie mnie do brania udziału w konkursach przedmiotowych, a ani jeden wuefista nie zaproponował mi miejsca w drużynie na jakichkolwiek zawodach. Od urodzenia mieszkam w jednym mieście, ze sprawdzianów zawsze przynosiłem mierne, miałem kilku dobrych przyjaciół, z którymi grywałem w gry komputerowe, do drużyny w grach zespołowych byłem wybierany gdzieś w środku – kiedy to skończyli się już zapaleni sportowcy, ale nie zaczęto jeszcze losować ludzi, z grupy, która nie przepadała za sportami wszelkiego rodzaju. Często oglądałem z ojcem mecze piłki nożnej w telewizji, gdy tylko były jakieś mistrzostwa. Sam nie miałem ulubionej drużyny, którą mógłbym wspierać w najcięższych chwilach, wyczekiwać jej każdych kolejnych sparingów i z ekscytacją czekać aż wyjdą na boisko, kibicując im zaciekle. W całym swoim krótkim życiu miałem tylko jedną dziewczynę, a nasz związek zakończył się na krótko przed tym jak rozpocząłem swój pierwszy rok w liceum.
Krótko mówiąc, ja, Piotr Król, jestem niczym nie wyróżniającym się z tłumu uczniem przeciętnego liceum, któremu nad uchem ciągle ględzą, że powinien zacząć uczyć się do matur, bo właśnie skończył drugą klasę. Ale, znając życie, pewnie zdam maturę na jakieś pięćdziesiąt procent, może trochę mniej lub więcej, nie dostanę się na żadne studia i będę siedział na kasie w jakimś markecie, dopóki dźwięk czytnika cen nie doprowadzi mnie do szaleństwa albo jakiejś choroby psychicznej. W sumie to bez znaczenie jak zdam, bo nawet gdybym się na jakąś uczelnię załapał, to i tak skończyłbym w markecie.
- Piotrek! – krzyknęła moja mama z przedpokoju, wyrywając mnie z zamyśleń.
Wiedziałem z doświadczenia, że lepiej będzie, jeśli odpowiem i do niej pójdę, bo konsekwencji mojej niesubordynacji mogę nie przeżyć. Podparłem się więc łokciami i powoli podniosłem się z wygodnego siedziska, odkrzykując „zaraz” w stronę korytarza. Westchnąłem. Miałem nadzieję, że moja idylla tak szybko się nie skończy, ale jednak musiałem wynieść się z salonu i spotkać twarzą twarz z moją matką, której mina z zadowolonej mamuśki, której synek otrzymał zachowanie bardzo dobre, zamieniła się we wściekłego rodzica, który zaraz da ci szlaban na wszystko co sprawia ci jakąkolwiek przyjemność. Cicho wierzyłem, że chodzi jej tylko o pozostawione w nieładzie buty, bo nigdy nie było wiadomo, co mojej matce może zaraz strzelić do głowy i za co na mnie nakrzyczy.
- Piotrek, mam do ciebie prośbę.
Oho, już się zaczyna. Czyli jednak moje plany na spędzenie popołudnia na graniu w gry czy oglądaniu bezsensownych seriali i – głównie – reklam w telewizji został zniszczony przez ostatnie wypowiedziane przez nią słowo.
Kiwnąłem głową i zamieniłem się w słuch. Opór był daremny.
- Chciałabym, żebyś pojechał do sklepu po groszek, bo goście przychodzą do nas wieczorem, więc muszę zrobić sałatkę – powiedziała spokojnym tonem. – Proszę. Tutaj masz dziesięć złotych. Weź rower i zaraz wróć tutaj z zakupami.
Podała mi banknot, a ja niechętnie włożyłem go do kieszeni spodni od garnituru. Matka zmarszczyła brwi. Rzuciła jeszcze kąśliwą uwagą na temat mojego stroju i faktu, że jeszcze się nie przebrałem w jakieś mniej odświętne rzeczy, ale zaraz mnie ponagliła, bo teraz potrzebowała groszku. Potem pomartwi się moimi spodniami.
Założyłem ubłocone i dotknięte zębem czasu trampki i wyszedłem na podwórko. Mieszkaliśmy na przedmieściach, więc często zostawiałem swój rower przy drzwiach, nie martwiąc się, że ktoś przeskoczy przez dwumetrowy drewniany płot, przebiegnie dwadzieścia metrów, weźmie mój jedyny środek transportu, popędzi do bramki i będzie się z nią siłował, bo zwykle była ona zamknięta, więc bardziej prawdopodobne byłoby pojawienie się któregoś z domowników, odebranie złodziejaszkowi sprzętu i/lub zadzwonienie na policję. Ktoś musiałby być naprawdę zdesperowany.
Ostatniego lata mój ojciec zrobił mi „niespodziankę” i przytwierdził metalowy koszyk z przodu roweru. Powiedział, że teraz nie będę mógł do sklepów jeździć z rowerem, a nie chodzić pieszo, co bardzo ucieszyło moją mamę. Ale mnie nie. Lubiłem jeździć na swoim rowerze, a brak koszyka pozwalał mi wykręcać się z wożenia większych zakupów, bo dużo by się tego z tyłu nie zmieściło. Od tamtego nieszczęsnego dnia musiałem załatwiać wszystkie sprawunki związane z artykułami spożywczymi, zwykle cztery, a czasem nawet pięć razy w tygodniu. Dziękuję, tato.
Wyprowadziłem rower na drogę i ruszyłem w stronę spożywczaka. Nasz dom miał swoje plusy i minusy. Głównym plusem było jego umiejscowienie, bowiem znajdował się w jednej z cichszych ulic, w dodatku bardzo malowniczych, a to za sprawą pięknie zaprojektowanych i okwieconych budynków mieszkalnych. Jednak ten plus był zarazem największym minusem, gdyż ulica ta znajdowała się chyba najdalej od centrum miasta, przez co do najbliższego sklepu był jakiś kilometr pełnej zakrętów drogi.
Przerzutki trzeszczały za każdym razem, gdy je zmieniałem. Na ulicy było pusto – pewnie wszyscy czmychnęli już dawno do domów, bo zaczynało się robić późno i trochę chłodniej. Przestałem się już koncentrować na jeździe i spojrzałem w górę. Na szczęście nie padało, choć ciemne chmury zakrywały większą część nieba. Prosiłem więc w myślach by nie lunęło jak tylko będę wracać do domu.
W sklepie także nie było tłumów. Szybko odszukałem półkę z konserwami i puszkami, bo, powinniście wiedzieć, znałem już ten nasz sklep jak własną kieszeń. Znałem nawet kasjerkę, panią Natalię, która nigdy nie uśmiechała się do klientów – poza mną. Dobrze ją znałem, była jakieś siedem lat starsza ode mnie, a pracowała tutaj odkąd skończyłem pierwszą klasę gimnazjum. Często z nią rozmawiałem, gdy przychodziłem do sklepu, a gdy tylko miałem wychodzić zaczynało padać. Nie mając przy sobie parasola, przesiadywałem w sklepie czasem nawet godzinę, którą spędzałem na rozmowie z panią Natalią. A raczej na jej rozmowie ze mną, ponieważ okazała się ona być osobą niezwykle gadatliwą, opowiadając mi o swoich planach na przyszłość, o studiach, o chłopaku, który rzucił ją dla jakiejś barmanki z klubu i nawet o swoim psie (czystej krwi jamnik), który tak się wycwanił, że znalazł drogę na stół w kuchni i często, gdy pani Natalia zostawiała niedojedzony obiad, wylizywał wszystko z talerza. Nic mnie nie obchodziło prywatne życie kasjerki ze spożywczaka, ale, po pierwsze, niemiłym względem pani Natalii byłoby powiedzenie, że nic mnie to nie obchodzi, bo, dwa, nic mnie to nie obchodziło, ale, po trzecie, nie pytała się o nic, co byłoby w jakikolwiek sposób związane z moim życiem, więc nie widziałem potrzeby jej przerywać. W każdym razie z tych wszystkich rozmów czerpałem pewne korzyści – zwykle pani Natalia, widząc, że mam małe zakupy do zrobienia, wpuszczała mnie pierwszego do kolejki, tu nienawiści innych klientów. Ma się te przywileje!
Zapakowałem puszkę groszku do plastikowego worka i, uprzednio żegnając kasjerkę, wyszedłem ze sklepu. Gdy tylko zobaczyłem kogoś przy moim rowerze, natychmiast ruszyłem w jego stronę. Miałem już coś krzyknąć, najpewniej coś wulgarnego, ale w porę się opamiętałem. Jakaś dziewczyna, chyba w moim wieku, która opierała się o moje dwa kółka i mlaskała, żując gumę balonową.
Nie znałem jej. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej dziewczyny w tej okolicy, bo bym pamiętał osobę o takich rysach. Miała okrągłą twarz i wąskie usta. Długie włosy opadały falami na ramiona, a spomiędzy ciemnych kosmyków wyglądały jaskraworóżowe pasemka. Była niska, ale ja też nie należałem do gigantów. Wydawało mi się, że mierzyła niewiele ponad metr sześćdziesiąt. Ubrała się jak na jakąś imprezę, w postrzępione szorty o neonowym odcieniu różu i za duży podkoszulek, a na nosie miała duże okulary przeciwsłoneczne. I ciągle nie przestawała żuć tej gumy, co stawało się okropnie wkurzające. Podszedłem do niej, bo zaraz chciałem się dowiedzieć, co takiego majstruje przy moim rowerze.
- Co? – odwróciła się w moją stronę i zapytała, jak gdyby nigdy nic.
Jej bezmyślność oraz ta jakaś beztroska denerwowały mnie. Jak można być taką wredotą, by opierać się o cudzy rower i jeszcze rozmawiać z jego właścicielem, jak gdyby nic się nie stało. Na jakiej planecie ta dziewczyna żyła nim się tutaj pojawiła.
- To mój rower – powiedziałem, starając się nie okazywać żadnych emocji.
- O, to świetnie! – uśmiechnęła się szeroko i wskoczyła na siodełko. – Cieszę się, że znalazłam właściciela! – (czy ona właśnie powiedziała, że mnie „znalazła”? Sam tu przyszedłem!) – Zawieziesz mnie do domu!
Wytrzeszczyłem oczy. Chyba sobie ze mnie żartowała, nie było innej możliwości.
- No co się tak gapisz? – spytała – Zawieziesz mnie do domu. Czego nie rozumiesz?
- Złaź.
Wrzuciłem reklamówkę do koszyka, odszyfrowałem zapięcie roweru i zmierzyłem dziewczynę lodowatym spojrzeniem. Nie miałem nastroju na jakieś zabawy, a zwłaszcza nie na takie, bo nie miałem zamiaru być niczyim szoferem. I tak straciłem około godzinę na te bezsensowne zakupy i dialog z nieznajomą, który to czas mogłem spędzić przy telewizorze. Już nawet nie miałem siły się kłócić.
- Nie zejdę, póki mnie nie zawieziesz do domu – powtórzyła monotonnym tonem.
Westchnąłem. Położyłem dłoń na kierownicy, a dziewczyna stała z siodełka i stanęła z drugiej strony roweru, ciągle się uśmiechając. Nie wiedziałem, co mam z tym wszystkim zrobić. Dziewczyna ciągle na mnie patrzyła. Choć nie miałem siły, to postanowiłem się zachować jak na prawdziwego dżentelmena przystało (choć raz w życiu) i zabrać ją do domu. Może akurat mieszkała blisko mnie, więc będzie po drodze.
- To gdzie mamy jechać? – zapytałem po chwili, a ona wyszczerzyła się i usiadła z tyłu roweru.
Podała nazwę ulicy, a ja już miałem zamiar się wycofać. Byłoby jednak trochę niehonorowo nagle się z tego wycofywać, więc postanowiłem zabrać ją na miejsce jak szybko się tylko dało. Dziewczyna powiedziała, że mieszka niemal na drugim końcu miasta.
Znałem kilka skrótów, w sam raz do jazdy na rowerze, więc droga zajęła mi niecałą godzinę. Na szczęście jej mieszkanie nie znajdowało się n a k o ń c u miasta, jak mi się wydawało. Choć mieszkam tu całe życie, to nie bywa się w każdym możliwym osiedlu, bo po co? Dziewczyna siedziała z tyłu i oplotła swymi rękoma mój brzuch. Wolałbym, gdyby trzymała mnie za ramiona, ale droga była dość wyboista, więc nic nie mówiłem – może miała rację by tak się asekurować. Całą drogę nuciła jakąś nieznaną mi melodię, ale musiałem przyznać, że głos nie miała zły, choć do moich uszu dochodziły tylko niektóre „hym-hymania”.
Zatrzymałem rower na betonowym placu zabaw i odetchnąłem głęboko chłodnym powietrzem. Nareszcie byliśmy na miejscu, więc wreszcie mogłem pozbyć się tej natrętnej nieznajomej.
- Jesteś strasznie naiwnym facetem – szepnęła mi do ucha.
Ta uwaga kompletnie mnie zaskoczyła i trochę przyprawiła o dreszcze.
- Dlaczego? – zapytałem, również szepcząc.
Zsunęła się z roweru i podeszła parę kroków w stronę ulicznej latarni. Teraz mogłem ją widzieć znacznie lepiej. Znowu się uśmiechnęła, tym razem ściągając ciemne okulary.
- Bo mogłeś sobie odjechać, gdy tylko zeszłam z roweru – powiedziała i pobiegła w stronę bloku.
Uderzyłem dłońmi w kierownicę. Miała rację, mogłem tak zrobić. Teraz dopiero do mnie to dotarło. Prawda, byłem naiwny i to nawet bardzo, ale jakoś nie żałowałem tego, że ją tutaj zawiozłem, nie wiedzieć czemu. Ta denerwująca dziewczyna okazała się nie być aż taką denerwująca jak mi się wydawało. Nawet ją polubiłem, musze to przyznać, jednak nie widziałem potrzeby w nawiązywaniu z nią bliższego kontaktu. Taka jednorazowa przygoda w zupełności mi wystarczała.
Nogi na pedałach i do przodu – na pełnej mocy. Byłem już spóźniony, ale miałem jeszcze nadzieję, że zdążę dojechać do domu zanim całkiem zapadnie zmrok. I nie myliłem się, bo Słońce nie schowało się jeszcze w zupełności schować za horyzontem, gdy wjeżdżałem na swoją posesję. Wyciągając reklamówkę, zauważyłem, że w koszyku jest coś jeszcze. Ostrożnie wyciągnąłem tajemniczy przedmiot, który okazał się być plecioną bransoletką z napisem „Estera”.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania