Granice tolerancji
Dla mojej siostry
***
Nigdy nie dopuszczałam do siebie wiadomości, że mogę być nietolerancyjna. Nie, nie skrywałam tej myśli gdzieś w zakamarkach umysłu, rozpaczliwie pragnąc się jej pozbyć, nie udawałam, że nie dostrzegam problemu. Coś podobnego po prostu nie przyszło mi do głowy. Wydawało mi się chyba, że powinnam być tolerancyjna z zasady, no bo jak – niewidoma, a nietolerancyjna? Przecież to rozbieżność! Ostatnimi czasy mam jednak wątpliwości.
Żar leje się z nieba, a moja siostra i ja idziemy rozgrzanym asfaltem w stronę dworca. Uznałyśmy, że nie opłaca się nam brać walizki czy chociażby większej torby i teraz męczymy się z mniejszymi, takimi, które można zawiesić na ramię.
- Przepraszam – mówię, gdy jedna z tych niesionych przeze mnie uderza Alicję w udo.
- Nic nie szkodzi.
Jestem pewna, że w innej sytuacji machnęłaby lekceważąco ręką, ale dziś, biorąc pod uwagę nasz ekwipunek, słusznie uznała, iż nie warto ryzykować.
- Jesteś pewna, że dobrze idziemy? – pyta.
Och tak, oczywiście… Chociaż… zaraz…
- Po prawej stronie powinien być sklep „ABC” – przypominam sobie.
Tak, najpierw asfalt, potem kamienne płyty. Może gdybym szła sama, byłoby mi łatwiej? Ale nie mamy na to czasu. Maszyniści nie traktują oczywistej sklerozy niewidomych jako okoliczność łagodzącą i nie poczekają, aż łaskawie znajdziemy się na peronie.
- Przepraszam! Którędy na dworzec?
- Jeszcze ze dwieście metrów prosto i będziecie panie na miejscu – odpowiada usłużnie młody mężczyzna.
Znajdujemy się mniej więcej na wysokości sklepu „ABC”, gdy nagle Alicja się zatrzymuje. Gryzę się w język, by nie rzucić jakiegoś złośliwego komentarza. Dobrze wie, że zostało mało czasu i z pewnością nie przystaje z błahych powodów.
- But mi się rozwalił – mówi.
Co zrobić w tak kłopotliwej sytuacji? Mam wprawdzie jakieś klapki w torbie, ale jeśli zacznę ich teraz szukać, na pewno się spóźnimy, a następnego pociągu już nie mamy. Oby tylko doszła do tego przeklętego dworca, w Poznaniu kupi się coś zastępczego.
Niespodziewanie siostra rusza szybkim krokiem, niemal truchtem, pociągając mnie za sobą.
- Naprawiłaś? – pytam.
- Nie, schowałam do torby. Cholerka, tu są kamienie…
W pociągu, na który musiałyśmy chwilę czekać, panuje taki ścisk, że ledwo przedzieramy się przez wąski korytarz. Mężczyzna o życzliwym głosie ustępuje mi miejsca, wkrótce potem znajduje się także siedzenie dla Alicji.
- Konduktor pytał czy nikt mi na stopy nie nadepnął – mówi, wręczając mi bilet i legitymację.
Czuję, że jest podekscytowana swoim własnym „boso przez świat” i modlę się, by w Poznaniu minęła jej ta euforia.
Wysiadamy na dworcu głównym, a ja mam skrytą nadzieję, że pójdziemy teraz do sklepu obuwniczego i choć ostatnio nie spotkał mnie żaden nagły przypływ gotówki, jestem w stanie wysupłać parę złotych choćby na „japonki”.
Alicja ma jednak inne plany. Zjada zapiekankę, czeka, aż ja pochłonę swoją kanapkę (nie lubię pieczarek)
, a potem wychodzi na papierosa, pozwalając mi w samotności wypić kawę - tak ohydną, że muszę się powstrzymać, by nie wypluć jej z powrotem do kubeczka.
Odwiedzamy też toalety i księgarnię, a ja wciąż nalegam, by siostra włożyła buty.
- Ale ja nie mam żadnych! - irytuje się w końcu.
- To przestań mi chociaż mówić, że ludzie się na nas patrzą.
- Na ciebie też się patrzą, i co?
Brawo! Trafiła! Nie chcę się przyznać, że" na mnie mogą", więc milczę, od czasu do czasu wtrącając tylko jakieś uwagi.
Byłam przekonana, że spacer boso to jednorazowa przygoda. Myliłam się.
Wysiadamy na dworcu głównym w Szczecinie. Alicja wyciąga rączkę walizki i pozwala mi ująć się za ramię.
- Wiesz, mam bardzo niewygodne buty -odzywa się, a ja, czując niebezpieczeństwo, wstrzymuję oddech. - Więc najlepiej będzie je zdjąć!
Ruszamy. Idę sama i irytuje mnie, że za sobą słyszę tylko turkot ciągniętej po chodniku walizki.
- Ala, w tramwaju załóż buty, dobrze?
- Ale dlaczego?
"Bo tam już mogą być moi znajomi" - myślę.
- No bo... no bo...
- Moniko, czy ty nie szanujesz mojej inności?
Nie pamiętam czy potem wciąż prosiłam, by włożyła buty. Pewnie tak. Ale w głowie pozostaje mi jej pytanie. Szanuję, oczywiście. Niech sobie chodzi bez butów, kiedy dusza zapragnie, tylko błagam! nie przy mnie. Nie popieram tego, co robi, ale toleruję... przynajmniej wtedy, gdy nie ma mnie w pobliżu albo nie jestem tego świadoma. Z drugiej strony w pewnym momencie z pewnością zorientuję się, że brakuje dźwięku kroków i pomyślę, że wolałabym jednak wiedzieć od początku o kolejnej bosej eskapadzie. Nie dość, że nietolerancyjna, to jeszcze egoistka!
Dobrze więc, Alicjo, chodź bez butów. Tylko, proszę, nie przy mnie.
Komentarze (6)
"Niewidoma, a nietolerancyjna? Przecież to zbieżność!" - czy tu nie miało być czasem "rozbieżność"? (w sensie, że niewidoma nie powinna być nietolerancyjna)
"mówić, żel udzie" - mówić, że ludzie
Całość ma bardzo uniwersalny przekaz - w końcu każdy chce się uważać za tolerancyjnego, akceptującego, rozumiejącego - tylko właśnie często bywa tak, że to właśnie sytuacje podobne do tych, którą opisałaś, weryfikują nasze wszelkie osądy o innych i samych sobie. Przecież tak naprawdę nie ma jakiegoś powszechnego "obowiązku" noszenia butów zawsze i wszędzie, ale ich brak w jakiś sposób godzi w normę społeczną, przez co zwraca uwagę - a taki rodzaj zwracania na siebie uwagi mało komu odpowiada. Podsumowując - 5 za dobre oddanie tego rodzaju "hipokryzji", który mimo woli siedzi gdzieś w człowieku i nie chce się dać wyrzucić.
:-)
Co do historii - Ala nigdy się nie skarżyła, że nadepnęła na jakiś kamień czy coś równie nieprzyjemnego, za co szczerze ją podziwiam. Na jej miejscu pewnie miałabym stopy we krwi i we wszystkich odpadach, których pewnie na ulicach nie brakuje. Pisząc to, nie zastanawiałam się, że historia może być smutna, choć coś w tym jest, bo jakby nie patrzeć, trudno tu komukolwiek dogodzić. Na kompromis też się nie da pójść, bo albo się buty nosi, albo nie.
Na szczęście z tego co się orientuję (dawno nigdzie razem nie spacerowałyśmy, ale jednak), przeszła jej chyba ta faza. :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania