Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
"harlequin" style (tytuł jeszcze nie wymyślony)
„Co nadaje życiu sens? Uczciwa praca? Szacunek wśród znajomych i rodziny? Pies, który zawsze wiernie na ciebie czeka? A może nowa suknia nabyta po okazyjnej cenie? Nie, głupstwo.”
Judyta szykując się przed wyjściem do pracy często, tak jak większość ludzi, rozmyślała nad sensem życia właśnie. Zaczesywując włosy, dopadła ją nagle straszna myśl.
„A co, jeśli ludzie wymyślili ten termin ‘sens’ tylko po to, by wypełnić tę pustkę, którą każdy z nas ma?”. Przerwała czesanie i poczęła intensywnie wpatrywać się w lustro. „Co, jeśli urodziliśmy się tylko po to, by jeść, pracować i umrzeć?”.
Powędrowała myślami tak daleko, że nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że nad głową zawisnęły jej ręce, które przed chwilą były zajęte czesaniem i że powinna je opuścić. Zrobiła to dopiero, gdy zaczęły jej cierpnąć. I wtedy też w końcu ujrzała swoją twarz, która była bardzo smutna. Oczy miała szeroko rozwarte i przerażone. Przestraszyła się własnego wzroku i zaprzeczyła samej sobie stanowczym ruchem głowy.
„Nie, nie” – otrząsnęła się. „Musi być jakiś sens. Jest tyle wywodów filozoficznych na ten temat, tyle piosenek i filmów, i książek. Gdyby żaden ‘sens’ nie istniał, to czy by ludzkość się nad nim zastanawiała od zarania dziejów?”
I z tą myślą kontynuowała przerwane przed chwilą czesanie. Uśmiechnęła się do siebie pobłażliwie.
„Oj, głupia ty. Żebyś ty tak nad pracą myślała jak nad takimi niedorzecznościami.” – wyszła do przedpokoju. Wzięła torebkę i klucze w rękę. „I tak nie masz na to wpływu” – powiedziała do siebie i to spowodowało, że spochmurniała jeszcze bardziej niż przedtem.
Judyta nie cierpiała swojej pracy. Zakład, w którym pracowała znajdował się na końcu miasta, ale to nie był powód, dla którego niechętnie rano wstawała. Przeciwnie, droga pokonywana na rowerze, była miłym dodatkiem do szarych dni, była jednym z niewielu plusów, które Judyta widziała. Nie lubiła w tej pracy tego, że była... potwornie nudna.
Pracowała w fabryce szminek od trzech lat. Jedynym jej zadaniem było sprawdzanie czy produkty znajdujące się na taśmie nie mają żadnej skazy i czy nadają się do sprzedaży.
Nigdy tego na głos nie mówiła, i wstydziła się też tej myśli przed samą sobą, ale miała żal do rodziców o to, że nie posłali jej do żadnej szkoły muzycznej czy do szkoły tańca. Co prawda, było to utrudnione ze względu na to, że mieszkali na wsi, a rodzice choć nie byli biedni, nie byli też bogaci. Miała jednak wrażenie, że gdyby im naprawdę zależało, to by coś wymyślili. A były powodu ku temu, by pomyśleć o wysłaniu jej do jednej z tych szkół. Gdy tylko miewała okazję wykazać się umiejętnościami, wszyscy niezmiernie ją chwalili. „Jak ona tańczy!”, „Jak ona śpiewa!”, „Pięknie, będzie tancerką!”, „Judytko, zaśpiewaj nam coś!” – mówiła rodzina i znajomi. Nawet jej wredny, dokuczliwy brat prosił ją czasem, by mu zaśpiewała przed snem.
Ale rodzice nie zrobili z tym nic. A gdyby coś wtedy zrobili, to na pewno nie siedziałaby teraz w fabryce szminek.
Z tymi nie wesołymi przemyśleniami, odstawiła rower przy narożnym sklepiku, do którego zajeżdżała co ranek po świeże pieczywo. Czarne chmury opuściły jej plątaninę myśli na chwilę, bo oto za chwilę zobaczy przemiłą panią Marysię, kasjerkę, która nigdy nie szczędziła Judycie miłych słów. Z rozkoszą przysłuchiwała się jej szczebiotaniu i zazdrościła jej entuzjazmu.
“Dzień dobry, pani Judytko! Co pani taka zbolała? Aa, jak źle się pani śpi to może poduszkę trzeba wymienić. Tak, tak, moja siostra miała to samo. Pleców nie mogła wyprostować przez tydzień, myślała, że to jakieś choróbsko ją dopadło, a ona po prostu się ułożyć w wyrku nie umiała. Słucham, to co zawsze? Proszę bardzo, dwa pięćdziesiąt jak dla Pani szanownej!”
Zazwyczaj tak wyglądała ich “rozmowa”. Judyta prawie nic nie mówiła, tylko przytakiwała lub dukała krótkie “mhm, faktycznie”. Ale to nie przeszkadzało pani Marysi, która najpewniej zajęta swoim gadulstwem, nawet nie zauważała, że Judyta prawie nic nie mówi.
Wkroczyła do sklepu, ale nie przywitało jej szczebiotanie, tylko męski niski głos:
- Witam szanowną Panią. Czym mogę służyć?
Kompletnie zaskoczona, w pierwszej sekundzie się zatrzymała. Rozejrzała się po sklepie jakby chcąc sprawdzić, czy coś jeszcze się zmieniło. Nic, oprócz kasjerki.
- Dzień dobry - odpowiedziała Judyta. - Mogę wiedzieć, gdzie jest pani Marysia?
- Jest chora - odpowiedział jegomość. - A ja ją zastępuję. Więc jak, mogę jakoś pomóc?
Judyta w pierwszej chwili nie odpowiedziała, zajęta kontemplacją wyglądu pana kasjera. Miał może trzydzieści albo trzydzieści kilka lat, nie więcej, okulary z wielkimi szkłami i trzy, góra cztero dniowy zarost. Ciemne włosy, ciemne oczy, wszystko ciemne. Ubranie miał co prawda schludne, ale też ciemne, co robiło ponure wrażenie. Judyta poczuła się jak w domu pogrzebowym, a nie jak w sklepie.
- Nie, dziękuję, to wszystko - powiedziała stanowczo i wyszła delikatnie zamykając drzwi. Po sekundzie dotarło do niej, że jej zdanie nie miało sensu, bo przecież nic nie wzięła. Ale machnęła na to ręką.
“Przyjadę tu pojutrze, to już pani Marysia powinna do tego czasu wyzdrowieć” - pomyślała przerzucając nogę przez ramę roweru. - “A tego pana już więcej pewnie nie zobaczę”.
W fabryce dzień jak co dzień: Judyta siedziała przy taśmie, obserwowała szminki i starała się nie zasnąć. Kto by pomyślał, że absolwentka wydziału dziennikarskiego skończy w takim miejscu.
Całkiem niedawno Judyta wymyśliła dla siebie nowy plan: dziennikarstwo. Pragnęła być panią redaktor, albo panią, “która się tak ładnie uśmiecha do kamery relacjonując jednocześnie o kolejnych pociskach lądujących na Bliskim Wschodzie”. Dokładnie tak. Nie wyszło z muzyką, to wyjdzie z dziennikarstwem - musi się udać! Nie słuchała rodziców i znajomych, którzy jej powtarzali, że aby zostać dziennikarką, musi mieć przede wszystkim z n a j o m o ś c i. Musi mieć tzw. plecy. Uważała, że te wszystkie przestrogi to dodatkowa przeszkoda, która ma ją dodatkowo motywować do działania. Ale niestety się myliła. Po ukończeniu studiów dziennikarskich i kilkudziesięciu próbach dostania się na jakąkolwiek stację informacyjną, musiała przyznać swojemu otoczeniu rację.
A póki nie miała kolejnego pomysłu na siebie, musiała jakoś zarabiać. Koleżanka koleżanki pewnego razu na jednej biesiadzie zaczęła opowiadać o fantastycznej pracy jaką obecnie wykonuje. Judyta słysząc to, zapytała się tylko o zarobki. Wypłata była faktycznie nawet satysfakcjonująca uwzględniając miasteczko, w jakim mieszkały i ceny rynkowe, ale dopiero siadając przed taśmą Judyta zorientowała się, że nie dopytała koleżanki koleżanki, dlaczego tak wychwala tę pracę. Okazało się, że abstrahując od zarobków, praca ta była fantastyczna, ponieważ: nie trzeba było dużo myśleć i dużo robić. Może dla takiej koleżanki koleżanki to było satysfakcjonujące, ale na pewno nie dla ambitnej Judyty. Nie było jednak póki co perspektyw na inną, ciekawszą pracę, tak więc Judyta siedziała za taśmą i czekała na cud. Już trzeci rok.
- O jejku, jejku - chichot Karoliny operującej na co dzień maszynę niedaleko Judyty, wyrwał ją z przemyśleń. - Jak się ten pan Piotr na ciebie patrzy, od razu widać, że panny dawno nie miał. - niemal dusiła się ze śmiechu, jakby to był jakiś wyśmienity żart.
Judyta obróciła się mimowolnie, ale nikogo nie zauważyła.
- O czym ty mówisz? - zapytała unosząc jedną brew.
Karolinie zajęło chwilę, żeby się uspokoić. Gdy w końcu się jej to udało, powiedziała szczerze zachwycona:
- Pan Piotr przed chwilą rozmawiał z właścicielem fabryki. Chociaż ciężko tu mówić o rozmowie, skoro tylko przytakiwał panu Schmidtowi, ciągle spoglądając w twoją stronę.
Judyta wydęła dolną wargę, nie podzielając entuzjazmu Karoliny.
- Pewnie coś ci się zdawało - odpowiedziała koleżance beznamiętnie - trudno się komukolwiek podobać w tych białych fartuchach i czepkach, do których nas przymuszają.
Karolina prychnęła z ironią.
- No tak, bo on widział ciebie tylko w fartuchu.
Judyta oderwała gwałtownie wzrok od taśmy.
- A co ty masz na myśli?
- To ty nie wiesz, że chłopaki z sąsiedniej szatni nas permanentnie podglądają, gdy bierzemy prysznic? - zachichotała koleżanka od maszyny jakby znowu usłyszała wyśmienity żart.
Judyta nic nie odpowiedziała. Oburzenie w niej zawrzało i postanowiła sobie w duchu, że już nigdy nie będzie brała prysznica w miejscu pracy.
- Ta głupia latawica się cieszy, że nasi ‘szanowni’ koledzy z pracy nas podglądają podczas prysznica! - unosiła się Judyta, robiąc ogromne kółka w pokoju Anny. - Rozumiesz to? Jejku, jak ja jej nie cierpię! Jak ja ich nie cierpię!
Anna podlewała z czcią kwiaty, których miała w domu mnóstwo. Judyta była pewna, że przyjaciółka traktuje je jak równe ludziom istoty, jak dzieci. Nikt tak nie dbał o kwiaty jak Anna. Miłośniczka roślin właśnie ostrożnie nalewała wody do doniczki z fuksją, tak, aby nic się nie przelało na podłogę. W porównaniu do Judyty była oazą spokoju, nawet teraz. Gdyby miał się znaleźć w pokoju jakiś niewidzialny obserwator, zauważyłby, że Anna wyglądała jak anioł podlewając tę piękną fuksję z tym spokojem i jakby ulgą na twarzy, podczas gdy Judyta miotała się po pomieszczeniu jak szatan, wykrzykując obelgi pod adresem koleżanki z pracy i gestykulując przy tym wymownie.
- Złóż na nich skargę - powiedziała spokojnie Anna.
- A co ty myślisz, że ktoś mi uwierzy? - miotała się Judyta. - Przecież to trzeba dowodów! Trzeba ich jakoś przyłapać! - wykrzykując ostatnie słowa nagle się zatrzymała przykładając palec do nosa. Zawsze tak robiła, gdy nad czymś intensywnie myślała.
- Daj spokój, nie oni pierwsi i nie ostatni - powiedziała Anna odkładając konewkę i sięgając po butelkę wina stojącą na krawędzi stołu. - Jeśli cię widzieli, to z daleka. Zresztą, jak leje się strugami woda to niewiele widać. - Rozlała ostrożnie wino do obu kielichów z taką samą czcią, z jaką podlewała kwiaty. - A poza tym: dupa to dupa, każdy ma taką samą - odłożyła butelkę i wzruszyła ramionami.
- Jak ty nic nie rozumiesz! - powiedziała Judyta siadając gwałtownie na kanapę. - Skoro się we mnie ten lubieżnik wpatrywał, to znaczy, że musiał widzieć więcej niż dupę, którą wszyscy mają taką samą.
- Na miłość boską, Judyta - powiedziała jej przyjaciółka odrywając kielich od ust. - Nie masz faceta, marudzisz. Jakiś się tobą zainteresował, marudzisz. Może zagadaj do niego po prostu i się z nim prześpij, przestaniesz wtedy się tak czepiać wszystkich.
- Jesteś okropna! - krzyknęła Judyta mimowolnie się uśmiechając. To było charakterystyczne dla Anny: często mówiła rzeczy takie, których nikt nie chce słuchać, ale w taki szczery i bezpruderyjny sposób, że rozbrajał każdego, i mimo woli człowiek się śmiał. - Do tego zboczeńca mam gadać, jak jakaś desperatka!
Anna zabrała Judycie kielich z ręki, położyła go na stole i ze stoickim spokojem dolała do niego wina. Podała jej pełny kieliszek ze słowami:
- Masz, pij i przymknij się na chwilę. - usadowiła się na kanapie. - Zboczeńcem to on by był, gdyby podglądał facetów, albo dzieciaki pod prysznicem. Więc mamy już jeden pozytyw: ma zdrowe preferencje seksualne. Teraz pytanie: czy rozmawiałaś z nim w ogóle?
- Nie.
- Yhym. Czy jest przystojny?
- Dziewczyny mówią, że tak…
- Nie obchodzą mnie, co myślą dziewczyny. Czy ty uważasz, że jest przystojny?
- W pewnym sensie, tak. Co prawda, jest blondynem, a ja wolę…
- Czy ma stałą pracę?
- Na litość, przecież z nim pracuję w jednej fabryce, od trzech lat.
- To wszystko jasne. Jedyne, czego nie wiemy, to czy jest ogarnięty. Żeby się dowiedzieć, musisz z nim porozmawiać.
- Nie chcę z nim rozmawiać.
- Ale czemu? Bo cię podglądał? To ty nie wiesz jacy są faceci? Przecież oni tak muszą, są wiecznie napaleni i myślą o jednym. Poza tym, podglądanie koleżanek z pracy podczas prysznica to jedna z niewielu rozrywek dla facetów w tych czasach. Do wyboru mają jeszcze: upijanie się do nieprzytomności i oglądanie ocenzurowanej telewizji. Brzmi super, co nie? - zapytała ironicznie Anna.
Judyta myślała, co jej odpowiedzieć, gdy nagle usłyszały zgrzyt klucza w zamku. Ledwo się drzwi otworzyły, wypadł przez nie Filip, syn Anny.
- Mama! - rzucił się na kanapę, na której siedziały, prawie zwalając z niej Judytę.
W drzwiach ukazała się też mama Anny. Przywitała wszystkich swoim dobrotliwym uśmiechem.
- Dzień dobry, pani Janino - powiedziała Judyta wstając. Spojrzała na Annę, która była zajęta łaskotaniem syna. - To ja się będę zbierać.
- Co? - zapytała szczerze zdziwiona Anna odstawiając na podłogę syna. - Przecież ledwo co przyszłaś.
- Tak, ale przypomniało mi się, że jeszcze muszę coś załatwić. Muszę… muszę zajść na pocztę.
- A zagadasz do Piotra?
- Nie.
- Ty oślico uparta!
- No i dobrze mi z tym. Do widzenia - dygnęła delikatnie pani Janinie i zniknęła za drzwiami.
Judyta skłamała mówiąc, że musi iść na pocztę. Gdy opuściła mieszkanie Anny, stała pod nim przez chwilę, nie wiedząc dokąd się udać. “No chyba do domu, co nie?” - podpowiedział jej jakiś wewnętrzny głos. “No, chyba tak” - odpowiedziała mu w myślach.
Drogę znała na pamięć i jej mieszkanie było usytuowane niedaleko mieszkania Anny, jakieś dwa kilometry dalej. Szła nie widząc niczego i nikogo, tak była zatopiona w myślach.
Musiała wyjść od Anny tak nagle, bo gdy zobaczyła syna przyjaciółki biegnącego do niej z taką radością, jakby była całym jego światem - zrobiło jej się bardzo przykro. “Ona jest komuś potrzebna. Ja nie” - westchnęła ciężko.
Poczęła szurać liśćmi leżącymi na chodniku ze stopniowo wzrastającą intensywnością i szybkością. Nagle przystanęła gwałtownie.
“Może faktycznie powinnam zagadać do Piotra” - odezwała się w jej głowie myśl. Poczuła delikatny deszcz na rękach. Podniosła głowę kierując twarz wprost do nieba. Stała tak kilka sekund, pozwalając kroplom spływać po jej twarzy. Jedna z nich dotarła do uszu. Wzdrygnęła się.
“Nie, głupstwo” - pojawiła się od razu inna myśl. “Nie mogę brać wszystkiego, jak leci. Muszę czekać”.
Z tą decyzją ruszyła zdecydowanie i już świadomie do domu.
“Ale czekać na co?”- zapytał głos w środku.
Już mu nie odpowiedziała.
Anna zamknęła cicho książeczkę widząc, że Filip zasnął. Podeszła do niego cichutko i pocałowała w czoło. Zgasiła lampkę i zamknęła drzwi najciszej jak potrafiła.
Wróciła do salonu, po którym jeszcze godzinę temu szamotała się Judyta. Usiadła na kanapie i spostrzegła, że na stoliku stoją jeszcze kielichy z niedopitym winem. Wzięła jeden z nich, napiła się i wstała, krążąc wśród kwiatów. Dotykając uschniętych co niektórych liści paprotki, westchnęła. Ale nie z powodu uschniętych liści.
“Judyta jest taka głupiutka, ma tyle możliwości i z nich nie korzysta” - myślała głaszcząc listki. - “Nie ma dziecka, nie jest uwiązana, może się bawić, poznawać mężczyzn, nie musi się przejmować, że trzeba odebrać dziecko ze szkoły, że trzeba mu zrobić kanapkę, a na randkę można wyjść tylko wtedy, kiedy znajdzie się ktoś, kto będzie się chciał zająć dzieckiem.” - wzięła kolejny łyk wina, tym razem większy. - “Zresztą, i tak nic z tych randek nie wychodzi. Każdy facet, gdy się dowiaduje, że mam dziecko, nagle sobie przypomina, że zostawił w domu włączone żelazko”.
Przystanęła przed oknem i wpatrywała się w krople deszczu spływające po szybie.
“Muszę kogoś znaleźć. Dziecko musi mieć ojca. Nie chcę, żeby wyrósł na taką pokrakę jak ja. Nie chcę, żeby zmyślał kolegom historie o tacie, który zginął podczas wojny w Afganistanie. Zresztą, mi też by było wtedy lepiej. Mieszkałabym z mężczyzną jak normalna kobieta, a nie ciągle z mamą”.
Odwróciła się od okna i schyliła się po konewkę. Zaczęła podlewać fuksję, chociaż już to robiła godzinę temu. Woda zaczęła się przelewać i kapać na dywan. Mózg Anny odłączył się od ręki kompletnie, jakby coś się w niej zablokowało.
- Aniu, co ty robisz? - głos matki przywrócił jej świadomość. - Przecież ten kwiatek zgnije!
Anna odstawiła konewkę na parapet.
- Dostałam skurczu w ręce. - skłamała cicho.
- To do lekarza, do lekarza moje dziecko!
- Mamo, przestań, wiem kiedy iść do lekarza - zirytowała się Anna i skierowała się do sypialni. Zatrzymała się w drzwiach i odwróciła się do matki. Trochę głupio jej się zrobiło, że się tak nagle zezłościła i powiedziała delikatnie “Dobranoc, mamo”, po czym weszła do sypialni i zamknęła drzwi.
Następnego dnia Judyta wstała z następującym postanowieniem: zagai do Piotra, jeśli ten da jakiś znak. Ale taki, żeby nie był dwuznaczny. Taki, żeby Karolina popuściła w majtki z ekscytacji.
Sama nie wiedziała czemu, ale humor miała już o wiele lepszy niż dnia poprzedniego. Odruchowo chciała zajechać do sklepiku narożnego, ale przypomniała sobie, że pani Marysia pewnie jeszcze jest chora, i miała sprawdzić czy już wyzdrowiała dopiero nazajutrz. Za żadne skarby nie chciała się widzieć z ‘panem grabarzem’, jak go nazywała w myślach. Była zła na niego, mimo tego, że przecież nic nie zrobił. Zastępował po prostu panią Marysię. Widziała go tylko kilkanaście sekund, a już go nie lubiła. Jakby oskarżała go o to, że pani Marysia jest chora.
Dzień w pracy mijał wolno, jak zawsze. Zazwyczaj irytowało to Judytę, ale nie dzisiaj. Co chwilę się oglądała za siebie, aż w pewnej chwili stwierdziła, że za często i skarciła samą siebie w duchu. Postanowiła się skupić na taśmie i nie odwracać głowy, choćby nie wiem co. No, chyba że Karolina się głupio zaśmieje.
Ale Karolina się nie śmiała. Szczebiotała co prawda z innymi koleżankami, jak zawsze, ale dzisiaj niczego nie adresowała do Judyty. Nic się nie działo.
Judyta pomyślała, że może pan Piotr jest chory i dlatego się tu nie pojawia i dlatego też Karolina nie piszczy z nadmiaru entuzjazmu. Nie cierpiała tej dziewczyny i zazwyczaj irytowały ją te chichoty i zaczepki, ale dzisiaj na nie liczyła.
Jak na złość, dzisiaj nic się nie działo. Nic. Dodatkowo dowiedziała się od rozmawiających w szatni dziewczyn, że Piotr był dzisiaj w pracy i podobno bajerował jakąś nową pracownicę. Judyta zrobiła szybki ruch ręką po twarzy zmazując makijaż - była zła na siebie, żę się pomalowała jak lalka i to na próżno. Zazwyczaj się nie malowała, nigdy jej się nie chciało, ale dzisiaj patrząc w lustro stwierdziła, że to jest dobry pomysł i tak trzeba zrobić. Tak po prostu, bez powodu.
Wracając do domu wyrzucała w myślach Annie za namowy, by zagaić do Piotra. Czuła się tak, jakby ktoś ją wystawił.
W domu wzięła prysznic nie podglądywana przez nikogo.
Klemens nie miał tego dnia zbyt dużo do zrobienia. Do sklepu wchodził ktoś może co pół godziny, w godzinach popołudniowych ruch się trochę zwiększył, czyli przeciętnie co 15 minut wchodził ktoś po jakąś drobnostkę: paczkę cukru, owoce, smakołyk dla wnuka, kajzerkę czy środek do czyszczenia szyb. Nudził się okropnie, a nie cierpiał nudzić się w pracy.
Tęsknił do swojego warsztatu, gdzie na co dzień naprawia rowery. Parał się też szewstwem, zawodem wykonywanym w jego rodzinie od wielu pokoleń. Lubił wykonywać te prace za satysfakcję czerpaną z okazji do pomocy ludziom, za ich szczere podziękowania i uśmiech, gdy przychodzili po naprawiony dobytek. W sklepie rzadko się zdarzało, by ktoś mu szczerze i z uśmiechem podziękował za usługę - miał wrażenie, że ludzie go traktują jak ‘podawacza’. “Nic nie zrobił pan szczególnego, podał pan butelkę, więc czego pan oczekuje? Gdyby wejście za ladę nie było wzbronione, sam bym to zrobił, też mi coś, wielka profesja!” - zdawały się krzyczeć oczy klientów sklepu. Z tego powodu też był strasznie markotny. Oczywiście starał się być uprzejmy, ale nie umiał podejść do tego fachu jak pani Marysia.
Biedaczka zachorowała ciężko na zapalenie płuc i Klemens nie miał serca jej odmówić, gdy poprosiła go o tymczasowe zastępstwo. Ta urocza kobieta nie miała żadnych bliskich w miasteczku, ani męża, dzieci, nikogo, kto mógłby jej pomóc. Aż nieprawdopodobne, taka życzliwa kobieta!
Klemens był jednym z niewielu przyjaciół pani Marysi, bo ta, choć pogodna i życzliwa na co dzień, nie ufała prawie nikomu. Prowadziła sklep od przeszło trzydziestu lat, i na nie jednej osobie musiała się zawieść. Dlatego prowadziła interes sama, sama zamawiała towar, ustawiała go na półkach i prowadziła księgowość.
Tylko nie przyszło jej do głowy, że pewnego dnia może zachorować i była zmuszona poprosić o pomoc. Pana Klemensa znała już wiele lat i wiedziała, że jest zaradnym i inteligentnym człowiekiem i że może mu ufać.
Dnia trzeciego jego pracy w sklepie, nic się nie zmieniało - również się nudził, tak samo jak w dwa poprzednie dni. To go skłoniło do rozmyślań.
“Ta dziewczyna, co przyszła przedwczoraj” - myślał przechadzając się między półkami. - “Jakaś dziwna była. Przestraszyła się mnie, jakby zobaczyła polityka.”
Ta myśl sprawiła, że musiał koniecznie przejść za zaplecze, gdzie wisiało lustro. Ze wszystkich sił spróbował spojrzeć na swoje odbicie obiektywnie, tak jakby widział je pierwszy raz.
“Hm, może faktycznie przesadzam z tym zarostem” - pomyślał obracając się lekko. - “Ale reszta jest w porządku”. Do głowy mu nie przyszło, że klientkę odstraszył czarny, grabarski strój.
Nagle - o! - coś się dzieje w końcu. Usłyszał dzwoneczek, który sygnalizował otwarcie drzwi głównych. Rzucił ostatnie spojrzenie na siebie i pospiesznie wyszedł zza zaplecza.
- Dzień dobry, w czym mogę pomóc? - zapytał szybciej, niż zdążył spojrzeć kto właściwie wszedł. A weszła “przestraszona klientka”.
Widać było, że jest znów zakłopotana, tak samo jak przedwczoraj. Korzystając z okazji, że znowu się pojawiła, postanowił się jej przyjrzeć.
Nie była ubrana zbyt kobieco, powiedziałby nawet, że kontrowersyjnie. Obecnie, gdy się namawiało kobiety, by zaczęły znów nosić suknie i gorsety jak to było kiedyś, a wyrzuciły z szaf spodnie, w których - jak wmawiano płci żeńskiej - wyglądają okropnie, “przestraszona klientka” nosiła parę jeansów, czego dawno nie widział. Nad jeansami miała sweter, który był nieco opięty, więc ładnie podkreślał kobiece kształty, które przynajmniej w tej części garderoby były widoczne. Włosy brązowe i nieuczesane, rozczochrane, jakby przed chwilą gdzieś biegła. Oczy średnie - nie za duże, nie za małe.
Po chwili przestał się jej przypatrywać obawiając się, że klientka uzna to za natarczywe i czekał na jej reakcję. Ale ponieważ ta nic się nie odzywała, zaczęło go to w końcu z lekka irytować.
- Słucham panią - powiedział grzecznie, aczkolwiek z lekką nutą zniecierpliwienia.
Poruszyła się w końcu i nieznacznie zbliżyła do lady.
- Czy jest może… - klientka rozglądała się po półkach, jakby chcąc uniknąć wzroku Klemensa. - Czy jest może płyn do naczyń?
Klemens uniósł brew pytająco.
- Płyn, o który pani pyta, został wycofany ze sprzedaży około dwadzieścia lat temu, szanowna pani - powiedział szczerze zdziwiony Klemens. Zaczął mieć wrażenie, że klientka przeniosła się w czasie. “Przychodzi w jeansach i pyta o płyn do naczyń, nieprawdopodobne”.
- Ach, no tak... - zarumieniła się. - Ja tak naprawdę.. to chciałam cytrynę. Tak, tak. Dwie mianowicie.
- Już podaję.
Klemens przeszedł do wielkich koszy, w których leżały przemieszane owoce i warzywa. Wyjął dwie najładniejsze sztuki cytryn i ustawił na wagę.
- To będzie 12,50 złotych - powiedział kładąc na przedniej ladzie owoce.
Klientka wyciągnęła nadgarstek do czytnika. Gdy czytnik potwierdził płatność, niemal rzuciła się na cytryny i pospiesznie schowała do plecaka. “Dziękuję, do widzenia” - wymamrotała i niemal pobiegła do drzwi, ale raptownie się w nich zatrzymała.
- A… - zaczęła odwracając się do Klemensa. - Jak się czuje pani Marysia?
Klemens westchnął niezauważalnie.
- Lepiej - skłamał nie podnosząc wzroku.
Pokiwała głową i wymamrotała pod nosem “Dziękuję, dobranoc”, ale tego Klemens już nie słyszał. Gdy zamknęły się za nią drzwi, prychnął mimowolnie.
- Nie boi się ubierać jeansów, ale boi się rozmawiać ze zwykłym mężczyzną - powiedział do siebie. - Co za dziwaczka! Pewnie dziewica - parsknął kpiąco i wrócił na zaplecze.
- Dziękuję ci bardzo, Judytko! Skąd wiedziałaś, że właśnie cytryn mi brakowało? - zapytała Anna kładąc owoce na kredensie. Judyta rozglądała się za miejscem, na którym mogłaby usiąść. Wszędzie leżały ubranka albo zabawki Filipa.
- Kobieca intuicja - powiedziała znajdując wreszcie miejsce na podłokietniku fotela.
- Ojej, bardzo cię przepraszam! Już to zbieram! - zakłopotała się Anna i rzuciła się na rzeczy syna, zbierając je w jedną kupę i wrzucając do jego pokoju. Po odkrzyczeniu “Filip, co ja mówiłam o sprzątaniu po sobie??!” zamknęła drzwi do pokoju syna i usiadła na kanapie na przeciwko Judyty.
- I co, rozmawiałaś z podglądaczem? - uśmiechnęła się.
- Pani Marysi nadal nie ma w sklepie - powiedziała smutno Judyta nie odpowiadając na pytanie przyjaciółki.
- Nadal chora? - zapytała Anna a po sekundzie gwałtownie zaprzeczyła głową. - A co ty tak temat zmieniasz, gadałaś do Piotra czy nie?
- Tak, nadal chora. I nadal jest ten dziwny kasjer za ladą. Przeraża mnie.
Obie siedziały w milczeniu przez chwilę. Jedna zastanawiała się, jak zadać pytanie, by ta druga w końcu na nie odpowiedziała, a druga zmarkotniała myśląc o przerażającym ‘grabarzu’, przez którego nie może normalnie zrobić zakupów, ale też o plotkach, jakie usłyszała dzień wcześniej w żeńskiej szatni w fabryce.
Na szczęście dla Anny Judyta sama stwierdziła, że trzeba w końcu odpowiedzieć na to pytanie.
- Nie, nie rozmawiałam z nim - zaczęła cicho. - Nie pojawia się od wczoraj w ogóle w naszym dziale. Dziewczyny w szatni mówiły, że zaleca się do jakiejś nowej.
Anna natychmiast wstała i pobiegła do kuchni. Po chwili pojawiła się z butelką wina i kielichami w dłoniach.
Judyta uśmiechnęła się smutno.
- Na każdy frasunek butelkę musimy otwierać?
- A masz inny, lepszy pomysł? - Anna usiadła i ostrożnie nalała wina do kielichów.
- Ty widziałaś w ogóle tego nowego kasjera? - zapytała Judyta biorąc kielich od przyjaciółki.
- Nie. Ja rzadko robię zakupy, zazwyczaj robi to moja mama - powiedziała z niesmakiem Anna. - Za każdym razem mówię jej, że nie trzeba, że poradzę sobie, a ona i tak uparcie robi prawie wszystko za mnie. Doceniam, że chce mi pomagać, ale to już jest przesada. Muszę dbać o siebie i Filipa w końcu sama. - westchnęła ciężko. - Czemu ten kasjer cię przeraża? - rozpaczliwie chciała zmienić temat.
- Sama nie wiem… Jest taki.. ciemny. Wygląda jakby wrócił z pogrzebu, serio. - Judyta wzięła łyk wina. - Jakoś tak nienaturalnie wygląda, nie wiem, jakby nie z tego świata. Musiałabyś sama zobaczyć.
- Zobaczę, ale myślę, że przesadzasz.
- Może - wzruszyła ramionami Judyta.
- A na co jest pani Marysia chora?
- Nie wiem. Nie pytałam. - zdziwiła się Judyta do samej siebie, że nie spytała kasjera na co jej ulubiona ekspedientka jest chora, mimo że jej tak zależało na powrocie właścicielki do sklepu.
- Hm. Brzmi poważnie, jak już jej trzeci dzień nie ma. Przecież ona nigdy nie chorowała.
I znów zamilkły, tym razem na dłużej.
Ostatnie podrygi lata ujawniły się na dywanie Anny w formie cienia drzewa, stojącego naprzeciwko domu wprost przy oknie. Promyki słońca mieszały się na przemian z tańczącymi liśćmi, które zahipnotyzowały Judytę. Anna zaś intensywnie wpatrywała się w sufit, jakby szukając tam odpowiedzi na coś, co ją od dawna trapiło.
“I co, już tak zawsze będzie? Nic się nie zmieni?” - zapytała siebie w duchu myśląc o matce, która wciąż z nią mieszkała i mężczyźnie, którego ciągle nie mogła znaleźć.
Judyta wracała do domu z poczuciem niespełnienia. Chciała porozmawiać z Anną o tym, co ją trapiło, ale z drugiej strony coś ją od tego powstrzymywało. Nie wiedziała też jak zacząć, jak to ubrać w słowa.
Następnego dnia w pracy wydarzyło się coś dziwnego. Judyta, która zrezygnowała z brania pryszniców w fabryce, wychodziła z niej inną drogą, niż większość dziewcząt. Przechodząc koło składziku na szczotki, usłyszała płacz.
Zwolniła kroku i podeszła cicho do składziku. Ktoś w środku siedział i chlipał żałośnie. Judycie zmiękło serce.
- Jebany skurwiel - po głosie można było poznać, że to kobieta, mimo nieprzyzwoitych słów. - Skurwysyn, zabiję go!
Zapłakane dziewczę wypadło ze składziku z takim impetem, że Judyta struchlała. Mierzyły się przez chwilę wzrokiem. Judyta ze współczuciem, a płacząca ze złością i zażenowaniem.
Judyta chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła, bo dziewczyna krzyknęła z nienawiścią:
- Czego się gapisz? - syknęła. - Do składzików się podkrada, jak jakaś pierdolnięta!
Zanim zszokowana Judyta odzyskała mowę, dziewczyna już dawno wybiegła z fabryki. Starała się sobie przypomnieć czy ją zna, ale najprawdopodobniej widziała ją pierwszy raz w życiu.
(c.d.n.)
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania