Głosy
Czułem wtedy, że gonię w piętkę; nic nie było na miejscu. Początkowo jakakolwiek ułomność stawiała mnie w sytuacji niewyraźnej. Miałem do wyboru: albo uznać, że nie widzę tego, co aż kłuje w oczy, albo zniknąć. Ale dokąd odejść po spaleniu mostów łączących mnie z przeszłością?
Początkowo nocą, a później, jak leci, ledwie przymrużyłem głowę do jaśka, a już po kwadransie, z krzykiem, jakby mnie na żywca obłupano ze skóry, zrywałem się na nierówne nogi.
Musiało minąć parę minut, zanim dowlokłem się do świadomości i stwierdziłem, że nadal jest ze mnie porządny kawał mizernego chłopa, że leżę na plecach na przydzielonym barłogu, że nie trzeba mnie uspakajać, dopieszczać za pomocą utulania, głaskania i cmokania po ego.
A zaraz potem dopadały mnie głosy i znowu słyszałem dręczący tłum skandujący pytanie: „czy to ty jesteś potępiony?
*
Kiepsko znosiłem ich natrętne odwiedziny i przesadne roztkliwienia. Uważałem, że już nie muszę być zniewalający, podlizywać się im, gdy przemawiają za mnie, stać przed nimi na baczność, w pajęczej postawie, bo ich drapieżny czar stracił moc.
Głosy, które prześladowały mnie dotąd, odeszły. Lecz zamiast nich pojawiły się słabsze, które próbowały mnie zwodzić i nawracać na racjonalne życie. Zapraszały do świata grzecznych, uporządkowanych i posłusznych obroży. Nakłaniały do czcigodnych zachowań, przebiegle mówiły, że skoro mam zamiar pokicać jeszcze po tym łez padole, powinienem zwolnić obroty.
W ich zaproszeniach wyczuwałem fałsz. Nieomal czułem na plecach ich odrażającą, niewytłumaczalną obecność, lepki dotyk, plagę łomotów, tąpnięć i wibracji, czemu towarzyszył wzgardliwy, przedrzeźniający śmiech pełen obłudnego politowania. Wampirzy chichot prorokujący mój kres i zapadanie się w gruzy rzeczywistości, jeszcze nie powstałej, a już znużonej własną pomyłką.
Pytały, od kiedy we mnie tańczą zjawiska i krajobrazy. Odkąd mam te furkoczące przywidzenia, zamęty, odmęty i rozkołysania. Od kiedy wracają mi wspominkowe napady, a ich zamazany sens plącze się po niespiesznej pamięci. Od jakiego czasu, wyprężonymi batalionami, wdzierają się do mnie fakty, daty i miejsca, które, być może kiedyś coś tam mówiły, napominały i skłaniały do zadumy, a teraz były fantomami?
Miałem wówczas wrażenie, jakbym dysponował nieograniczonym „dzisiaj”. Niby nadal robiłem dalekosiężne plany. Poniekąd władałem sprecyzowanymi zamierzeniami. A jednocześnie wiedziałem: pewniki, za które dałbym się posiekać „teraz”, „jutro” zostaną wydrwione. Gdyż to, co jest dzisiaj nagminne, następnego dnia utraci znaczenie, porzuci obecną moc i będzie wycofane z obiegu.
Byłem w kropce. Pałętałem się po ziemi od tak dawna, a coraz mniej wiedziałem o sobie. Co moment doświadczałem innych wątpliwości i zastrzeżeń. Zrobił się ze mnie jakiś lękliwy i przygaszony osobnik.
Nie mogłem nawet powiedzieć, że dokucza mi depresja, gdyż nie było to przygnębienie w stanie czystym, melancholia rozpoznawalna od razu, jak ospałe i beznamiętne drzemanie w kącie. Przypuszczam, że była to raczej uczuciowa maść na skrupuły, ochronny plasterek zapobiegający rozprzestrzenianiu się psychicznych toksyn, mieszanka z niegdysiejszych emocji.
Lecz wiadomo: koniec jednego etapu jest początkiem nowego. Przynosi ratunek i zapobiega stagnacji. Jak gdyby ginęła nadzieja i odmykały się drzwi prowadzące do następnej.
Toteż bez lęku wkraczałem w nieznane przestrzenie świata i stwierdzałem ze zdumieniem że czas nie ma brzegów; jest ciągły i bezkresny jak nieulękłe życie. Toteż zabrałem się za spisywanie wspomnień, jakkolwiek głosy mówiły z satysfakcją, że jest już za późno: powinienem to robić, gdy posiadałem umysłową krzepę i stać mnie było na zdrowy rozsądek.
Mawiały, wpędzając mnie w złość, że przedtem czasu, a teraz nie mam do nich głowy. Na ich gust, za często mylę wydarzenia. Skutki grają w salonowca z przyczynami. Plączę nazwiska, mieszam przyjaciół z wrogami, przedstawiam osoby typu „olaboga” jako ludzi „palce lizać” i „do rany przyłóż”.
Wytkały, iż niepotrzebnie myszkuję po ich życiorysach dopatrując się dobrych cech tam, gdzie nie ma czego szukać, a z upodobaniem pomijam te, które są, czyli - złe.
Z litości nie wspominały o fizycznych wizerunkach; moje notatki zamieniają - w tak zwanym okamgnieniu - „prawdę faktu” na „prawdę fikcji”. Tłuścioch z piętnastej strony, na dwudziestej podobny jest do anorektycznego kija, bezkompromisowo łysy okazuje się odlotowym brunetem z zawadiacką grzywką, umowny przystojniak jest de facto cherlakiem na dogorywku, jednym słowem niebezpieczeństwo czyha na każdego, kogo chciałbym opisać i tylko mi się wydaje, że coś o nich wiem. Krótko mówiąc, ich zdaniem – męczy mnie egzystencjalna czkawka.
Tak więc dałem sobie spokój z przekonywaniem głosów do swoich racji: nic im nie zawdzięczałem. Mówiłem w zamian: to, co się ze mną dzieje, jest zaledwie senną marą, która już przemija. Wprawdzie tej chwili ciężka i żelazna obręcz amnezji zakleszcza się na mnie i uniemożliwia rozsądek, wkrótce jednak zwolni swój zacisk i odnajdę się na nowo.
Choć w głębi ducha przyznawałem im rację, na zewnątrz wolałem tkwić w swoich rozterkach. Sądziłem, że jeszcze nie jestem przygotowany do narzuconych przeżyć, bo wiedziałem: uspokojenie nadchodzi nie tak od razu. Ale narzuconych przez kogo? Kto proponował, bym się „wyciszył”?
Przecież niczego bez moich przemyśleń, nie mogły mi zasugerować. O nieznanym, nie wiedziały wcześniej, zatem ich proroctwa mały swój początek we mnie i nie pochodziły z zewnątrz!
Toteż dałem sobie spokój z przekonywaniem głosów do swoich racji.
Lecz dni, godziny i tygodnie spędzane w łóżkowej monotonii, upływające mi pomiędzy patrzeniem w sufit, a przytulaniem się do ściany, powlekały się patyną miesięcy, rdzawym nalotem bezczynności, osadem coraz bardziej gasnącej wiary w przyszłość. Stwierdzałem więc, że nie mam w sobie siły na dalsze zmagania ze światem i zaczynam tracić grunt pod nogami. Pocieszałem się jednak, że wszelka utrata jest uzupełniającą częścią życia i przyprawą losu.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania