Grande revolution w oparach pleśniowego sera

Miałem trzydzieści trzy lata i wtedy postanowiłem napaść na bank. Jednak nie miałem zielonego pojęcia, jak się do tego zabrać. Od sześciu lat pracowałem na stacji paliw. Jedyne, w czym doszedłem do perfekcji, to przygotowywanie hot dogów. Wiedziałem doskonale, jak długo podgrzewać bułkę, żeby była przyjemnie chrupiąca, ale nie parzyła w usta. Po kilku gestach oraz minie klienta potrafiłem odgadnąć jego ulubiony sos. Kluczem są oczy – zwierciadła duszy.

Włochaty szczur stanął przed uchylonymi drzwiami tylnego wejścia. Oczami wielkości dwóch kulek jarzębiny przyglądał mi się ostrożnie. Chwyciłem za miotłę i ruszyłem na niego niczym rycerz z kopią, aby go przepędzić. Gryzoń stanął na tylnych nogach, a jego oczy żarzyły się rubinową czerwienią. Znieruchomiałem ze szczotką uniesioną nad głową. Zwierzę zakręciło kilka pętli ogonem w powietrzu, nagle zerwał się silny wiatr, który zamknął drzwi. Potrzebowałem chwili, żeby odzyskać władzę nad ciałem. Przysiągłbym, że na moment oślepłem, ale orientowałem się w przestrzeni za pomocą pozostałych zmysłów, jakby to była moja codzienność. Wróciłem do przerwanej pracy, wyjaśniając sobie wszystko przeciągiem i przemęczeniem.

Kończyłem rozładowywać dostawę piw, kiedy zrozumiałem, że muszę pchnąć życie na nowe tory. Myśl o nagłej zmianie kursu nawiedziła mnie niespodziewanie, jakby rozstąpiły się chmury, a z kosmosu wysunęły się zimne, oślizgłe macki, które posłały w moim kierunku snop światła – oślepiający, blado niebieski promień, który szarpie za każdy nerw w ciele. Zostałem naznaczony. Wszechświat mnie wybrał do zadania, którego głębszy sens pozostanie zagadką dla najbardziej jajowatych głów świata.

Opętany gorączkową gonitwą myśli, spociłem się tak, że pot lał mi się po dupie. Podniecony upuściłem kratę browarów. Szkło głośno cmoknęło o zabłocone płytki, ale nie pękła żadna butelczyna.

Koleżanka z pracy, Olga, która stała za kasą, nawet nie zainteresowała się źródłem hałasu. Przecież mogłem leżeć zmiażdżony przez kolumnę sikaczy. Poślizgnąć się przy myciu podłóg i skręcić kark albo zostać zagryziony przez wściekłego borsuka, który wkradł się tylnym wejściem na zaplecze. Niestety, Olga nagrywała TikToka o irytujących klientach, których częściej ja musiałem obsługiwać, bo ona bez przerwy chodziła z głową w chmurach. Przegląda aplikacje randkowe na pilnych przerwach, podczas których dokarmia nikotynową bestię. Puszczała kłęby dymu większe od grzyba atomowego. Kiedy zjawił się zbłąkany staruszek, będący na misji poszukiwawczej baterii do pilota, wiedziałem, że przez najbliższą godzinę jestem zdany sam na siebie – niezależnie od młynu w lokalu. Było pewne, że Olga wda się w pogawędkę z dziadkiem o jego słodkim pupilu.

Natychmiast potrzebowałem się podzielić z nią nowiną, że narodziłem się na nowo. Zrzuciłem skorupę i odkryłem, że mogę wyjść z kokonu własnych ograniczeń. Serce gotowe do walki płonęło we mnie niczym pochodnia. Z wypiekami na twarzy wybiegłem do sklepu, gdzie Olga dosypywała ziaren do maszyny z kawą.

– Wydarzył się cud – niemal krzyknąłem do Olgi.

– Poznałeś kobietę bez wymagań wobec mężczyzn – zadrwiła ze mnie.

– Nie wiem, jak mógłbym ci to opisać – powiedziałem, walcząc o jej uwagę.

– Najlepiej krótkimi słowami, bo idę na przerwę — burknęła, gdy przesypała zbiornik na ziarna. Brązowy grand spadł na podłogę; wyglądało to na inwazję robactwa z dalekich krajów.

– Kurwa, rozproszyłeś mnie – warknęła Olga.

– Posprzątam, ale posłuchaj mnie przez sekundę.

– Za sekundę idę zapalić, bo dziś cały mój dzień jest pasmem nieszczęść. Okres spóźnia mi się o tydzień, moja przyjaciółka wystawiła mnie dla Turka, którego zna od tygodnia, a w drodze do pracy weszłam w psie gówno. Opowiesz mi swoją cudowną historię, jak będę najedzona – wcisnęła mi do rąk paczkę arabiki.

Tamtego dnia opuściłem stację o przyzwoitej godzinie i czekały mnie trzy dni odpoczynku od zapachu benzyny. Słońce zdążyło zajść, a resztki światła utknęły w korkach, nie mogąc rozpłynąć się w próżni. Były więźniami smogowej kopuły.

Czekałem na autobus, gdy usłyszałem szept, który przypominał bardziej mysi pisk. Spojrzałem podejrzliwie na staruszkę opatuloną w turecki dywan. Na głowie miała fioletowy kapelusz, który upodabniał ją do wyjątkowo toksycznego grzyba. Siedziała bezgłośnie, wpatrzona w kratkę studzienki kanalizacyjnej.

Obszedłem przystanek z dłońmi wbitymi głęboko w kieszenie. Mróz odcinał mi czucie w opuszkach palców. Odkryłem, że odgłosy dochodziły ze śmietnika. Powstrzymałem ciekawość, dopóki babina nie wsiadła do tramwaju. Rozejrzałem się, czy przypadkiem nikt mnie nie obserwuje. Wokół chwilowo było pustawo. Zajrzałem do środka zwykłego kosza na śmieci.

Byłem obtoczony w pustynnym piasku, potem wrzucony na gorący olej. Tak mi było gorąco.

Na dnie śmietnika pulsowała niebieska lawa. Nad nią unosiła się brokatowa mgiełka, od której ciężko było oderwać wzrok. Gwieździste niebo było rozdrobnione w blenderze w trybie turbo. Wrosłem w chodnik, przegapiłem autobus i musiałem czekać prawie godzinę na następny.

Późny wieczór spędziłem w kinie. Przemyciłem w plecaku na salę kinową kanapkę z minimarketu wraz z ulubioną oranżadą. Przywykłem siadać na najodleglejszym fotelu w kącie. Zazwyczaj wybierałem bajki albo głupkowate komedyjki, żeby móc oglądać film przy pełnej sali. Bardziej niż to, co na ekranie, cieszyło mnie roztopienie się w mroku wraz z innymi widzami. Ich śmiech wywoływał mój, ich łzy wzruszały mnie. Obrazki wystrzelone z projektora prześlizgiwały się po śnieżnej tafli ekranu. Zapach prażonej kukurydzy wprowadzał domową atmosferę. Zrosłem się ze skórzanym obiciem siedzenia. Napięcie zgromadzone we mnie po całym tygodniu harówki malało niczym sople lodu przy pojawieniu się wiosny. Wyciszony zacząłem obmyślać szczegóły planu napadu na bank.

*

Pstrokata ściana plastiku wiła się przed moimi oczami. Lokalny sklep z zabawkami przypominał krainę czarów wyprodukowaną w chińskiej fabryce. Ekspedientka o twarzy wyciosanej w kostce szarego mydła próbowała nie zdradzać swojego zniecierpliwienia. Poprosiłem ją, pod pretekstem prezentu dla siostrzeńca, o pomoc w znalezieniu najbardziej realistycznego pistoletu, jaki mają na stanie. Przyniosła mi kilka egzemplarzy do wyboru.

– Ten powinien zadowolić chłopca. Po wciśnięciu spustu wydaje odgłosy wystrzału. Ma też wyjmowany magazynek — zachwalała zabawkę, która leżała na ladzie. Ziewnęła w dłoń.

– Siostrzeniec bywa bardzo wybredny, ma bzika na punkcie broni. Rozpoznaje modele z filmów, jest wyczulony na punkcie detalu. Macie coś chociaż z elementami metalowymi? Rozumie pani, żeby wyglądała bardziej realistycznie?

– Ile chłopiec ma lat?

– Sześć.

– Bystry maluch.

Kobieta westchnęła głośno i zniknęła na zapleczu, gdzie widziałem ogromne maskotki z wyłupiastymi oczami. Wpatrywały się we mnie podstępnie, jakby zdradzały chęć wypaplania sprzedawczyni, że wcale nie kupuję upominku siostrzeńcowi. Położyłem palec na ustach, dając im do zrozumienia, żeby trzymały pyszczki dalej zaszyte. Ekspedientka wróciła po długich pięciu minutach. W międzyczasie trzylatek, który wyrwał się z uścisku matki, zdążył połamać miniaturową taczkę. Rodzicielka chwyciła go pod pachy i wybiegła ze sklepu.

– To powinno pana zadowolić – powiedziała z dumą kobieta, kładąc przede mną niewielką walizkę.

W środku znajdował się pistolet, który był ciężki i chłodny. W odbiciu wypolerowanej lufy zobaczyłem własne przerażenie. Nie miałem do czynienia z zabawką. Spojrzałem z niedowierzaniem na uśmiechniętą twarz sprzedawczyni.

– Raz szef pomylił się przy składaniu zamówienia i zamówił replikę z hurtowni, która zaopatruje fanów militariów – wyjaśniła. – Leżała, zbierała kurz, bo nie chcieli przyjąć zwrotu z wymyślonego powodu. Najwidoczniej czekała na pana.

Przysiągłbym, że ekspedientka mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Cena zwalała z nóg, ale nie miałem wyjścia. Wyciągnąłem całą gotówkę z portfela, resztę dopłaciłem kartą.

*

Wsypałem stołową łyżkę kawy rozpuszczalnej do kufla. Brązowy proszek zalałem wrzątkiem ze starego czajnika, który iskrzył, jeżeli w porę nie wyjąłem wtyczki z kontaktu. Kilka skromnych metrów kwadratowych wypełnił aromat spalonej, kawopodobnej cieczy. Nadawała się do przełknięcia po dodaniu łyżki Nutelli.

Całą noc siedziałem z nosem w zeszycie, notowałem szczegółowy plan działania. Kajet kupiłem dawno temu, żeby zapisywać przepisy z ulubionego programu kulinarnego. Nie byłem mistrzem systematyczności. Tylko na pierwszej stronie zapisałem przepis na kurczaka w cieście sezamowym. Po trzech godzinach główkowania, połączonych ze szperaniem w sieci, zapisałem trzy punkty: wejść w kominiarce do banku, zastraszyć personel repliką pistoletu, wyjść z pieniędzmi.

Często sukces jest uzależniony od prostoty pomysłu, ale czułem, że umknęły mi istotne detale. Nie przestawałem intensywnie pracować nad sekwencją zdarzeń. Próbowałem przewidzieć czyhające na mnie niebezpieczeństwa. Kilka godzin po północy zgłodniałem. Dobrze, że w lodówce zachomikowałem puszkę sardynek z groszkiem.

Światło w otwartej lodówce migało – nigdy przedtem nie szwankowało. Martwiłem się, bo nie miałem oszczędności na nowy sprzęt. Ale wtedy, wpatrzony w mrugającą diodę, zrozumiałem, że to kolejny sygnał. Raz świeciła niczym latarnia morska, która prowadzi statki bezpiecznie do portu. Po chwili zaczynała ledwo się żarzyć, jak drewienko w dogasającym ognisku. To był szyfr. Złapałem za telefon – wpadłem na pomysł mierzenia przerw między silnym a słabym światłem. Nic z tego nie wynikało.

Lodówka zaczęła piszczeć, ostrzegając, że drzwi pozostają zbyt długo otwarte. Szron na wewnętrznej ściance topniał. Wtedy zrozumiałem, że najsilniejsze światło skupia się na słowie „miodowa” na puszce z tuńczykiem w zalewie, z kolei najsłabsze pada na styropian z czterema jajkami. Rozgryzłem to – aż podskoczyłem z ekscytacji. Miodowa 4 – to był adres.

Sprawdziłem w internecie; od wskazanej przez siły wyższe ulicy dzielił mnie półgodzinny spacer. Zerwałem kurtkę z wieszaka, dopiłem osad na dnie kufla. Do wewnętrznej kieszeni kurtki schowałem zeszyt. Miałem nadzieję, że dawka świeżego powietrza może podsunie mi istotny pomysł.

Noc była mroźna, psy ujadały do księżyca w kształcie niedojedzonej pizzy. Ktoś szczał w bramie kamienicy, ktoś groził, że skoczy z czwartego piętra. Nie mieszkałem w ciekawej okolicy. Para potarganych nastolatków obściskiwała się na przystanku autobusowym. Mieli czerwone od chłodu czubki nosów.

Na miejscu zastałem cyferblat ze zdartymi nazwiskami. Mogłem tylko zgadywać, pod który numer powinienem zadzwonić. Wstrzymywałem się, była późna godzina, zastanawiałem się, od czego powinienem zacząć rozmowę. Pod jedynką głucha cisza, pod dwójką zostałem zwyzywany od pojebańców i tak dalej. Zrezygnowany wcisnąłem przedostatni interkom.

– Wreszcie, długo na ciebie czekałem – powiedział zdenerwowany, męski głos.

Drzwi się otworzyły, wbiegłem po schodach na górę. Zapukałem w cienką sklejkę, która nie powstrzymałaby rosłego przedszkolaka. Słyszałem, że ktoś się czai po drugiej stronie – ta osoba szeptała. Przyłożyłem ucho do drewna.

– Podaj hasło – rzekł głos.

– Nie znam żadnego hasła – odparłem.

– Musisz znać. Odpowiedz na pytanie: co płynie krętymi dolinami w odmętach koszy na śmieci?

Przejechałem błyskawicznie czubkiem języka po pagórkach dolnych zębów. Błysk flesza w głowie, po którym wyszeptałem:

– Niebieska lawa przykryta kołdrą światła.

Po przekroczeniu progu od razu rzucała się w oczy mapa, która porastała całą ścianę. Był to plan miasta. Wodziłem wzrokiem od jednej czerwonej pinezki do następnej, które tworzyły labirynt. Wyglądało to, jakby mieszkanie zachorowało na ospę. Alan zapalił długą lampę z kloszem w kształcie rybiej głowy, żebym widział więcej. Po czym zniknął w części kuchennej – przygotowywał tam poczęstunek.

Postawił talerz kanapek na chwiejnym taborecie z wytartym siedziskiem. Zaserwował sprawdzony klasyk: kajzerka przekrojona na pół, mozzarella, pomidor przykryty czymś, co udawało salami. Facet wydawał się być blisko trzydziestki, miał posturę laski dynamitu, chodził, jakby ktoś podpalił mu lont. Przetłuszczone włosy nachodziły mu na krzaczaste brwi. Pachniał solą morską, nerwowo zaplatał ręce za plecami. Ewidentnie nie przywykł do przyjmowania gości. Żuł w ciszy kanapkę, gdy ja dalej studiowałem plan miasta z wyciągniętym przed nos palcem.

– Przecież to prowadzi do... – zaniemówiłem.

– Tak, wbiłem ostatnią pinezkę chwilę przed tym, jak zadzwonił domofon. Znasz ten adres? – zapytał Alan, poprawiając ledwie wbitą w mapę pinezkę.

– To bank nieopodal mojej pracy. Przechodzę obok niego każdego dnia.

Upuściłem połowę bułki na dywan – wylądowała masłem do dołu. Zacząłem zwierzać się z iluminacji, która na mnie spłynęła z lejka kosmosu. Mówiłem szeptem, z dziwacznej obawy, że w ścianach ukryte są pluskwy, które nas podsłuchują. Drżały mi wargi, czasami popadałem w bełkotliwe tony. Mój słuchacz nie komentował, z wyższością kapłana kiwał głową, gdzieniegdzie z jego twarzy przedzierał się cień uśmiechu. Kiedy skończyłem monologować, Alan położył mi wilgotną od pomidora dłoń na barku. Zdradził, że doskonale wie, iż musimy razem napaść na bank. Czekał na mnie na polecenie Białego.

– Kogo? – zapytałem, zestresowany napięciem, które pojawiło się w głosie mojego towarzysza.

– Dziś go poznasz. Sam nie znam jego zamiarów w pełni. Zdradził mi tylko tyle, że sprowadzi wsparcie oraz że skok na bank nie jest celem samym w sobie. To wierzchołek góry lodowej, przedsionek do grande révolution.

Zapragnąłem poznać Białego, kimkolwiek on jest. Alan nakazał mi przenieść z lodówki pakunek zamknięty w szczelnym opakowaniu. W plastikowym pojemniku była próżniowo zamknięta folia, a w niej kawałek czegoś porośniętego błękitnym futrem. Alan wyciągnął z kieszeni spodni dwa spinacze i scyzoryk. Jeden spinacz do prania podał mi, a swój zacisnął na nosie. Zrobiłem to samo. Następnie Alan rozkroił paczkę z pleśniowym kawałkiem sera i postawił go na talerzyku po kanapkach na środku pokoju.

Smród eksplodował. Swędziała od niego skóra, a zaciśnięty na nosie spinacz jedynie powstrzymywał od odruchów wymiotnych. Odór szczypał w oczy, wysychały od niego usta. Nakazano mi czekać, więc czekałem, siedząc na kanapie. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie trafiłem na totalnego świra. Zerkałem z ukosa na Alana, który zdawał się w międzyczasie medytować z zamkniętymi powiekami. Myślałem o ucieczce, kupnie taniej wódki i wypiciu tylu kieliszków, żeby zapomnieć o otaczającym mnie wariactwie. Marzyłem o czymś odległym i prostym. Wyobrażałem sobie, że budzi mnie dźwięk deszczu na innym kontynencie. Rwący szum deszczówki w rynnach łączy się z odgłosem cofającej się śmieciarki, kiedy popijam kawę. Czułbym spokój.

Usłyszałem stukot małych stóp o podłogę. Wokół talerzyka z cuchnącym serem tańczył na czterech łapach szczur. Szarpnąłem za sznurki bluzy Alana, który rozpromienił się na widok gryzonia. Spojrzał na tarczę zegara – wybiła trzecia nad ranem – i stwierdził, że najwyższa pora na wizytę Białego. Nic z tego nie rozumiałem. Przy roztańczonym szczurze pojawił się kolejny, a po każdym moim mrugnięciu liczba gryzoni rosła z prędkością kuli śnieżnej. Wypluwane przez ciemne zakątki mieszkania formowały się w równe szeregi, tworząc pośrodku wąski korytarz. Gryzonie stały na parapecie, komodzie, szafie, były ściśnięte na desce do prasowania. Gdy zbiegła się cała kolonia, pojawił się Biały.

Nie potrafię wyjaśnić dlaczego, ale jego widok wywołał u mnie tremę. Był dwa razy większy od przeciętnego szczura, miał sierść bielszą od śniegu w Tatrach. Zmiękły mi nogi, gdy przemówił. Perorował długo, z pasją i zawziętością. Słowa nie były wibracjami cząsteczek w mieszaninie gazów, a gliną, z której lepił rzeczywistość według własnej woli.

– Chcę wyjść! – krzyknąłem do Alana. Sytuacja mnie przerastała.

Mój towarzysz był w szampańskim nastroju, notował ołówkiem polecenia Białego, aż byłem zaskoczony, że nie połamał grafitu.

– Jesteśmy nimi, a oni są nami. To jak wąż Uroboros. Nas jest więcej. Zgodnie ze słowami Białego czas wypełznąć z piwnic, studzienek kanalizacyjnych, tanich stancji na powierzchnię. Viva la revolución! Viva la revolución! Viva la revolución!

Krzyk Alana rozmył się w morzu okrzyków wznoszonych przez szczurzy ocean. Na samym końcu spotkania Biały pozwolił mi poznać swoją rolę w całym przedsięwzięciu. Powiedział, że rozumie mój strach, bo należy się bać jedynie wielkich wyzwań, przed którymi stawia nas historia.

*

Chmury były gęste i zbite jak ścięty tłuszcz na powierzchni rosołu. Powietrze pachniało mokrym cementem. Słońce przypominało betonową kulę, gotową wyburzyć kawałek skały, na której wyrośliśmy. Grzały nas niebieskie prądy lawy ukrytej pod miejskim naskórkiem.

Do oddziału bankowego pierwszy wszedł Alan, ja wszedłem dwie minuty po nim. Stanęliśmy w kolejce do okienka, w której poza nami była wyłącznie staruszka ubrana w złoto. Była to mała filia podupadłego po aferach banku. Nad głowami wyświetlały się kursy walut, a pod stopami połyskiwała imitacja marmuru.

Nieznośne były chwile oczekiwania, aż babina znajdzie w skórzanej torebce portmonetkę z dokumentami. Zaschło mi w gardle, czubkiem języka rysowałem okręgi na szorstkich ustach. Serce z minuty na minutę podchodziło mi bliżej gardła. Myśli, że misja spali na panewce, zjadały mnie po kawałeczku jak larwy zepsute mięso. Oczami wyobraźni widziałem oddział szturmowy, który obezwładnia mnie i Alana. Zawiedlibyśmy nasz szczurzy klan, niczym nie zdołalibyśmy odkupić szacunku Białego. Pomyślałem o niebieskiej rzece, zaciskając pięści. Dodawało mi to odwagi.

Palce ozdobione błyszczącymi pierścionkami zgarnęły plik banknotów i wepchnęły gotówkę do koperty z nadrukiem: chrzest święty Amelki. Seniorka odwróciła się na pięcie, obdarzyła nas serdecznym uśmiechem. Opuściła ropiejące siedlisko ludzkiej pazerności. Replika broni ukryta w kieszeni bluzy ciążyła mi niczym sztanga. Czas apokalipsy nadszedł.

Alan zbliżył się do okienka i poprosił o otwarcie rachunku oszczędnościowego. Gdy pracownica wstukiwała dane na klawiaturze, mój towarzysz włożył do ust ampułkę wypełnioną wiśniowym sokiem.

– Dla nowych klientów… – mówiła kasjerka. – …proponujemy cztery procent w skali roku przez trzy miesiące, lecz również mamy w ofercie… – urwała raptownie, kiedy Alan zakaszlał krwią, która spłynęła przed jej twarzą po szybie.

Lepki sok kapał na podłogę, w odbiciu pancernej szyby widziałem, jak spływa po brodzie Alana na jego klatkę piersiową. Alan upadł na kolana, udawał, że się krztusi. Schyliłem się ku niemu, pracowniczka wybiegła instynktownie zza kontuaru. Gdy była poza swoim azylem, chwyciłem ją za włosy i przystawiłem lufę do jej skroni. Wyszarpnęła się, zostawiając w mojej garści rudy pukiel. Przewróciła się na plecy, wpełzła rakiem z powrotem za ladę. Trzymałem pistolet wycelowany w przestrzeń pomiędzy jej wychodzącymi z orbit oczami. Rzucała we mnie butami, trafiła obcasem w piszczel. Zawyłem z bólu, ale nie przestawałem mieć jej na muszce. Powinienem walnąć ją rękojeścią w pysk, ale brakowało mi tupetu.

– Zapakuj tę reklamówkę do pełna, bo inaczej odstrzelę ci kaczy ryj – rozkazałem. Natychmiast dopadły mnie wyrzuty sumienia, że nazwałem jej przystojną twarz kaczym ryjem.

Posłuchała. Pierwszy raz w życiu poczułem przyjemny ciężar pieniędzy – prawie wyrwało mi bark. Krzyknąłem do Alana, żeby się zbierał, bo pierwsza część roboty była zakończona. Zanim zdążyliśmy wybiec, zawył alarm. Maszerowaliśmy ramię w ramię wzdłuż ulicy, dopóki nie nadjechał pierwszy radiowóz z odpaloną dyskoteką. Wpierw zaczął biec Alan, który przejął ode mnie replikę broni z zadaniem odwrócenia uwagi gliniarzy. Udało się połowicznie – nie minęły dwie minuty, a musiałem również biec, goniony przez lodówę. Na szczęście stacja benzynowa, gdzie pracowałem, była nieopodal.

Dopadłem dystrybutora, zyskałem kilka minut przewagi, wydłużając drogę do CPN-u przez slalom między blokami. Wiedziałem, że gdy tylko policjanci wyjadą na główną ulicę, zauważą mnie natychmiast, ale wtedy będzie już za późno na powstrzymanie rewolucji.

Korony drzew porośnięte rdzą otaczały klockowaty budynek. Przez szyby widziałem, że lokal świeci pustkami. Olga znowu zapomniała dołożyć na stojak płyn chłodniczy, nie zmieniła też mniejszego plakatu obok wejścia na aktualny, z informacją o kawie w promocji. Samej Olgi za kasą nie zauważyłem ani nikogo innego. Szef załamałby ręce, groziłby, że rachunki będziemy opłacać z jałmużny.

Rozsypałem przed stopami sztabki pieniędzy, które przypominały mi tabliczki czekolady. Sięgnąłem po pistolet pełen wysokooktanowej cieczy i zlałem nią stos gotówki. Oblepiła mnie silna woń benzyny, ale jeszcze bardziej wyczuwałem własny pot – kwaśny smród zaszczutej w kozi róg zwierzyny. Kątem oka zauważyłem sączącą się z pobliskiej studzienki kanalizacyjnej niebieską mgłę, gęstą niczym wata cukrowa z drobinkami wyjętymi ze szklanej kuli śnieżnej.

Nadjechały mniejsze i większe radiowozy; w tym czasie wyciągnąłem z kieszeni zapalniczkę. Zwykłą, białą zapalarkę, z której wystarczył drobny płomień, żeby przewrócić pierwszą kostkę domina. Miętosiłem ją w dłoni z uniesionym kciukiem. Nigdy wcześniej nie trzymałem życia w garści. Czerwone twarze gliniarzy darły się w moim kierunku – dotarł do mnie strzęp rozmowy, że wzywają negocjatora. Reszty nie słyszałem, bo wspinałem się do panteonu.

Niewielka postać próbowała się przedrzeć przez armię niebieskich ludzików. Była ubrana w żółty polar, w którym nikomu nie jest do twarzy. Uzbrojeni gliniarze byli wobec niej bezradni. Huragan parł naprzód, nie biorąc jeńców. Zamiast pożaru wybuchł krzyk.

– Mateusz, potrzebuję cię – zadudniło mi w uszach.

Przy jednym z radiowozów stała Olga – na co dzień drobna dziewczyna – postawiona na tle policjantów wydawała mi się ogromna. Patrzyła na mnie tym samym, znużonym szarzyzną wzrokiem. Nie wrzeszczała z żalu ani z przerażenia, głos podniosła z niecierpliwienia.

– Mateusz, potrzebuję twojej pomocy przy wystawieniu faktury. Przecież wiesz, że nigdy nie pamiętam, jak to się robi – powiedziała tym razem zwyczajnie, a ja usłyszałem.

Byłem tak bardzo w szoku, że zwróciła się do mnie po imieniu – i to dwa razy w tak krótkim czasie – że zapalniczka wyślizgnęła mi się z ręki. Glina za moimi plecami wykorzystał moment, zakradł się i powalił mnie na beton. Dalej byłem zamroczony tym, że usłyszałem własne imię wychodzące z ust Olgi – nie pamiętam, żeby zwracała się do mnie inaczej niż bezosobowo. Sylaby Ma-te-usz szeleściły mi w uszach; dawno nikt nie wypowiedział ich przy mnie na głos.

Banda chłopów przycisnęła mnie do ziemi, jakbym złapał piłkę w kształcie pestki śliwki. Brakowało mi tlenu w płucach. Otworzyłem szeroko usta, żeby zaczerpnąć powietrza, wtedy jakiś trep wkopał mi do nich pliki banknotów. Obraz przed oczami zakołysał się podobnie jak tafla wzburzonej wody. Chłodna stal wywołała gęsią skórkę na nadgarstkach. W końcu mnie podniesiono i wrzucono na pakę.

*

Rabusie dostają pryczę w kilkuosobowej celi, dla większych złodziei są szampany i kawior. Fenomeny mojego pokroju trafiają do zakładu psychiatrycznego. Oczywiście, że nie dałem się zdekonspirować – słowem nie zająknąłem się ani o Białym, ani o naszej rewolucji, która wyzwoli wszystkie szczury świata. Na komendzie pytali o wspólnika – najwidoczniej Alanowi udało się uciec przed policją – mamili mnie wizją krótszej odsiadki, aż zjawił się prawnik przyznany z urzędu. Zapytał mnie, czy wiem, jaki mamy dzień tygodnia. Odpowiedziałem szczerze, że nie mam pojęcia. Kiedy człowiek przygotowuje się do przewrócenia świata z góry na dół, traci poczucie czasu. Za prawdomówność przewieziono mnie do szpitala bez klamek. Personel tam był bardzo miły – karmił mnie lekami. Mówiłem im, że jestem zdrowy, ale łykałem podane pigułki, żeby tylko mnie nie faszerowali chemią dożylnie. Po okresie obserwacji psychiatra miał zdecydować, czy można mnie sądzić według miary przeciętniaków.

Przez cały ten czas zastanawiałem się, co o mnie myśli Biały. Wierzyłem, że dostanę od niego drugą szansę, że nie skazałem naszej misji na wieki niepowodzeń. Jesienne deszcze ustąpiły miejsca zimowym przymrozkom. Większość doby spędzałem w pokoju dziennym, gdzie podsłuchiwałem rozmowy pozostałych pacjentów. Najciekawsze toczyła para nastolatków.

Chłopak i dziewczyna u progu dorosłości poznali się na oddziale, kiedy wcześniej oboje odmówili wychodzenia ze swoich pokoi. Gnijąc w łóżkach, wpatrzeni w sufit, umarliby z głodu, gdyby ktoś nie podstawiał im żarcia pod nos. Do ośrodka wsadzili ich zdesperowani rodzice. Dostali tę samą diagnozę. Często dyskutowali o tym, że wspólnie chętnie pojechaliby w góry lub nad morze, ale gdy tylko rodzice usłyszą, że im się polepszyło, rozdzielą i wsadzą do szkół. Cieszyli się, że ominie ich studniówka. Wtrąciłem się, że ja własną miło wspominam, lecz spojrzeli na mnie podejrzliwie, po czym przenieśli się do stołówki.

Wskazówki na tarczy zegara w tamte popołudnia kręciły się leniwie.

Wreszcie zaprowadzono mnie na rozmowę z lekarzem, po której miał się rozstrzygnąć mój los. W małym, ciepłym gabinecie, w którym mieściły się dwa wygodne fotele, biurko i paprotka, czekała na mnie przystojna pani doktor. Przypominała kasjerkę z banku, nazwaną przeze mnie kaczym ryjem. Psychiatra była w kwiecie wieku, ubrana w gruby golf z wysokim kominem na szyję. Podała mi hardo dłoń, potrząsając po amerykańsku. Miałem podobną koleżankę w podstawówce – zawsze odrabiała prace domowe, ale pozwalała spisać.

Traktowała mnie z chłodnym profesjonalizmem, ciągle mówiąc do mnie per pan. Po obowiązkowej wymianie uprzejmości przepuściła serię podchwytliwych pytań. Pod ich ostrzałem lawirowałem w słowach, żeby tylko nie wsypać kamratów. Jednocześnie starałem się, żeby nie uznała, że ma do czynienia z większym wariatem, niż mogła przypuszczać. Gdy rozmowa zmierzała ku końcowi, zapytała:

– Jakby pan porównał swój dzisiejszy nastrój z tym, który towarzyszył panu przed incydentem, po którym się pan tutaj znalazł?

– Nie zmienił się za wiele. Teraz po prostu bardziej mi się chce.

– Co dokładnie? – nachyliła się w moim kierunku, biorąc szklankę z herbatą ze stolika, który nas dzielił.

– Słuchać, mówić, patrzeć.

Doktorka wierzgnęła w fotelu, wylewając herbatę na notatki. Przeprosiła mnie, tłumacząc, że miała wrażenie, jakby coś przebiegło jej po stopie. Wstydziła się własnej reakcji, tego, że wyszła z roli opanowanej profesjonalistki. Poszła po ręcznik papierowy, żeby wytrzeć plamy z podłogi. Zostawiła otwarte drzwi, których nikt nie pilnował. Odwróciłem wzrok w stronę okna – nagle cała ściana zadrżała. Szklanka herbaty zatańczyła na stole, aż spadła i rozbiła się w drobny mak. Piski – setki, może tysiące pisków – gorączkowe, układały się w harmonię. Pojawiły się znikąd z siłą tropikalnego tajfunu. Tynk sypał się z sufitu, pękła szyba w oknie. Z korytarza dolatywały do mnie krzyki spanikowanych pielęgniarek. Ktoś zawołał „Padnij!” – po sekundzie gabinet utonął w kłębie pyłu.

Ogłuszony nie mogłem wstać, przygnieciony kocem z gruzu. Przez zmrużone powieki widziałem białą smugę, która uformowała się w potężnego szczura. Biały wyciągnął do mnie łapę.

– Mateusz, szczur szczura nigdy nie zostawi w potrzebie – rzekł, przepełniony dumą.

Z bólem promieniującym w okolicach żeber zebrałem się w sobie i podążyłem za Białym, który prowadził swoją armię. Śpiew syren nadciągał z oddali, padły pierwsze strzały. Szczękałem zębami od mroźnej chłosty wiatru. Pędziliśmy ulicą pokrytą topniejącym od soli śniegiem. Za zakrętem czekała na nas policyjna blokada – nie wiedzieli, że wcale nam nie zależy na zwarciu. Podążaliśmy do kratki kanalizacyjnej, od której biegł kilkumetrowy drut prowadzący do jednego z okolicznych drzew. Tam, na konarze, czuwał Alan z detonatorem. Raz jeszcze zadrżała ziemia. Odpryski asfaltu spadały nam na głowy. Wskoczyliśmy wprost w powstałą dziurę, do płynącej niebieskiej lawy, która swoim silnym prądem porwała nas ku lepszemu jutru.

Średnia ocena: 3.3  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • droga_we_mgle 2 miesiące temu
    Będę tutaj
    Jej, prawie przegapiłam istnienie tego, wiec tworzę komentarzem swoistą "zakładkę"
  • Vincent Vega 2 miesiące temu
    Zapraszam o każdej porze dnia i nocy, można z towarzystwem. :)
  • droga_we_mgle miesiąc temu
    Mówiłam już kiedyś, że masz zarąbisty styl? Pewnie tak. Ale mogę powtórzyć. Masz zarąbisty styl.

    Skojarzenia: mroczne "Ratatuj" i szczury z "Koraliny".

    "Facet wydawał się być blisko trzydziestki, miał posturę laski dynamitu, chodził, jakby ktoś podpalił mu lont." - moje ulubione zdanie, choć perełek jest tu więcej.

    "Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie trafiłem na totalnego świra." - aha, bo sam nim nie jesteś...

    Choć do końca nie wiadomo, czy bohater faktycznie doświadcza czegoś nadprzyrodzonego, czy załamała mu się psychika.

    5+, pozdrawiam :)
  • Vincent Vega miesiąc temu
    droga_we_mgle dziękuję za regularne wizyty i komentarze. Może uda mi się przekonać Pixara do adaptacji xD

    Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania