Poprzednie częściHogma I – Vilisk

Hogma IV – Wzgórza Strachu (2)

We śnie widziałem Verdur. A przynajmniej tak mi się zdawało. Miała czerwoną, mocno wyciętą tu i tam suknię i włosy upięte w ten typowy dla kurtyzan kok z opadającymi po bokach kręconymi kosmykami.

 

Gdy się ocknąłem, leżałem w celi z solidnie okutych, dębowych dech i kamienia. Przez okienko powyżej linii drewna wpadało trochę ostatnich promieni słońca – widziałem dzięki temu, że pomieszczenie służyło kiedyś do przetrzymywania dużych stworzeń, być może tych słynnych radoganów czy innych smokowatych. Na posadzce leżało sporo kości, detrytusu i włókien, być może kokosowych. Wśród kości były też i znajome z rycin o ludzkiej anatomii. Powinien był przejść mnie dreszcz, ale raczej byłem zaciekawiony. Sprawdziłem, czy obrali mnie z moich klamotów – brakowało mi zdobycznego mieczyka i sztyletu. Nóż w bucie został, zawinięte kiścienie również. Wszystkie fiolki również były na swoich miejscach, w tym i Turbo na wspinacza. Potrząsnąłem fiolką, aż usłyszałem znajome chlupnięcie. Momentalnie przestałem się przejmować moją przyszłością – cokolwiek zrobię, wystarczy, że rozbiję fiolkę i poczekam. Lello przejdzie przez kamienną ścianę, byle dotrzeć do źródła zapachu. Postanowiłem trochę pokrzyczeć.

– No eeej! Wypuśćcie mnie! Nic nie zrobiłem!

Odpowiedziała mi cisza. No, dobra, pomyślałem. Wspiąłem się na schody, prowadzące ku wysokim, wyglądającym na grube i wszystkoodporne, drzwiom.

– Wypuśćcie mnie! Halo! – Zacząłem tłuc podłużną kością w drzwi. Nic się nie działo. – Kurwa mać! Chuj wam w dupę! – dodałem tak już od siebie, gdy zszedłem niżej. Nigdy tak nie mówię, chyba że jestem naprawdę zdenerwowany.

Odwróciłem się ku niknącemu źródłu światła. Zmrok już zapadał. Postanowiłem, że wespnę się po kamieniach i spróbuję pokrzyczeć i przez okienko. Po sześciu próbach i pięciu nowych stłuczeniach, obiciach i siniakach w miejscach niewymownych, dotarło do mnie, że miejsce mojego lądowania najlepiej będzie oczyścić z twardych śmieci. Człowiek uczy się na błędach, nawet zamknięty w lochu może wynieść z tego jakąś naukę. Po półklepsydrowym odgarnianiu butami wszelkiej maści dziadostwa, kości i skorup niewiadomego pochodzenia (miałem nadzieję, że to nie czaszki, a robiło się zbyt ciemno, żeby stwierdzić na pewno), zmęczyłem się i zaprzestałem prób. Po całym dniu wrażeń, uznałem, należy mi się odrobina odpoczynku. Byłem też dosyć głodny.

– Dajcie chociaż jeść, wy parszywe patafiany! Ja bym was o głodzie nie więził! – Wykrzyczałem jeszcze z całych sił przy drzwiach, zwijając ręce w trąbkę. Opadłem na kupę włókien i postanowiłem, że przytnę komara na kwadrans, i być może potem wezwę Lello na pomoc albo wymyślę, jak udało się komukolwiek przez te śmieszne drzwiczki wytargać dorosłego radogana. Z tą myślą oparłem się o niewygodną, okutą ścianę, wymościłem sobie niewygody i zamknąłem oczy.

Śniło mi się coś dziwnego. Rozmawiałem z dzikim jastrzębiem. A przynajmniej, zdawało mi się, widziałem jastrzębia i słyszałem głos.

– Cronk, zdajesz sobie sprawę, że powiedziałeś, że, i tu cytat: “Jebie tu jak w sraczu”? A potem poprawiłeś się i rzekłeś: “Twej matki zad mym koszem”? Z uśmiechem na ustach? Ej, Cronk, śpisz, czy tylko udajesz? – Jastrząb szturchnął mnie dziobem w łydkę. Krew trysnęła na wszystkie strony, a kończyna zniknęła w zębatej czeluści rattagana. Ów najpierw wyglądał jak jastrząb, a potem jak Lady Waszkorb ze szlacheckiej komuny Una Una, dla której miałem kiedyś nieprzyjemność wykonywać zlecenie. Na samą myśl obudziłem się, krzycząc, kopiąc i machając rękami.

– Cronk, opanuj się, nie drzyj się!

Zamrugałem oczami. Obok mnie kucała Verdur. Miała na sobie czerwoną suknię, w ręce zaś kamień księżycowy z moimi inicjałami. (Mój kamień z mojej kieszeni na udzie – musiała wiedzieć, że go tam trzymam i stąd moje przebudzenie. Ja zaś zupełnie zapomniałem o tym, że mam go przy sobie. Należą mi się za ten fakt dożywotnie oklaski i miejsce na podium w Wieży Głupców.) Obok niej stała misa z czymś na kształt gulaszu i dzban, być może wody.

– Verdur?

– Cicho bądź, Cronk. Jakby co, to się nie znamy.

– Ale…

Przyłożyła rękę do mojej twarzy, palec drugiej przyłożyła do ust w znanym na całym świecie geście uciszania. Jej piersi zafalowały, oczywiście. Kiedy nie falują?

– Dosrałeś temu człowiekowi pod jego własnym dachem, Cronk. Edward prawie cię zastrzelił, ale na twoje szczęście udało mi się w porę cię znokautować i przekonać, żeby zamiast cię zabijać na miejscu, wrzucili do lochu. – Sięgnęła ku mojej głowie. Był guz, ale znowu bez przesady. Ledwo, ledwo.

– Co tu robisz? – spytałem szeptem.

Oczy jej zabłysły, głos zdradzał ekscytację. Kąciki ust uniosły się, odsłaniając białe zęby.

– Znalazłam niezapłodnione jaja rattagana w zawalonej jaskini na południowym zboczu i tak jakoś… Jakby pozwoliłam mojemu langanowi spróbować dokończyć dzieła. I udało się, Cronk! Wyobrażasz sobie? Skamieliny… No, udało się, powiedziałabym, połowicznie.

Analizowałem wszystko, co było do przeanalizowania w trybie przyspieszonym. Langan wysiadujący, ba, zapładniający przedwieczne, skamieniałe jaja rattagana? Co na to matka natura? Kodeks Hogmów? Chyba nikt na to nie wpadł wcześniej, żeby roślinożerca… nie mieściło mi się to w głowie, postanowiłem więc odłożyć to na kiedy indziej. Na czas bezpiecznej podróży w dół, na przykład. Będzie mnóstwo czasu, poproszę Lello, żeby się nie spieszył. Niech też ma coś od życia, myślałem. Nie będę marudził ani przez sekundę! Będę śpiewał ze szczęścia, o ile się nie porzygam.

– Połowicznie? – spytałem, powróciwszy ze świata wewnętrznego.

Verdur westchnęła.

– Najwyraźniej ten cały Nainan uważa, że, skoro technicznie rzecz ujmując, opiekujemy się, tak jakby, wspólnymi młodymi, to jesteśmy czymś na kształt narzeczeństwa… W praktyce wygląda to tak, że uwięził mojego langana w celi-wylęgarni obok i każe mu zapładniać i wysiadywać setki jaj, które ściągnął tu diabli wiedzą skąd. Nie dostałeś ostatniego listu? Wysłałam go…

– Jastrzębiem, może? – wszedłem jej w słowo.

Kiwnęła głową.

– Osrał mi buta przy ludziach, zamieszkał na moim ramieniu, ale wiadomość nie dotarła. – Wzruszyłem ramionami. – Pewnie zgubił. Wiesz, że ten twój nowy facet zabił i zamknął w klatce przy rozstaju wiedźmina? – Poklepałem się po kieszeniach, ale zwitek gdzieś mi się zawieruszył. Pewnie wypadł, gdy mnie nieśli do mojego obecnego miejsca zamieszkania. – Zostawił nawet liścik ku przestrodze.

Verdur pokręciła głową.

– Nainan raczej nie, prędzej Edward. I to nie jest żaden mój facet! –– Pogroziła mi palcem, uśmiechając się lekko. Ściszonym głosem dodała: – Zachowuję cnotę do ślubu, jakbyś był ciekaw. Jestem dziewicą. – Przekrzywiła głowę, obserwując moje reakcje. A ja byłem zbyt przejęty wszystkim, żeby reagować emocjonalnie. Pokiwałem więc z powagą głową. Też bym zachowywał cnotę przy takim lujowatym starcu, nie było sensu komentować. Na potrzeby tej rozmowy mogła być nawet konikiem polnym.

– To by wyjaśniało bełty z kusz wbite w czaszkę i, jakby mało było nieszczęść, klatkę. Obrazu kompletnego psychola dopełniają te przedpotopowe koronki wystające z rękawów – zauważyłem. – Myślisz, że to może być wampir?

Może lepiej będzie się przeprosić z wiedźminami, przyszło mi do głowy. Może patrzymy na wszystko ze złej strony...

Musiałem się zagapić na Verdur, bo uśmiechnęła się tak, jak tylko jej gatunek potrafi. Jej oczy zabłysły, odbijając światło kamienia. Miejsce, na którym spoczął mój wzrok (a raczej dwa miejsca) zaś… Pozostawiam tę część wyobraźni czytelnika. (Proszę podziękować Mistrzowi Cechu Tonnæverry’emu za wykreślenie pikantnych szczegółów)

– Muszę spadać, zanim komukolwiek przyjdzie do głowy wizyta w wylęgarni. – Wstała z kucków i poprawiła włosy i suknię.

Przez rozpierdak ujrzałem, że buty ma swoje, wysokie z cholewkami. Uśmiechnąłem się, bo tak jak mówili nam na wykładach wieki temu, Hogma nawet w piżamie musi być zwarty i gotowy. Widziała, że patrzę i pstryknęła na mnie palcami.

– Zjedz gulaszu, Crannon. Sama zrobiłam.

– Poczekaj! – krzyknąłem szeptem. – W moich sakwach są listy od ciebie. W moich sakwach na Lello. Jakby któryś przeczytał...

Verdur uniosła ręce.

– Ten twój krnąbrny wspinacz nie dał się złapać ani Edwardowi, ani Nainanowi. Oni krok naprzód, on w tył i tak przez dobrą klepsydrę w kółko. Skończyło się na tym, że beknął, udał się głową w dół przez barierkę i tyle go widzieli. Może nawet jest gdzieś tutaj. – Rozejrzała się, dodając mi otuchy. – Idę. Jakby co, nie znamy się. Spróbuję jutro coś podziałać, żeby cię wypuścili. Będziesz mógł sprowadzić pomoc albo coś, wiesz, żeby mnie wyciągnąć z tego… związku.

Rzuciła mi mój kamień, wspięła się na schody i wyszła, zamykając ciężkie drzwi. Nie wiem, czy zasunęła zasuwy, czy nie, postanowiłem sprawdzić za chwilę. Najpierw, uznałem, najlepiej będzie zjeść gulasz.

W dzbanie, oprócz wody, znalazł się mój sztylet. Zaraz po posiłku zabrałem się za szukanie luźniejszej zaprawy w ścianach i kombinowanie, co to za pomoc musiałaby być, żeby cokolwiek tutaj zdziałać.

Minęło południe, a ja czułem już odrętwienie od ciągłego wsuwania i wysuwania noża w powiększającą się dziurę. Udało mi się wyszarpać kilka głazów, naciągnąć przynajmniej jedno ścięgno, przekląć wszystkich Trebieńczyków i upuścić sobie kamień na palec. Gdy trafiłem na kawał metalu, miałem jasność: po drugiej stronie było wielkie kółko, takie samo, jak i w mojej celi. Do niego, najprawdopodobniej, przywiązany był langan Verdur. A przynajmniej tak mi się wydawało. Przyspieszyłem skrobanie.

Niestety, po drugiej stronie była wąska, nieciekawa komnata, innymi słowy: loch bez okienka. Wyciągnąłem kamień księżycowy i zamarłem. Pod moją ścianą i tą po prawo, gdzie powinno być okno, piętrzyły się stosy monet ze złota. Istny skarbiec! Wśród nich stała jakaś przestarzała, zakurzona maszyneria: punce, wybijaki i inne takie. Ściana naprzeciwległa była w całości jedną, wielką żyłą złota. Na wyciągnięcie ręki setki samorodków wielkości od grochu do mirabelki. Podrzuciłem kamień i spojrzałem w górę – wysoki sufit był całkowicie normalny, żebrowany, kamienny, jak w mojej celi obok. I nigdzie nie było drzwi. Postanowiłem przyciąć z Nainanem i Edwardem w głupa i zamaskowałem mój świeżo wyciosany otwór wejściowy całym tym dziadostwem, które przeniosłem z powrotem pod ścianę. Teraz wystarczyło poczekać, aż po mnie przyjdą i pomyślą, że uciekłem i tymczasem w spokoju dłubać w kolejnej ścianie.

W tym pomieszczeniu wystarczyło wbijać sztylet jak łom w szpary, dźwigniować i odkopywać butem urobek, byle dalej od otworu, żeby się nie ślizgać i nie chrupać. Po drugiej stronie żyły, po jakichś, na oko, trzech czwartych pięści, były już prześwity pomieszczenia obok. Gdy przewierciłem czubkiem sztyletu dziurę na wylot i przyłożyłem do niej oko, mym oczom ukazała się ogromna sala, migocząca samorodkami odbijającymi światła pochodni. Pośrodku sali leżał smutny jak zbity spaniel langan, a dookoła niego stało, o ile mogłem zobaczyć, kilkadziesiąt owalnych kamieni – domyśliłem się, że to muszą być owe słynne skamieniałe jaja rattaganów i radoganów. Zecydowałem, że nie będę się jeszcze ujawniał; stworzenie miało swoje problemy a ja swoje, i póki co nie mogliśmy sobie pomóc. Poza tym, nie wiem, na ile jest oswojony. W stosunku do Verdur i Nikosia ze stajni Cechu na pewno, ale czy i do mnie? Pozostawało mieć nadzieję.

Z obserwacji wyrwał mnie zbliżający się dźwięk – przysiągłbym, że usłyszałem chód za ścianą. Po dokładnym obmacaniu i przyjrzeniu zrozumiałem, że były tu kiedyś drzwi, zostały zamaskowane cienką warstwą zaprawy i materiału... namacałem kształt dawnej, kamiennej framugi, przyłożyłem ucho do kamieni. Z oddali, jak przez studnię, usłyszałem strzępy rozmowy. Najpewniej sługa meldował pryncypałowi o moim braku.

– Hy… Bię. Eli. Ciek, nie wie cie! – to był pierwszy głos. Pewnie Edward.

Drugi zaś mu odpowiedział:

– To o na! I, i na! I! – Przechodził w piski. Brzmiał trochę jak grubas.

Tak jak myślałem. Jeden nie wie, gdzie, a drugi każe mu iść i szukać. Typowe. Wszystkie dźwięki ucichły i zostałem sam w lochu bez wejścia i wyjścia, zamknięty w ciemnej ciszy.

Przyszedł mi do głowy plan, więc odczekałem kilkadziesiąt uderzeń serca i kopnąłem z rozbiegu fałszywą ścianę – okazała się być z zaciapanej otoczakami i zaprawą, zawilgłej tektury. Wpadłem prosto na korytarz i pobiegłem w prawo, ku więzionemu wierzchowcowi Verdur.

W zamkniętej jedynie na zasuwę sali obok, tej, którą znałem z innej perspektywy, stało nie kilkadziesiąt, a co najmniej kilka tysięcy jaj. Duże, małe, ciemne i jasne, prawdziwe i gipsowe. Nainan musiał po maniacku skupować wszystko, co choćby kształtem przypominało jaja. Między nimi znalazła się też rzeźbiona w spłaszczoną kulę noga jakiegoś dużego grzyba, być może hiperborowika. Nadawała się najwyżej na zupę. Przeniosłęm wzrok na środek pomieszczenia i dotarło do mnie, że nie czy i jak langan ma na imię. A ta wiedza, dotarło do mnie, mogła być kluczowa dla wprowadzenia mojego lekkomyślnego super-planu, na który wpadłem przed kilkunastoma sekundami. Odwołałem się do ponadludzkiej, hogmiej zdolności do ujarzmiania i zaprzyjaźniania się ze zwierzętami: po prostu podszedłem do stwora, poklepałem po łbie i wyplątałem z okowów na ziemi łańcuch na szyi. Ci debile włożyli kółko w kółko i zacisnęli trzpieniem. Wystarczyło lekko naciągnąć i przekręcić, by langan był wolny. Gdyby posiadał zdolność abstrakcyjnego myślenia, sam by na to wpadł. Spróbowałem pociągnąć stwora ku drewnianej ścianie, ale poruszał się ospale i wyglądał na pijanego. Zupełnie nie wiedziałem, co z tym fantem zrobić, poza tym, nie wiedziałem, czy poszukiwacze zaginionego więźnia przypadkiem nie idą w tę stronę.

– No weźże, rusz się, kurwa! – Pchnąłem stworzenie wielkości półtora wspinacza, z dwoma potężnymi udami, łapami i skórzastymi skrzydłami, głową wielką jak pół mnie i zębami wielkości jabłek. – Weź no, langan, ja to dla twojego dobra! Rusz dupę! – Zaparłem się o stwora i jąłem odpychać się nogami, by zmusić go do pójścia w stronę identycznej jak w mojej celi, okutej dębowej ściany. Miałem nadzieję, że to to, co myślę. W przeciwnym wypadku, wyjdę na debila, Edward mnie zastrzeli, a Verdur prawdopodobnie straci dziewictwo, leżąc pod tym grubasem o zapachu skisłego potu i ogórka.

Aż mną potelepało na myśl samą!

Dostałem nowych sił. Ująłem jego wielki łeb i zacząłem mówić o wszystkim tym, co chciałem, żeby zrobił, o wszystkich moich obawach, o Verdur i o tych dwóch palantach, oraz o Lello. Latający roślinożerca nie wyglądał, jakby miał choćby w odległych planach jakąkolwiek reakcję.

– Langan, kurwa, no! – Przyłożyłem do jego łba swój i grzmotnąłem go lekko z czoła w jego. Najwyżej któryś z nas dostanie wstrząśnienia mózgu. Sięgnąłem do kieszeni, żeby znaleźć tam jakiś specyfik, jakikolwiek, który mógłby pomóc, ale...

– A ty cou tu loubisz, na miłuość buoską? – zapytał, stając w drzwiach, grubas. Odwrócił się, by nabrać powietrza i pewnie zawołać swojego teriera z kuszą, ale nie zdążył. Cisnąłem w niego pierwszym, co miałem pod ręką w kieszeni – ciekawego kształtu różowym hedenbergitem, jednym ze znalezisk spod dolmenu. Fatalny pomysł dla hogmy, rzucać takim skarbem, ale jeśli mieć do wyboru stracić kamień, albo życie… Wybrałem kamień. Każdy powinien, nie należy słuchać doktora Vilksteinna na wykładzie o honorze minerałów. (Przepraszam, ale naprawdę, życie jest ważniejsze, doktorze Vilksteinn, jeśli pan to czyta, na litość boską, niechże pan się ### i #$#$# (do skreślenia cały nawias – T.) i #$#$).

Taft Nainan dostał prosto w odwróconą ode mnie skroń i padł jak długi. Stuknęło, gdy walnął głową w kamienną posadzkę. Hedenbergit zaś rozprysnął się w powietrzu – była to nieodżałowana strata dla mineralogii. Przyobiecałem sobie, że poświęcę świecę w świątyni i klepsydrę albo dwie ciszy ku pamięci tej bryły.

Langan, nagle ożywiony, kilkoma susami pół-doskoczył, pół-doczłapał do leżącego, i, by nie gorszyć czytelnika, rzeknę, że za pomocą masy własnego ciała przeniósł grubasa do czasu przeszłego. A potem wypadł przez drzwi i, rycząc, zmienił mój plan w swój. Pozostawało mi tylko mu towarzyszyć, czyli usiłować nadążyć i uważać, czy przypadkiem nie czai się gdzieś ten pajac z wielokuszą.

Świr (jak nazwałem langana) machając odnóżami i skrzydłami, zaczepiając obrożą o wszystkie odstające od ścian stojaki na łuczywa, robiąc ogonem okropne szkody, biegł w górę. Kończył się korytarz, szukał schodów. Gdy kilka razy zawracał, tylko doskonała kondycja pomogła mi w przetrwaniu. Raz wprasował mnie we wnękę w ścianie i chwalić wszystkich bogów, że nie była płytsza o nawet pół pięści – ciągniętym za sobą dziesięcioprętowym łańcuchem zdarłby mi bez znieczulenia twarz z czaszki. Za drugim razem… Dość rzec, że sikałem potem krwią przez kilka dni.

Jak langan w końcu dotarł na taras, robiąc niesamowity bałagan i dokonując przepotwornych zniszczeń we wszystkich “mijanych” sprzętach, obrazach, herbach i stojących w kątach zbrojach, udało mu się potrącić i rozbić “Masakrę kociąt w worku” Jeziora oraz doszczętnie obtłuc scenę “Tańczących elfek” Fallusa. Zatrzymała go dopiero salwa z kuszy. Padł, turlając się między leżakami. Najwyraźniej zbierał się do wniesienia i stracił wszelką równowagę. Biedny stwór.

– Kurwa mać! – zdobyłem się na elokwencję godną doktora nauk humanistycznych.

Stojący tuż obok Edward już naciągał wystrzelone cięciwy, gołymi rękami. Co on jest, wampir? Dwie cięciwy na raz?

– Cholerny zwierzak rozpieprzył moje elfki! Trzysta lat stały nieruszone niczyją ręką! Dwieście lat tu, sto w lochu, rozumiesz? Zjawiasz się ty, i bum! Nie ma dwóch rzeźb! Bezcennych!

Strzelił w moim kierunku, ale zdążyłem schować się za langanem i to on, ten biedny głuptas, dostał kolejny raz. Wybiegłem więc zza niego i, choć było to idiotyczne strategicznie posunięcie, schowałem się za “Madonną w samych majtkach”.

– Wyłaź stamtąd! – krzyknął tamten, niepocieszony, że nie może we mnie strzelać i liczyć, że chociaż rykoszetem zrobi mi kuku. Widziałem, że przemieszcza się w moją stronę tak, żeby mnie bez problemu zastrzelić i nie utłuc ani jednego z czterech czarnych cycków, do których przylgnąłem.

– Biksa! – krzyknęła Verdur, wbiegając na taras, otoczona orbitującymi wokół niej małymi smoczkami. Pewnie była pora karmienia, domyśliłem się.

Langan uniósł głowę i opuścił ją. Z boku sterczały mu trzy lotki grubych jak mój palec strzałobełtów.

– Ty jebany, ty, ty…! – biegła w jego stronę i klęła, ale na widok wycelowanej w siebie kuszy zrobiła szczupaka w bok i poturlała się w stronę “Mokrej Pościeli”. Kamerdyner wystrzelił, usłyszałem dźwięk rozdzieranego materiału i westchnienie.

– Verdur! – zawołałem, wychylając się. Tuż obok mojego ucha świsnął kolejny pocisk.

Ten facet nie miał zmiłowania.

– Edek, weź się opanuj! Ten twój szef leży martwy na dole, dogadajmy się!

W sumie, jak o tym myślę z perspektywy czasu, spisując tę konkretnie historię, mogłem sobie darować zdradzanie się z tym faktem.

– OSTATNI NAINAN NIE ŻYJE, JESTEM WOLNY! – zaryczał wtedy Edward, zdzierając z siebie szaty. Odrzucił kuszę i, przysięgam, zaczął mutować w trakcie rozpinania guzików przestarzałych spodni. Jeszcze nigdy nie widziałem niczego tak ohydnego i wątpię, że uda mi się jeszcze kiedykolwiek zobaczyć. – WOLNOŚĆ! – darł się strasznie, robiąc się coraz większy, bardziej owłosiony i najeżony kolcami i zębami.

Jeśli kiedykolwiek jeszcze przyjdzie mi do głowy pakować się w jakieś stare, legendarne miejsca…

Po chwili pluł już kwaśno pachnącymi kulami, które podskakiwały na mozaikach i, zatrzymując się, stawały w płomieniach. Chlusnął z jakiejś ohydnej jamy na brzuchu paskudną mazią – przy zetknięciu z naoliwionym drewnem stojącej nieopodal mnie balisty, ta zaczęła puchnąć i bulgotać niby smoła.

– UUUEAIIIIIKSSS – ryknął i począł przemieszczać się w moim kierunku, stawiając kroki niczym pijany zapaśnik.

Sytuacja nie wyglądała kolorowo. Uwolniony od jakiegoś, czy ja wiem, wiążącego czaru, zmutowany kamerdyner, coś na kształt uwięzionej w ciele człowieka mutacji saskaczewana z balabanem, w dodatku bulgoczący na całym ciele, włochaty i z zębatymi gębami na całym, paskudnym cielsku, rzucił się w naszym kierunku. Zrobił może pięć wielkich susów, i już był w połowie drogi. Przez moment wyglądał, jakby nie umiał się zdecydować, co dalej, więc – żeby dać nam wszystkim chwilę, rzuciłem w niego kiścieniem jak bolasem. Zaplątał się we własne odnóża i wyrżnął na pysk jak długi, aż mu mowę odebrało.

Zdążyłem wtedy podbiec do kuszy i wycelować w niego, ale strzelić nie byłem w stanie, gdyż stwór, mutując i odrzucając broń, uszkodził mechanizm spustowy. Odrzuciłem więc kuszę poza obręb tarasu, w przepaść. Gest niepotrzebny, bowiem mogłem rzucić w stwora, ale adrenalina dała o sobie znać i zachowałem się jak debil. (Jak zwykle) (Dzięki, Mistrzu)

W tym czasie Verdur podbiegła do langana i jakoś zdołała go nakłonić, żeby wzbił się w przestworza z nią na plecach. Zniknęli z pola widzenia, ale ja spodziewałem się, że po prostu zrobiła to, by bronić wierzchowca. Co nie zmienia faktu, że zostałem sam na placu boju, z mutującym, miotającym się eks-kamerdynerem. Postanowiłem spróbować szczęścia i uciec, jednak jedyna droga ucieczki prowadziła przez płonąco-bulgoczące pomieszczenie – czy naprawdę ten wstręciuch musiał bluznąć właśnie tam? Płonęły, zdychając w męczarniach maleńkie langanięta, czy jak się to nazywa (radoganięta), trafione połyskującym na zielono, parującym glutem, a ja nic nie mogłem zrobić.

Usłyszałem za plecami kolejne wizgi – mutant szedł już na mnie, a ja naprawdę nie miałem dokąd uciec.

Wszedłem na barierkę, żeby, jeśli mam zdechnąć, chociaż przelecieć się kawałek, te kilkaset prętów w dół i może, może…

W sytuacji totalnej beznadziei, odnalazłem w sobie nadzieję. Niesprecyzowaną, niewielką, ale jednak. Gdy tak stałem, chwiejąc się, na kamiennej balustradzie i kilka prętów tylko dzieliło mnie od tego ohydztwa na dwóch, nie, trzech łapach (o ile to nie był ogon ani penis, trudno wyczuć, wspomnienie jest niejasne), pulsującego zębami wyrastającymi wprost z cieska, zobaczyłem znajomy kształt, tuż przy moich stopach.

Lello!

Puścił do mnie oko, jak gdyby wcale się nie chował i miał do tego jakiś super plan. Odmrugnąłem mu i przyszedł mi do głowy mój własny. Postanowiłem nie dać się jeszcze temu paskudztwu.

– Terefere! – krzyknąłem, łapiąc się za głowę i krocze i robiąc wstrętne, nawet jak na tę sytuację, gesty.

Pobiegłem wzdłuż barierki, patrząc, czy Lello robi to samo. Również biegł, tyle że głową w dół po ścianie. Ohyda pobiegła za mną. Gdy była dosłownie pręt ode mnie, wyskoczyłem za barierkę w ślepej wierze, że wspinacz zrozumie mój fortel i złapie mnie. Złapał i posadził na szerokiej półce skalnej, żebym mógł odpocząć i go skląć za spóźnialstwo i chowanie się po kątach.

Chciałbym oczywiście napisać, że to Lello skoczył na wampira, zanim ten zmutował i narobił szkód. Albo, że już na samym początku grzmotnął go ogonem w łeb, zaraz, jak tylko pojawiliśmy się na tarasie. Albo, że nic z tego się nie wydarzyło. Oczywiście, że chciałbym.

Czego nie widziałem, a dowiedziałem się dużo później, to manewru Verdur, która cichcem, lotem koszącym pchnęła mutanta poza barierkę.

Płomienie i dym spowodowały zawalenie się pomieszczenia tarasowego – jak się okazało, gluty mutanta przeżarły się i przez kamień. Nie było możliwości, by wejść tam jeszcze i cokolwiek odratować, ale wysłałem potem sowę do Mistrza i pewne sprawy zostały puszczone w ruch. Udało mi się wrócić do pomieszczenia ze złotem i napchać kieszenie i sakwy monetami i samorodkami – jak przypuszczałem wcześniej, okute dębowe ściany były przesuwnymi wrotami, z których dawno, dawno temu startowały rattagany, by siać postrach i jeszcze co. Mimo to, nie zwiedzałem twierdzy – bałem się, co jeszcze mógłbym tam spotkać, zaklęte w sprzęty codziennego użytku – znana na całym świecie legenda o królewiczu zaklętym w sługę i bestiach zaklętych w gadające szafy, świeczniki i serwisy kuchenne jest najlepszym przykładem, żeby się wystrzegać dziwnych, opuszczonych zamków.

Na samym dole, gdy zeszliśmy z Lello i wróciliśmy do naszego obozu sprzed niecałych dwóch dni, zostaliśmy otoczeni przez drużynę ciężkozbrojnych wiedźminów i zrobiło się nieprzyjemnie. Kazałem Lello zakopać się i nie wychodzić, dopóki zagrożenie nie minie.

– Czego tu szukacie, możni panowie? – spytałem uprzejmie i jowialnie, obie ręce trzymając w zasięgu wzroku, żeby pięć par wiedźmińskich oczu nie dostało zeza. Jeden z nich miał cztery miecze, a nie dwa. Spytałem go o to i przedstawiłem się. Wymieniliśmy uprzejmości, okazało się, że jednego z nich kojarzę z czasów szkolnych, Rovo mu było, ten z czterema mieczami zaś był jakąś ich szyszką w stylu dziekana spraw studenckich szkolnictwa wyższego, czy coś takiego. W każdym razie dosyć znana persona w Hefirhon i okolicach, ale imienia nie pamiętam.

– Druh nasz zginął tamój – odpowiedział Rovo, pokazując bliżej niesprecyzowaną stronę świata.

– Od kuszy – dodał drugi.

– W okolicy widziano rattagany. Nielegalne. Przyszliśmy je… – Przeciągnął palcem po odzianym w ciężką skórę gardle szyszka-dziekan.

– Wiedźmini przecież nie giną od strzał ani bełtów, odbijacie je tymi swoimi magicznymi mieczami, nie? – spytałem z uśmiechem. Uśmiech, pamiętałem, to podstawa kontaktów międzyludzkich. Z wiedźmina taki człowiek jak z wampira, no, ale…

– Powiedziałem, że umarł od kuszy, a nie że od strzału z kuszy.

– Znaczy co, spadła mu na łeb? – Zaśmiałem się nerwowo.

Wiedźmini wyglądali jeszcze posępniej i paskudniej niż wcześniej. Wzruszyli ramionami i poszli. Widać byli nie w humorze. Ze mnie zaś odpłynęła cała krew i na twarz wystąpił zimny pot, gdy przypomniało mi się, co zrobiłem z wielokuszą.

Dziekan spojrzał na mnie podejrzliwie.

– A co to tam? – spytałem, kątem oka zauważając ruch na linii wody. Dreszcz mnie przeszedł.

– Gdzie? – zainteresował się Rovo. Miał dzioby jak po ospie i, jak większość tych mutantów, włosy jak uczeń piekarski.

– Tam. – Wskazałem. – Co to jest, możni panowie? Niedźwiedź? Wilkołak? Saskaczewan?

Pozostali na dźwięk nazw odwrócili się i również spojrzeli w dół. Ja patrzyłem w górę – nad nami krążył jakiś większy ptak drapieżny, Wiedźmini nie zwrócili uwagi.

– Wygląda jak balaban.

Jeden z nich parsknął, inny pokręcił głową.

– W tej strefie klimatycznej? Babonk to jest, pewnie brzemienny. Albo szkieret.

– Ty sam jesteś babonk albo szkieret. Chodźcie, sprawdzimy, co to jest. – Ten z czterema mieczami założył ciężkie rękawice na ręce. – A ty, hogmo, jak wrócimy, odpowiesz mi na kilka pytań. Poczekasz tutaj, prawda?

Pokiwałem głową skwapliwie, uśmiechając się uprzejmie. Wiedźmin czy nie wiedźmin, miał cztery miecze, a ja co najwyżej kiścień na ludzi… Ten właściwy, ciężki został przecież na górze, otoczakami zaś mogłem go co najwyżej posmyrać. Zresztą, jeden przeciw pięciu?

– Dobry chłopiec.

Gdy tylko zeszli na dół, rozciągnęli się w sobie tylko znanym szyku i stanęli do bitwy przeciwko mutantowi. Spadł z trzystu prętów i jakimś cudem przeżył, dobry jest, pomyślałem. Nie chciałem jednak czekać na wynik bitwy, spakowaliśmy się z Lello i szybkim kłusem oddalaliśmy się w kierunku osłoniętej drzewami polany nad brzegiem kilkaset prętów na wschód od Fiedel – gdzieś tam była Verdur i potrzebowała pomocy z rannym langanem i kilkoma rattaganiętami.

A skąd to wiedziałem?

Krążący nad nami, dobrze mi znany jastrząb wylądował na kamieniu, z którego moment wcześniej wstałem. Tym razem nie zgubił wiadomości – była przywiązana naprawdę solidnie. I choć nasza interakcja trwała najwyżej kilkanaście uderzeń serca, zdążył mi napaskudzić na drugiego buta.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 10

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • szeptulec 27.03.2019
    Ciekawe zarysowanie postaci.
  • Okropny 28.03.2019
    Dzięki za nawiedzenie, nowy gościu :-)
  • Okropny 27.03.2019
    Czytano 9 razy
    Data dodania: 27.03.2019
    Średnia ocena: 5.0 Głosów: 9

    No co wy?
  • Agnieszka Gu 27.03.2019
    Tera masz 10 :)
    Zaocznie :)))
    OK, lecę wpierw do poprzedniej części obadac :))
  • Agnieszka Gu 09.05.2019
    Witaj,
    Zatem tak, barwne słownictwo na pewno robi tu dobra robotę. Stworzyłeś ciekawe uniwersum.
    Pozdr

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania