Hipermarket

Z dedykacją dla Pączka.?

 

WCHODZĘ i od razu przerażenie! "Co, do jasnej cholery, przecież jest poniedziałek!”. Patrzę na dziesiątki, setki... a gdzie tam – tysiące ludzi, wlokących się stadami w poszukiwaniu okazji. Ale po co, na co? Powinni być przecież w pracy. Aaaa... no tak, jak zwykle prym wiodą staruszkowie, znudzeni emeryci, szukający rozrywki w hipermarkecie. Ale przecież...

Przecież oni są biedni, no bo skąd mają kasę, no skąd? Tak to narzekanie: "A to nie mam na leki, a to ledwie na chleb wystarcza, a to wnuczek co dwa dni prosi (to na chuj dajesz?), a to wnuczka” (to samo pytanie), marudzenie mają we krwi.

Ble, ble ble, bla, bla bla, sranie w banie, drogi panie! NO KURWA, cóż za hipokryzja! Co tam leki, co tam chleb, są ważniejsze rzeczy. A to nowa (dwieście pięćdziesiąta druga z kolei laseczka, bo jest ciemno, a nie jasnobrązowa), a to kolczyki (za które nie dałabym grosza... ale co ja mówię – musieliby mi jeszcze dopłacić, żebym założyła na siebie ten złom!), a to ubranko dla pieska (cena – siedemdziesiąt pięć złotych za dwadzieścia centymetrów wełnianej szmaty – to leki na miesiąc), ale co tam, "najwyżej zdechnę, ale Fafunio Kochaniunio będzie taaaki łaaaadny...” (pomijając totalne skrępowanie ruchów biednego zwierzaka) i takie tam, im podobne, NIEZBĘDNE do życia rzeczy.

Biorę koszyk (udało się, JESZCZE BYŁY) i idę, idę w tą otchłań jednej wielkiej niewiadomej, czując się, jakbym przyjechała do nieznanego mi miasta (choć byłam w tej mordowni już dziesiątki razy).

Potrzebuję tylko kilku przypraw, czegoś do picia z bąbelkami (na pewno będzie to piwo, przecież muszę odstresować się po wizycie tu), albo flacha (nie ma bąbelków, ale cóż... dla dobra sprawy mogę SIĘ POŚWIĘCIĆ), pieczywa, mleka i czegokolwiek na obiad (wybieranie czegoś, na co masz akurat ochotę jest w tym miejscu raczej niemożliwe, poza tym chce ci się stać pół godziny, aby kupić kawał padła? Zresztą póki dojdzie twoja kolej, tego padła już nie będzie, inwazja emerytów przecież), lecz gdzie to znaleźć, gdzie szukać? Wszystko wygląda tak samo, każda kolejna półka nie różni się od poprzedniczki, a tu, kurwa, jeszcze dwieście kilometrów takich... RATUNKUUU!!!

Nagle olśnienie! IDĘ! Przyprawy były chyba... mmm... przez bramkę, w lewo, cały czas w lewo, jak już trzydziesta szósta półka to wtedy w prawo i prosto, a teraz gdzie? Aaaa... już wiem!!! Dalej prosto, dwie półki, w lewo, w lewo, w lewo i...! Kurwa, gdzie ja jestem?!

No tak! Zrobić bezcelowe kółeczko, aby znaleźć się w punkcie wyjścia też może mieć swoje dobre strony – zapamiętam rozkład towarów.

Nie rezygnuję, ruszam ponownie obraną wcześniej trasą, lecz ty razem nie jestem już tak głupia, oooo nieee! I HOP – teraz skręcam nie w lewo, a w prawo, i co? Łyso Wam?!

Zmienił się krajobraz, z półek zrobiły się półeczki, ale do cholery jasnej, z akcesoriów samochodowych obiadu raczej nie zrobię (chyba, że kupię GPS, wszczepię go sobie w dupę i w przyszłości już nigdy nie zbłądzę w tym sklepie). Tak, to bardzo dobry pomysł!!!

– Przepraszam panią, gdzie znajdę przyprawy? – pytam w końcu jakiejś laski, nie mając ochoty błądzić tu do wieczora, no i ta flacha... MNIAM!

– Przepraszam, ale nie wiem, chyba tam – pokazuje mi ręka bliżej nieokreślony kierunek, do tego z wielką łaską. No bladź, co za ludzie!

– Ale gdzie "tam”? Może mi pani dokładniej wskazać? – staram się jak umiem trzymać nerwy na wodzy, gdyż w myślach krąży mi już rozbity na jej głowie, stojący na półce obok monitor, laptop, keyboard, a zresztą.... wszystko jedno.

– Proszę pani, ja nie wiem, ja pracuję w dziale ”komputery” – wyszczekała, piskliwym, irytującym głosikiem.

– Dziękuję, bardzo mi pani pomogła – warczę i oddalam się, wkurwiona.

IDĘ, znowu idę... na oślep, na chybił trafił, taki, kurwa, życiowy totolotek. Nagle widzę – JEST! Jest pieczywo, HURRA!!! Ciepłe, chrupiące bułeczki ze świeżym masełkiem i szynką... mmm... IDEALNA ZAGRYCHA DO FLACHY!!!

Ale cóż to?! Moje śniadanie (a co tam śniadanie... ZAKĄSKA!), została UPROWADZONA, widzę tylko, jak zwinna turbo babcia ucieka w siną dal, dzierżąc w dłoni MOJE ostatnie bułki, w ilości sztuk sześciu, czy ośmiu, nie wiem, nie widzę z tej odległości, babcia przemieszcza się szybciej niż japoński Shinkansen.

Zaglądam do miejsca pobytu owego pieczywa i... – niestety, bułek nie ma, co za ściema, stoi tylko smutna, pusta skrzynia, gdyż zajęci kręceniem się w kółko, jak smród po gaciach pracownicy, nie mają czasu, aby dołożyć towaru.

Trudno, wezmę chleb (do wódki wszystko wlezie).

IDĘ dalej. Zawiedziona kradzieżą kajzerek ruszam do mięsnego, mając jeszcze nadzieję (resztki nadziei) na szybkie załatwienie sprawy. Zakręcam za kolejny, czterdziesty piąty dział z towarami wszelakimi (tylko nie tymi, których oczywiście potrzebuję, za dobrze by było), wyłaniam się zza półki i ma nadzieja bezlitośnie pryska niczym bańka mydlana, pozostawiając tylko przerażenie – perspektywa spędzenia następnych od dwudziestu do czterdziestu minut w dziesięciokilometrowej kolejce nie napawa optymizmem.

IDĘ, podchodzę jednak, zwabiona zapachem pieczonego kurczaka (sadząc po wyglądzie, to raczej ich panieńskie "przepiórka” brzmiało). Poczekam, a co mi tam, po tej żmudnej przeprawie za chiny nie będzie chciało mi się gotować, poza tym na pewno nie znajdę czasu, przecież będę PIĆ FLASZKĘ (nie mogę się już doczekać) i nie mogę się rozpraszać jakimś durnym obiadem.

IDĘ, przesuwam się jednak do przodu (o losie przemiły!), pół metra na minutę, ale co tam, nie narzekajmy, w końcu, jak to mówi przysłowie: "Małymi kroczkami do celu”. Kto w ogóle wymyślił taką głupotę? Ja tam wszystko robię raz, dwa (przez co mam więcej czasu na picie flaszki), poza tym po co pierdolić się w tańcu, nie?

Już tylko trzy osoby przede mną, dziadek z babcia, i co dziwne... jakiś nastolatek. To NIEWIARYGODNE! Zabłądził?

Jeszcze chwila, jeszcze moment i już babcia, doszła, doczłapała, ocenia, zagląda, ogląda, i...!

– Proszę pani, a może da mi pani tego drugiego, ten jest za mocno przypieczony, spalony jakiś.

Dostała.

– Ale nie, ten też jest przypalony. A widzi pani tu? Tu jest całkiem blady, niech pani da mi takiego jednokolorowego... No kurwa, jednokolorowe to se ściany pomaluj w mieszkaniu!

No co za świat!!!

W końcu sprzedawczyni, roztaczając wkoło niepokojąca, zakrawającą o morderstwo aurę zapakowała wreszcie "przepiórkę”, lecz babcia była nieustępliwa. No jak mogła, przecież tyle dobra wszelakiego... A flacha czeka!!! NO KUR...!

– A może pani mi jeszcze dać tą pieczoną golonkę?

Dostała, zagląda, ogląda.

– A to ze starego, czy z młodego zwierza? Bo wie pani, te stare to takie żylaste (spójrz na siebie) ja nie mogę takich jeść, bo wie pani... to już nie te lata, to już niezdrowo, potem mam gazy i bóle brzucha...

– Kupuje pani, czy nie?! Śpieszy mi się! – nie wytrzymałam, nie będę, kurwa stać tu pół godziny i słuchać o jej fizjologii.

NO KUR...!!!

Muszę po flachę, zanim i tam zrobi się kolejka (a niby emeryci nie piją...).

– Cóż za opryskliwa młodzież, no widzi pani?! – poskarżyła się babcia, lecz po przebraniu jeszcze połowy masarni wzięła w końcu kawał świńskiej nogi i (na szczęście, bo bym już chyba zabiła) i zeszła mi z drogi.

– Da mi pani tą przepiórkę, wszystko jedno, którą – rzuciłam szybko, przecież FLACHA czeka.

Dostałam jakiegoś zdechłego kurczaka, ale chuj w niego, teraz biegiem po mleko. Ale zaraz...! Po co mi mleko? Mlekiem źle zapija się wódkę. Biegiem po napój, tylko znowu to pytanie: "gdzie jest napój?!”

IDĘ w kierunku piwa (te współrzędne akurat dobrze nam, często tamtędy PRZECHODZĘ), być może gdzieś w OKOLICY są też napoje.

Zakręcam, dochodzę, zza półki wychodzę, lecz... piwa nie ma, przenieśli! To za pewne z troski o moje zdrowie, NO ŻESZ KUR... co za ludzie!!!

Nie rezygnuje jednak, szukam dalej, błądząc w lesie tych pojebanych regałów, w końcu jest! Przede mną kolorowe niczym tęcza butelki, buteleczki, kartony, duuużo płynów, do wyboru (raczej do koloru chyba).

ZADOWOLENIE!

Biorę sok jabłkowy i szybko, szybko po flachę! Docieram do alkoholi i przepełnia mnie ulga, potężne, nieopisane szczęście – NIE PRZENIEŚLI, jest na swoim miejscu. Chwytam pół litra, ale zaraz...! Tylko pół litra po tym, co przeszłam?! Zagubiona, zdenerwowana, zmęczona ofiara kradzieży i tylko pół litra?! O NIEEE!!!

Biorę litra i mknę do kasy, uskrzydlona przeźroczystym płynem, pięknie uśmiechającym się do mnie z czerwonego koszyka. Wyłaniam się zza półek i szczęście pryska. Bezlitosne, długie ogony ciągną się przy każdej czynnej kasie (sklep na pół osiedla, a otwartych kas sześć, czy siedem), ale po co więcej, emerytom się przecież nie śpieszy, seriale od 16:00. NO KURWA!!!

STOJĘ! Dziesięć, piętnaście minut, każdy przecież płaci kartą (czy dwadzieścia lat temu ktoś uwierzyłby, że tak może wkurwić kawałek plastiku?). NO KURWA!!!

W końcu... PŁACĘ! Płacę i odchodzę, zaraz będzie tylko przepiórka, moja szklana przyjaciółka, ciepły fotel i JA!

WYCHODZĘ... JESTEM WOLNA!

Średnia ocena: 3.1  Głosów: 10

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (17)

  • Marian dwa lata temu
    W sumie fajny tekst, ale jakoś nie bardzo wiezrę, że pisała go kobieta. Przecież dla kobiet taki market to środowisko naturalne. To raczej męskie spojrzenie na sprawę.
  • ZielonoMi dwa lata temu
    Pisała kobieta, o z życia wzięty. To był poniedziałek?
  • błękitnypłomień dwa lata temu
    Przecudny stereotyp, panie Marianie. Jestem pod wrażeniem.
  • Marek Adam Grabowski dwa lata temu
    Całkiem zabawne! ? Jednak za proste, żebym mógł dać maksymalną ocenę. Pozdrawiam 4
  • ZielonoMi dwa lata temu
    Dzięki. 4 daje radę.?
  • Marek Adam Grabowski dwa lata temu
    ZielonoMi Spoko! Zapraszam do moich Kości Wielkich.
  • ZielonoMi dwa lata temu
    Marek Adam Grabowski Czytałam, ale nie moje klimaty. Dałam 4
  • Marek Adam Grabowski dwa lata temu
    ZielonoMi Ok
  • Dekaos Dondi dwa lata temu
    ?ZielonoMi?↔No samo życie + market. Tekst też tętni życiem, chociaż czasami deczko wnerwionym. Nawet czuć pewną klaustrofobię. By wreszcie głabnąć co trza i jazda stąd. No ale. Hallo. Nie tak prędko. Są przeszkody różnorakie. Najważniejsze, że na końcu, głęboki oddech na zewnątrz i szczęśliwe zakończenie na horyzoncie
    Pozdrawiam?:)
  • ZielonoMi dwa lata temu
    Ale te przeszkody wnerwiają. Pzdt?
  • Poncki dwa lata temu
    Powiem szczerze, że kiedyś markety mnie wkurzały z opisanego wyżej powodu ale od jakiegoś czasu znalazłem na to sposób. Podobny do tego, jakim Jaś Fasola raczył ludzi w kolejce chyba do dentysty?

    A no, najzwyczajniej w świecie robię sobie z ludzi jaja.

    Np. stojąc w kolejce po np. przepiórkę, wyciągami telefon, udaję, że dzwonie i mówię np. tak (w zależności jakiego typu grono stoi przedemną):

    - ej ziomuś pędzisz tu do marketu migiem. .
    ...
    - olej to, tu kołpaki (cokolwiek) za darmo rozdają,
    ...
    - na pewno Ci spasują, a jak nie to przecież za darmo, popchniesz na olxie
    ...
    - ja mam już komplecik, nie mam jak Ci odebrać, więc się pośpiesz, bo dużo chętnych było.

    ......

    I tak dalej, i tak dalej. Patrzę sobie wtedy ile Januszków się wykrusza z kolejki ?

    Swoją drogą nie przystoi do marketu chodzić w samym środku gastro ?
  • ZielonoMi dwa lata temu
    Ja poszłam ze swoim, o 11 rano. Skąd mogłam wiedzieć, ze tam będą tabuny. O naprawdę tych bułek nie kupiłam, ale litra się dało. ?
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Lubię takie teksta. Doceniam techniczną stronę Twego pisarstwa, serio. 5, po prostu 5!
  • ZielonoMi dwa lata temu
    Dzięki.
  • MKP dwa lata temu
    Komentarz o starszych osobach: mam do nich sentyment:)

    Przecież oni są biedni, no bo skąd mają kasę, no skąd? Tak to narzekanie: "A to nie mam na leki, a to ledwie na chleb wystarcza, a to wnuczek co dwa dni prosi (to na chuj dajesz?) ---||| daje, bo jak nie da to wnuczek może już nie przyjść a samotność jest gorsza od głodu |||--- , a to wnuczka” (to samo pytanie), marudzenie mają we krwi. -
  • ZielonoMi dwa lata temu
    Absolutnie to nie miał być przytyk, po prostu ciężką miałam wtedy godzinę.?
  • MKP dwa lata temu
    ZielonoMi
    Luz, mnie też czasami to irytuje:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania