GREENWICH: Rozdział pierwszy
NAJGORSZY SĄSIAD ŚWIATA
Kamienica Steve'a Woodsa prezentowała się mniej więcej tak źle, jak przeciętny budynek w mieście, pogrążonym wojną. Był zniszczony, pogruchotany, zmiażdżony przez brutalność czasu, a przy okazji umieszczony nad głównym wejściem napis „ψ℩ςλαρζ” układał się wraz z kratami w bramie jako „marność nad marnościami”. Co prawda, nie było tam też rzeczy tylko brzydkich. W kanony tradycyjnego piękna można było wpisać choćby dwie kolumny, stojące kaj wie dlaczego na chodniku, oraz udekorowane hiacyntami balkony. Cóż to jednak daje w świetle tego, że kolumny nie pasowały do całości tak bardzo, że prędzej można było dostać na ich widok spazmów, a kwiaty dawno już zgniły, nie podlewane przez nieistniejących znowuż gości.
Kaj wie też, po co ta kamienica tu w ogóle stała. Steve Woods, bogaty biznesmen z niezłą jak na te czasy renomą, niegdyś wykupił ją za niemałą sumkę, po czym całkiem opuścił wyjeżdżając gdzieś na drugą stronę świata. Stoi ten „kloc” współczesnej architektury żalu i rozpaczy od dobrej dekady, robiąc wyrzuty sumienia ku piersi Berniniego. Żeby jednak śmiechom końca nie ubyło, to wcale budynek ten nie był opuszczony. Ba! mieszkało tu nawet TRZECH lokatorów (a niegdaj i pięciu, lecz jeden zmarł na chorobę, przypominającą przeziębienie, zaś drugi miecz Damoklesa poznał już przed laty na hiszpańskim rodeo klubowych fetyszystów — proszę nie wnikać). Dzisiaj, a jest 12 kwietnia 1992 roku, dalej tylu okupuje trzy niewielkie kawalerki, wbrew odgłosów szyderstw ze strony tutejszych mieszczan.
— Na co oni te mieszkania tu w ogóle trzymają? — mówił jeden Brian do drugiego. — Przecież to ani nie pachnie, ani nie wygląda. Zaś za tą cenę można by spokojnie utrzymać… niezłe mieszkanie w Miverlock — czym Miverlock jest, o tym autor planuje zainteresowanego czytelnika za niedługo poinformować.
— Wiesz, Brianie, moim zdaniem to wynika z pewnego poczucia utraty. Powrotu do początków cywilizacji. Wiesz, można - będąc skrajnie zdesperowanym - wybierać łono natury i, tak jak my, ogrzewanie swoich nagich torsów w świetle słońca. Ale można też, a jakże, kierować się w stronę pierwotekstów nowożytnej ludzkości. I mieszkać w starym, betonowym pudełku.
— Ma to sens, ma sens, Brianie Baransteinie.
I tak rozmawiał, jeden do drugiego, potem ten drugi podobnymi zagwostkami karmił trzeciego, by następnie również w dyskusje o ontologicznym statusie mieszkańców kamienicy Steve’a Woodsa rozmawiała pani Clark - między jedną a drugą dawką codziennej aspiryny śmiejąc się z nieszczęśników pod nosem. A państwo Brianie za to właśnie wstawali z basenu, bo im tropikalne słońce ramiona przypaliło.
Była jednak i jeszcze jedna, jakże paskudna w swej naturze teoria. Oto Steve Woods miał być okropnym wcale człowiekiem i zbudować oną kamienicę w jednym, parszywym celu: zirytowania sąsiada. Ta trudna do moralnego zaakceptowania hipoteza nie była jednak całkiem wyssana z palca. Nie można bowiem nie zauważyć faktu, że tuż naprzeciwko kamienicy mieszkał niejaki Thomas Frank. Kim ten człowiek był? Wystarczy rzec, że mniej więcej tak bogatym i szanowanym człowiekiem, co właściciel wspomnianego dzieła sztuki. Majątkiem wcale mu nie ustępował, podobnie zawiścią i niechęcią do wszelkiego ludu. Tym dziwniejsze, dlaczego zamieszkał w Greenwich, w miejscowości przecież niewielkiej, w której trudno było ukryć się ze swoją cudowną willą od wzroku gapiów. Lecz, powracając do motywów zbrodni Steve’a Woodsa, jeśli teoria ta ma pokrycie w rzeczywistości, trzeba przyznać, że zadanie udało się wprost cudownie. Bowiem Thomas Frank, w całej swojej powadze i naburmuszeniu, darzył kamienicę szczerą nienawiścią.
Czemu irytowała go aż tak bardzo? Cóż… Starczy porównać ten betonowy prostopadłościan z jego willą. Wybudowana na stare lata (miał on już w okolicach siedemdziesiątki) była niewielka, acz swoją architekturą przypominała wielce cudne obiekty z antycznej Grecji czy innego Rzymu. Brzmi to na horrendalnych rozmiarów… nudę, i dokładnie tak jest. Przechodnie mawiali, że nigdy nie widzieli tak pięknego, tak znakomitego i tak, o zgrozo, przewidywalnego oraz stereotypowego domostwa człowieka, który swojego majątku dorobił się w ciężkich latach 50. i 60. W każdym razie, główne wejście podtrzymywały dwie kolumny, w starym stylu korynckim, zaś całość prezentowała się niby Partenon, tylko mniejszy, bardziej skromny i nastawiony na efektywność w jego przemierzaniu. W dzień bił po oczach bielą, w nocy zmieniał swój kolor na delikatny granat.
Tym, co robiło jednak największe jak już wrażenie, był okalający willę ogród. Otoczony wzdłuż wysokim żywopłotem skrywał w sobie najznamienitsze skarby - posągi antycznych bóstw, herosów, kopie oryginalnych rzeźb choćby Myrona; fontanny, wykwintnie rzeźbione ręcznie ławki czy krzewy leczniczych roślin. A propos samych antycznych bóstw, należy wspomnieć, iż jak najbardziej pojawiali się w toku historii podstępni dziennikarze, którzy dopytywali, czy i Thomas Frank nie wstydzi się tego w protestanckim bądź co bądź kraju, jednak ten dość zgodnie zawsze odpowiadał, że „najbliżej leży mi wiara w ekonomię, bo ta niewątpliwie posiada znamiona religii; później wierzę w pieniądz sam w sobie, kolejno w różnego rodzaju naukę i medycynę, a dopiero dalej stawiam protestanckiego Boga”. Dość… kontrowersyjne wyznania, trzeba przyznać.
Czas wtem przejść do teraźniejszości i stwierdzić, że tego właśnie dnia, 12 kwietnia 1992 roku, Thomas Frank wracał od burmistrza miasta Miverlock, czyli sąsiada Greenwich, powolnym krokiem zbliżając się do swojego domu. Kiedy tylko ujrzał na horyzoncie kamienicę, w jednej chwili zacisnął zęby, wyrzucił kilka cichych klątw pod nosem i przyspieszył kroku. Za nim zrobiła to również trzymana w lewej ręce laska, którą miał w zwyczaju nazywać „Landmarkiem”. Zwyczaj ten wziął się zresztą od tego, iż w jej rączce wyrysowane jest coś na wzór kompasu, a jako iż pradziadek jego był w przeszłości podróżnikiem, lubił wkomponowywać w swoją nomenklaturę przeróżne międzyświatowe smaczki. Najbardziej irytujące w obecności kamienicy Woodsa było to, że Thomas uwielbiał spacerować. Często wychodził rankiem na ulicę, już około godziny piątej nad ranem, aby przespacerować jeden, dwa kilometry. Mówił, że daje mu to młodzieńczą siłę, o której ludzie w jego wieku często zapominają. Jednakże, wielokrotnie zdarzało się, że obserwując przed jego oczyma ten wytwór szatana, szybko powracał do domu po zaledwie paręset metrach.
W środku czekała na niego gospodyni. Monica pracowała tu od dekady, włącznie z Lilą, której z powodu ciężkiej choroby nie było aktualnie przy swojej starszej i bardziej doświadczonej służbie. Widziała więc ona proces budowy kamienicy, jak i jej „zakończenia”, które nigdy formalnie nie nastąpiło, a budynek dalej prezentuje się niby w środku okresu deweloperskiego. Widziała też z bliska samego Steve’a Woodsa, któremu podawała kawę, gdy ten niechętnie pojawiał się u Thomasa Franka - zresztą, ze wzajemnością.
— Ma się rozumieć, psze pana, iż budowa zakończy się jeszcze przed zimą — mówił latem 1987 roku. — Potem zamierzam opuścić kraj i wyjechać. Rozumie pan, choćby na Karaiby. Odpocząć od tego całego zgiełku biznesu, od ekonomicznych drwin i spojrzeń pełnych ludzkiej zawiści.
— Rozumiem… — każde słowo, każde zdanie, każdy nadawany wyrazom akcent w ustach obu tych wydrwigroszy wypełniony był po brzegi ironią, sarkazmem i nienawiścią. Wyrzucał, niby naładowany karabin, szpilki, jakie skutecznie wbijały się w oponenta. — Mnie też to nieraz chodzi po głowie.
— A to ciekawe. W końcu, może się pan pochwalić pięknym, jak na te czasy, ogrodem. Mało kto pozwoli sobie na zatrudnienie samej Rachel Whiteread, aby zaprojektowała cokolwiek na drugim końcu globu.
— To samo mogę powiedzieć o tejże kamienicy. Skąd w ogóle w pana głowie idea, żeby zdecydować się na coś tak… unikalnego? Nawiązał pan współpracę z branżą? Czy to zwyczajny kaprys majętnych osób? Może nuda?
— Powołanie, Frank, powołanie — nie znosił, kiedy nazywano go wprost nazwiskiem. Jeszcze bardziej imieniem, ale z takimi ludźmi dawno zerwał już kontakt. — Pomyślałem sobie, że dobrze byłoby zrobić pod koniec życia coś dobrego. Nie każdy może pozwolić sobie na zamieszkanie w Miverlock, a to bogate, drogie miasto. Burmistrz Lansbury sam poparł mą skromną inicjatywę, by wybudować serię tanich mieszkań w Greenwich, aby pozwolić ludziom na osiedlenie się blisko tej, bym to nazwał, niewielkiej metropolii.
W tej chwili o stół uderzyła lekkim muśnięciem filiżanka czarnej kawy, podanej przez Monicę. Pamiętała Woodsa jako wiecznie uśmiechniętego człowieka, niemalże nie starzejącego się, za wyjątkiem oczu, które z miesiąca na miesiąc nasiąkały czerwienią. Jednak nawet ten uśmiech wyglądał i brzmiał niemalże na fałszywy, odsłaniający swoją prawdziwą naturę zza grubego wąsa. Mimo to, nie mogła nazwać go człowiekiem złym czy sprawiającym ono złe wrażenie. Inne podejście prezentował rzecz jasna Thomas.
— Niech zginie w męczarniach, błagam wszystek bogów, jakie kiedykolwiek wymyśliła ludzkość — zaczął mówić po przekroczeniu progu domu. — Niech ten Imperator nieczystej mowy, szatański napletek, smok z wód piekielnych oblany żrącym kwasem; niech sobie sam napluje w twarz, a potem połknie rozżarzone żelazo, utknie na dnie oceanu, wtopi się w ziemię po wsze czasy, na litość! — Jego rytuał był podobny każdego dnia: wracał ze spaceru, krzywił się wpatrzony w kamienicę, wspominał z żałością wszystkie wizyty u niego Steve’a Woodsa i odwrotnie, wchodził do domu, zdejmował płaszcz i kapelusz oraz rzucał klątwami na prawo i lewo, nie myśląc nawet za specjalnie o tym, co mówi. — Pani Moniu, proszę podać kawę.
Nie myśląc za wiele, ominął gospodynię bez przywitania na głównym holu i usiadł na kanapie obok książki Wilbura Smitha o zacnym tytule „Monsun”. Wpatrzony w niego z okładki mężczyzna, ze strachem i chęcią szybkiej śmierci, zdawał się odzwierciedlać większość ówczesnych uczuć Franka.
— Jak, drogi panie, u burmistrza? — zapytała Monica, podając mu kawę. Przez te wszystkie lata ich relacja stanęła już w tym miejscu, iż mogła swobodnie wypytywać go nawet o prywatne, biznesowe sprawy. Kiedy nie był to temat do rozmów z pospólstwem, jak wciąż Thomas określał ludzi nierównych w pełni sobie, nie zawsze całkiem obraźliwie, mówił otwarcie, że nie może w tej kwestii nic powiedzieć.
— Lansbury to co najmniej ciekawy człowiek, jak ponownie się przekonałem— zaczął odpowiadać. — Wypiliśmy herbatę, zjedliśmy kawałek ciasta, który upiekła pani Clark, a potem przeszliśmy na tematy stricte biznesowe. Wybacz, ale poza tym, że poszły one po dobrej myśli nie mogę więcej powiedzieć. Pani Moniu — miał tak w zwyczaju dość pieszczotliwie ją określać — mam jedną prośbę. Może pani szybko posprzątać wejście. Za chwilę przyjdzie Martinno i nie chciałbym go witać za progiem takim niechlujstwem.
Monica posłusznie kiwnęła głową i ruszyła do pracy. Po pół godziny, w trakcie których Frank wypił kawę, umył się, przebrał i wyczesał, usłyszał już tylko pukanie do drzwi. Za nimi, ubrany w gustownie uszytą marynarkę, dopasowaną koszulę i kamizelkę wraz z biegnącym przez jego tułów łańcuszkiem, pojawił się niejaki Robert Martinno, od którego czytelnik dowie się trochę więcej na temat interesów Thomasa Franka. Był to bowiem nie kto inny, jak księgowy głównego bohatera, który wparował do mieszkania jednak z naburmuszoną i niezbyt wesołą miną. Kulturalnie przywitał się jednak z Monicą skinieniem głowy, podziękował za propozycję herbaty, wprost ruszając do głównego salony.
Stylowo urządzony hol domu miał w sobie kilka elementów, które mogły dziwić standardowego obywatela świata. Jednym z nich niewątpliwie są świeczniki, wbite w ściany dookoła pomieszczenia. Ich kontrast z bądź co bądź nowoczesnym salonem to najmniejszy problem. Większym jest fakt totalnego bezsensu ich samej obecności. Stawiać tutaj świeczniki ma podobnie tyle samo logiki co zaświecenie pochodni w środku dnia. Salon ten miał tendencję do bycia wiecznie jasnym, nigdy nie skrywającym się w ciemności. Toteż… nikt tych świeczników nie zapalał. Rzecz drugą stanowi widok nie rozpalonego kominka elektrycznego po środku holu i okalającego go raz perskiego dywanu, dwa - rzeźby „Myśliciela” (kolejnej repliki, rzecz jasna). Wedle skromnych słów Lily, „pasowałoby to prędzej do drzwi toalety, niż tego pustostanu”.
Thomas Frank podał rękę Robertowi Martinno, a po tym uścisku Włoch zdecydowanie spogodniał. Nie da się ukryć, że jakikolwiek sam jego pracodawca by nie był, darzył go pewnym przyjacielskim uczuciem.
— Cóż cię sprowadza, żeś się tak chciał pilnie ze mną spotkać?
— Nie strasz mnie banałami. Banał, mio caro, to największe bezeceństwo jakim można zatruć rozmowę, uwierz mi. Sprowadza dyskutantów do roli lebiegów. A za tych, powiem cicho, nas nie uważam. Odpowiadając jednak na twoje pytanie — rzekł, podczas gdy Thomas zamykał powoli drzwi wejściowe — jest sporo spraw do omówienia.
— Interesy?
— Interesy, interesy… inne sprawy, o wiele istotniejsze. Z twoim biznesem wszystko w porządku, skutecznie udaje mi się sprzedawać niedawno kupione akcje. Jeszcze trochę, a The Oil Company też trafi do Conwayów.
Thomas Frank uśmiechnął się w duchu. Od dawna chciał sprzedać cały swój fizyczny majątek, wszystek firmę i kompanię handlową. „Mam już siedemdziesiąt lat”, powiadał. „Dzieci brak, na nową żonę nie liczę, nie mam więc nic nikomu do oddania. Mogę zainwestować co najwyżej w „Reformę”, a to mi się - delikatnie mówiąc - nie widzi. Więc najlepiej zarobić teraz tyle, ile mogę, by na koniec życia zaszaleć w innych sferach”. Jakie były to sfery - to wie tylko sam zainteresowany.
— Jest jednak… jeden problem — Thomas kiwnął porozumiewawczo głową i podniósł prawą brew. — Chodzi o Adama Rubinsteina. Nie chce zgodzić się na cenę.
— Dziesięć milionów dolarów to za dużo?
— Właśnie… właśnie nie — Robert Martinno, gładko ogolony młody jeszcze człowiek, o którego przeszłych relacjach z Frankiem narrator jeszcze swoje opowie w kolejnym rozdziale, wpatrzony był teraz w sufit, jakby szukając odpowiednich słów. — Nie do końca wiem, co temu człowiekowi chodzi po głowie. Czym dłużej na niego patrzę, tym częściej zdaję sobie sprawę z powodów twojego zerwania kontaktów z tym człowiekiem. Zdaje się, że oszalał.
— Przejdź do rzeczy.
— Nie, nie, to akurat dość ważny temat, amico. Spotkałem go w barze „Podczasem”, tam gdzie zwykle. Przyszedłem na godzinę przed umówioną szesnastą, ale i tak czekałem kolejne dwie. Jak mam być szczery, na poważnie uwzględniałem możliwość wyjścia stamtąd i zostawienia gospodarzowi jakiejś informacji czy innej notki. Ale on się pojawił. Pijany. Ledwo żywy. W samej tylko koszuli, do tego rozpiętej. Co gorsza, nikogo ten widok raczej nie zdziwił. Jakby… Jakby znali już tego typu zachowania. On nie wyglądał jak stary Adam Rubinstein.
— Dlaczego nie? Tamten też pił jak w umór, chodził krzywo i jeszcze gorzej myślał.
— Ale nie był nigdy nieroztropny. To zasadniczo inteligentny, acz czasem zawiły w swoich procesach myślowych człowiek. Lecz tam… Mówił od rzeczy, co sekundę zmieniał cenę, nie rozumiał chyba nawet warunków umowy. W końcu - nie zgodził się, i ma się nie zgodzić tak długo, jak osobiście do niego nie zawitasz i nie przeprosisz.
Thomas parsknął i wstał gwałtownie z kanapy.
— Rubinstein to rzeczywiście człowiek pozbawiony honoru. Od czasu tego listu wiecznie tylko chce mnie zrzucić na manowce. A gdy ja proponuję mu uczciwy układ i wykup 5% udziałów - dwa miliony dolarów za procent! - ten znowu bez podstaw do tego wraca. Daj mi siłę, bo coś zniszczę, jak bogów kocham.
— Wiesz… nie masz czysto teoretycznie żadnego dowodu, że to on napisał ten list.
— Nie muszę mieć — przerwał mu, patrząc na niego, lekko zgięty na prawą stronę, gdyż nie podtrzymywał się laską, a choroba kręgosłupa mimowolnie pozbywała go poczucia balansu. — Nie potrzebuję dowodów na coś, co i tak każdy wie.
— Właśnie, że nikt nie wie. Poza nami. Zasadniczo, ja na papierze też nie wiem.
Konflikt Franka z Rubinsteinem, bardzo gwałtowny i o zmiennym charakterze, zaczął się od listu, który w sposób nagły i niespodziewany znalazł się w gazecie „New Daily Times” w okolicach roku 1971, kiedy wykupywał on wielohektarowe pole blisko stolicy. Brzmiał on co następuje:
„Wielu wśród nas jest ludzi bogatych. Wielu ludzi biednych, wielu tych, którzy ani biedą, ani bogactwem przesadnym poszczycić się nie mogą — ot, ludzie zwyczajni, którym uwagi nikt w zasadzie nie poświęca dużej. Lecz jeszcze więcej, najwięcej można by rzec, jest ludzi wstrętnych. Tych, którym dusza dawno już zabrana była przez siły piekielne, którym przez całe noce śnią się dziwy straszne, przypominające o zadanych zbrodniach, a nad którymi to przechodzą, niby rosa po deszczu, bez refleksji całkiem. Z ludzi takich każde z Was, czytelników, na pewno zna tych, należących do The Oil Company. Podłym z kompani onej ludziom serca dawno już zwiędły, czarne się stały, niby ta czarna woda, którą tak zawzięcie kierują pod swymi rządami. A w rzeczy samej, ludziom tym nie należy się szacunek. Zbrodnie, które oni popełnili, przepełniają już obraz tych strasznych czynów, jakie to codziennością były przed wojną. I choć wydaje się to teraz nieprawdopodobnym, tak Thomas Frank— owszem, ten Frank! ten, który tak się wielce zachwycał nad swoją „Reformą”, nad dobrodziejstwem swej duszy — również w szereg tych czynów okropnych włączony był i jest. I dopóki z nich osądzony nie będzie, bowiem sąd winien spotkać go jeszcze tutaj, jeszcze w państwie pono prawa, dopóty kraj ten z sił nieczystych oczyszczony nie będzie. Mówię to Wam, obywatelom prawym, nie po to, aby wiarę w ludzi wybitnych zaniechać — bowiem takim, chcąc nie chcąc, Thomas Frank jest — lecz dlatego, by zasiać w Was ziarno buntu przeciwko promowaniu ludzi tak zdegenerowanych, tak podłych i tak lubiących na szkodę ludzką działać. I choć zdaję sobie sprawę, iż słowa moje w tym liście z wielką i szeroką krytyką mierzyć się mogą, tak w pełni odpowiedzialność za to ponoszę. I wierzę, głęboko w to wierzę, że zdołam jeszcze wielu ludzi prawych podwołać, że wzburzę ocean niezgody, że nareszcie przestępcy, nie pospolici, acz najgorsi z najokropniejszych, zamiast pod strzechy będą iść za żelazne ściany.
anonim”
Autorstwo tego listu przypisywano różnym osobom. Pierwotnie kierowano podejrzenia ku człowiekowi największą do Franka czującego odrazę, to jest, Steve’a Woodsa. Lecz ten, przez laty, gdyż temat listu nie skończył się wcale na roku 1971, wielokrotnie rzekomego autorstwa się wypierał, nie oszczędzając okazji do kolejnych uszczypliwości w stronę srogiego wroga. Do czasów nam współczesnych przetrwał wywiad z sierpnia 1972 roku, w którym Woods na pytanie, czy list ten mógł mieć związek z rzekomym zakupem 2% udziałów w kompani szlachcica, ten odpowiedział: „Jeśli kiedykolwiek sprzedałbym temu człowiekowi cokolwiek z mojej szerokiej kolekcji fundacji, stowarzyszeń czy kompani, to nie nazywam się Woods. A to nazwisko, choć już znacznie przez was, drodzy dziennikarze, nadszarpnięte, dalej w dokumentach, na mych kolejach i w moim serce widnieje”.
Innym podejrzanym był John Winston, który po wieloletniej współpracy z Frankiem, w roku 1970 zakończył ją. Lecz temu przypadkowi nie odpowiadały okoliczności. Rozstanie ich przebiegało w sposób spokojny i bezkonfliktowy, to też szybko podejrzenia owe zniknęły, zwłaszcza, że pisząc taki list, Winston niejako sam sobie kreśliłby wizerunkową ujmę.
Thomas Frank jednak wiedział - a przynajmniej myślał, że wie - kto faktycznie odpowiada za opublikowaną w mediach wiadomość, uderzającą chyba po raz pierwszy tak otwarcie w jego nienaganną dotąd, zdaje się, reputację. Mowa oczywiście o Adamie Rubinsteinie, który miał wcześniej duże nadzieje co do przejęcia „Reformy” - klubu, teraz znajdującego się pod opieką Keith Williams, co do której pałał dużym romantycznym uczuciem. Sam Frank jednak nie zgodził się na to, choć silnie twierdził, że jego byłemu partnerowi chodziło przede wszystkim o kwestie finansowe, mimo że „Reforma” od lat już długich przynosiła same straty. Pamiętna jest więc jego wypowiedź z samego roku wydania listu, w którym wyjawił nazwisko Rubinsteina, jako jego głównego podejrzanego, i od tamtej pory poważnie utrudnił biedakowi działania na wysokich szczeblach biznesu.
— Proszę, nie bądź teraz przeciwko mnie — rzekł do Roberta gniewnie.
— Nie jestem. Ale po prostu spotkaj się z nim i omów wszystko na osobności. Me amico, mówię to z dobroci serca. Obaj na tym skorzystacie, a i może wtedy układ też się rozwiąże. Kto wie, czy nie zaoferuje nawet wyższej oferty — Thomas słysząc to tylko zaśmiał się. — No nic. Powiedz lepiej teraz, jak u burmistrza? U naszego miłośnika szachowego.
Frank dłużej zastanowił się, wpatrzony w sufit.
— Normalnie. Gadał byle gadać.
— Mio caro, zawsze powtarzasz to samo po inszych rozmowach.
— A co mam rzec innego? — usiadł i odetchnął ciężko. — Sprawy ugrzęzły w martwym punkcie, bo ten człowiek nie zna słowa „nie”. Zbyt dużo dałem od siebie w zakresie „Reformy” i teraz ciągnie mnie za ogon, jakby chciał wydoić ze starego człowieka ostatnie siły — Robert czekał chwilę na odpowiedź, a jego zaciekawiony wzrok penetrujący same rubieże duszy zirytował Thomasa. — Nie wezmę żadnej strony w sprawie przyłączenia Greenwich — odparł w końcu. — Żadnej. Za niedługo sprzedam wszystko Winstonowi, Bellowi i - mam nadzieję - Rubinsteinowi, ale będę udawał wiecznego potentata w jakimś nieznaczącym sporze.
— Z jakiegoś powodu jednak wciąż tu jesteś. Na tle tej kamienicy… — Robert spostrzegł spojrzenie Thomasa, po którym zląkł się tak, jak boi się nagle sarna widząc samochód na autostradzie. — Na tle całej miejscowości. Lansbury to zacny człowiek, amico, grywałem z nim też przecie. Chce tego, co najlepsze.
— A ja chcę świętego spokoju, nie politycznych machlojek. Jeszcze trochę, a cała zgraja wywiezie mnie stąd na taczkach, jeśli powiem zdanie za dużo. Nie mam już sił na stare lata bić się z całą tą hołotą.
Widząca wiele podobnych momentów w życiu Franka, Monica myślała zawsze jedno: jak bardzo różni się teraz jej pracodawca od Steve’a Woodsa. Tamten wiecznie uśmiechnięty, pogodny (nawet, jeśli ten uśmiech i pogodność, jak już ustaliliśmy, był zawsze fałszywy), ukrywający swój wiek; Thomas zaś, poza spacerami nie kryjący się z tym, że zwyczajnie brakowało mu czasem energii, żeby podnieść się choćby z łóżka. Teraz też pocił się, tarł czoło szmatką, kiedy tylko myślał o idei włączenia Greenwich do miasta Miverlock, o czym burmistrz Theodor Lansbury mówił na wiecach od dłuższego czasu.
— Robert… — szepnął do niego pełnym dramaturgii głosem. — Po prostu czasem tęsknię za Anną. To tyle. I wiem, jak ważne dla niej było Greenwich, nawet, jeśli nigdy nie rozumiałem tej miłości.
— Kobiety… Potrafią zawrócić w głowach — obaj zaśmiali się, a Martinno - z rękami wsuniętymi w kieszenie marynarki - sam zaczął przypominać sobie dawne lata. Znałem ja taką niegdyś… Martynka. Miała… cudne szklane oczy, w których wręcz mogłem się przejrzeć. Co prawda, widziałem wówczas obraz o wiele brzydszy, ale coś za coś. Idąc w poetyckie nawiązania, stawiałem ją na równi z grecką Heleną. Ale, byłem z nią ledwie parę miesięcy, bo wkrótce zmarła. Już nie pamiętam na jaką chorobę, wyparłem to z pamięci. Czasem można…
— Dobrze, już, starczy — przerwał mu brutalnie Thomas, a ten jedynie odchrząknął.
— Tak… Na czym to ja…? Rubinstein proponował również spotkanie w „Podczasem”. Podobno serwują tam wykwintne francuskie wina, sprowadzane statkami w jesienną porę wprost z Bordeaux. Nie chwaląc się swym majątkiem, sprawdziłem to i przyznam: jak najbardziej się z tymi pogłoskami zgadzam.
— Niech i tak będzie.
Wtedy właśnie, ku ich wielkiemu zaskoczeniu, do środka weszła Monica. Ubrana jeszcze w fartuch kuchenny, w środku robienia obiadu, delikatnie zapukała i po surowej zgodzie Thomasa, znalazła się w pomieszczeniu. Ukłoniła się raz jeszcze Robertowi, który w szarmanckim uśmiechu skomplementował jej wstydliwe rumieńce na twarzy. Thomas tylko odwrócił głowę.
— List do drogiego pana. Od niejakiego… LH.
Obaj bohaterowie tej opowieści zgodnie zamilkli i spoważnieli. Widząc to, Monica speszyła się, i podając adresowaną na ich dom kopertę, odeszła szybkim krokiem z pokoju. Przez głowę mężczyzn przeleciało wiele możliwych scenariuszy, bowiem Ludwik Hans odzywa się bardzo rzadko, bardzo tajnie i z reguły z bardzo istotnymi informacjami, które zebrał na kilka jeszcze dni przed oficjalnymi wiadomościami z mediów. Toteż usiedli i w całkowitej ciszy, starannie wyjęli zawartość z koperty. Czysta biała kartka prezentowała kilkuzdaniową treść:
„Steve Woods nie żyje. Otrzymałem tę informację z pewnych źródeł, lecz do głównego obiegu dotrze zapewne za kilka jeszcze dobrych dni. Odpowiednio krył swoją prywatność przed wzrokiem opinii publicznej. Zmarł na niewydolność płuc. Co istotne: zawierał interesy przed śmiercią z niejakim Janem Fischerem. Nie znam tego człowieka, lecz prawdopodobnie wykupił od niego kamienicę. Tego jednak nie wiem na pewno, proszę więc traktować tę wiadomość z ograniczonym zaufaniem. Przyznam, że to wszystko zaskoczyło mnie wielce i zakładam, że zaskoczy cię równie mocno. Będę starał powiadamiać cię dalej o wszystkim, o czym się dowiem.
Haenki”
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania