humoreska-makabreska

Przyszedł czas na moją historię. Jeśli chcecie możemy złapać się za ręce, zaintonować jakąś pieśń i usiąść wokół rozpalonego ogniska pośród gwiaździstej nocy. Mnie to rybka. Obecnie siedzę w kuchni i wcinam sobie słonecznik. Chce ktoś? Proszę się częstować. Tylko nie tak łapczywie, szarańczo jedna! Jakbym wiedziała, że się tak rzucicie, to bym nie zaproponowała. Ale kit z tym. Do rzeczy.

Opowieść, którą chcę dzisiaj przytoczyć oparta jest w stu procentach na faktach. Zmienię tylko imiona, co by rodzina mnie nie zagryzła. W końcu chciałabym jeszcze trochę pożyć. Chociaż w gruncie rzeczy nie powiem o nich nic złego, wolę się jednak zabezpieczyć. Tak na wszelki wielki.

Mowa będzie o mojej zmarłej babci. Dla potrzeb tekstu nazwijmy ją Genowefą. Staromodne to trochę, ale nic nie poradzę. Gdy odeszła z tego świata miała osiemdziesiąt sześć lat (przez chwilę zastanawiałam się czy nie powinnam zapisać tego jako liczbę, ale zrezygnowałam. Ech... Do brzegu Koci, do brzegu, kontynuujmy).

Wszystko działo się na kilka dni przed sylwestrem. Moja babcia miała już wtedy ogromną demencję starczą i za wroga numer jeden wzięła sobie mojego tatę, czyli jej zięcia. Nazwijmy go Michałem (a co mi tam, lubię to imię). Babcia z ojcem nigdy za sobą nie przepadali, ale na starość było już naprawdę okropnie. Genia wymyślała, że Mich ją truje i coś jej podkrada (np. rajstopy czy maści) oraz brudzi odchodami babcine ubrania. Nawet nie pytam skąd miałby brać guano do tego procederu... No, to był istny cyrk. Przykro patrzeć i słuchać. Raz nawet zagroziła, że jak po jej śmierci zdejmiemy święte obrazy ze ścian pokoju, który zajmowała, to będzie nas wszystkich straszyć. To już zabrzmiało naprawdę niepokojąco. Strach było się bać.

Wracając do wątku, który uparcie mi umyka, reflektuję się i oznajmiam, że na dwa dni przed sylwestrem owego roku, mojej mamie zaświtało w głowie pewne pytanie. Jako opiekuńcza córka, o imieniu, hmm... powiedzmy Anna, zapytała swojej leciwej rodzicielki czy ma wszystkie leki, skoro (uwaga, podkreślam) AŻ przez jeden dzień wszystko będzie zamknięte. W przeciwnym wypadku byłoby konieczne udać się do przychodni na kontrolne badania i wziąć receptę. Moja babunia zgodnie z oczekiwaniami rzuciła, że nie, nie potrzeba, nie chce, źle się czuje, to, tamto, siamto i owamto. Generalnie wiecie, o co mi chodzi. Wielkie NIE, foch z przytupem, zabieram grabki i idę do swojej piaskownicy. Tutaj temperament mamusi dał o sobie znać i zapowiedziała, że w takim wypadku TYM BARDZIEJ trzeba jechać, na co wzburzona Genowefa palnęła: "zobaczysz, trupa będziesz wiozła!". No, ale jak mus, to mus – ustaliły, że jednak następnego dnia pojadą, po czym staruszka zamknęła się na zasuwę w pokoju, jak miała w zwyczaju.

Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby jeszcze tego samego wieczoru nie wybiegła z pomieszczenia, krzycząc: "ktoś dzwoni?!". Często rzucała dziwne uwagi (o czym jeszcze wspomnę), toteż absolutnie nas to nie zdziwiło, jednak tym razem popatrzyliśmy po sobie, a ja – dziewczę chyba dwudziestojednoletnie (matko, kiedy to było?) poszłam do okna i stwierdziłam, że "nikogo przy bramce nie ma". Powiedziałam zatem grzecznie: "babciu, nikt nie dzwoni" i wróciłam do oglądania jakiegoś badziewnego serialu. Ona na to tylko: "aha" i poszła do siebie. Tadam: dzień z życia zaliczony.

Nazajutrz wsiadły z mamą do auta i ruszyły do przychodni. Tutaj tekst zmieni się w nieco suchszą relację. Nie było mnie przy tych wydarzeniach, więc opieram się wyłącznie na informacjach przekazanych przez matkę. Musicie mi to wybaczyć... Wracając do opowieści – kobiety poszły do lekarza, doktorek przebadał babcię, coś tam jej pouciskał na brzuchu, wydał receptę, wykupiły leki, no i miały już odjeżdżać. Mama przejechała kawałek i nagle usłyszała chrobotanie paznokci o schowek czy jakieś inne miejsce, te plastikowe we wnętrzu samochodu (deska rozdzielcza? – maybe?). Anna odwróciła się w stronę źródła dźwięku, by zobaczyć, że Genowefa cała zielona, bez tchu, dusiła się i nie mogąc nic powiedzieć dawała znać, że dzieje się coś niedobrego. Mama niczym kierowca wyścigowy, wjechała na wstecznym pod same drzwi przychodni, wyleciała z auta jak wystrzelona z procy i pobiegła po lekarza. Wróciła z jakąś młodą panią doktor. Mała kobietka nadludzką siłą wytargała babcię z auta i zaczęła resuscytację, a ktoś inny wezwał pogotowie. Ponoć babcia tylko na chwilę odzyskała przytomność. W karetce jadącej na sygnale do szpitala.

W tym czasie Anna popędziła do nas do domu, opowiedziała co i jak, zabrała jakieś rzeczy i podążyła śladem pogotowia. Pamiętam tylko, że spojrzeliśmy wówczas z ojcem na siebie, a ja pokręciłam głową i powiedziałam: "z tego nic dobrego już nie będzie". Babcia zmarła, nie odzyskawszy ponownie przytomności...

Tak mam, że stres odreagowuję jakimś działaniem, więc zaczęłam sprzątać jej pokój. Ktoś mógłby mi zarzucić, że jeszcze nie zdążyła całkiem ostygnąć, a ja już wyrzucałam rzeczy. Musicie jednak zrozumieć, iż to wcale nie było dla mnie łatwe. Mogę teraz utrzymywać żartobliwy ton, ale wtedy ta śmierć była pierwszą, która tak mocno wyryła się w mojej pamięci. Na tyle silnie na mnie oddziałowała, że porządkując pewne sprawy postanowiłam podzielić się z wami niniejszą historią. Ach, znowu uciekł mi wątek. Już wracam...

Sprzątając znalazłam mnóstwo leków, nawet nie zaczętych i zebrałam aż dwie torby używanych i upranych rajstop, które były poupychane dosłownie wszędzie. Jej rzeczy zabrała rodzina mamy. Wszystko: meble, dywany, szkła, no co tylko się dało – my nie chcieliśmy nic. Zostały tylko obrazy. Ojciec bał się je zdjąć. Wcale się mu nie dziwiłam. Z pewnymi rzeczami igrać nie wolno.

W dniu pogrzebu, gdy wychodziliśmy przed dom i zamykałam furtkę, poczułam się obserwowana. Spytam sama siebie, co się stało i podniosłam wzrok na okna w jej pokoju. Moja druga, na szczęście jeszcze żyjąca babcia zapytała mnie wówczas: "co się dzieje, krubelciu?"(Babuniu, kocham cię ogromnie i życzę ci tryliarda lat, mam nadzieję, że o tym wiesz). Powiedziałam przerażona, że firanka w pokoju nieboszczki się poruszyła i odchyliła jakby ktoś tam stał. Okna oczywiście były zamknięte, a w domu nie było już nikogo. Włosy stanęły mi dęba. Wszystkie!

Na całe szczęście, sprawa obrazów została już załatwiona. Inaczej bałabym się wrócić do domu. Ksiądz doradził nam, by je zdjąć i wyjąć z ram, zwinąć i włożyć Genowefie do trumny, a ramki spalić. Tak też zrobiliśmy. Obrazy pochowano razem z babcią, zaś ramy spaliliśmy już po stypie. W sumie tę uroczystość jakoś nie bardzo pamiętam. Była w ogóle stypa? A, już wiem, była i to nawet w knajpie, w której rok później odbyło się moje przyjęcie weselne. To czysty przypadek. Daję wam słowo.

Matka kiedyś mi powiedziała, że po śmierci dziadka poprosiła, by nigdy jej się nie przyśnił. Nie wiem tylko, czy poprosiła o to ojca, czy też samego Boga. Efekt jednak pozostał taki sam – nie pamięta żadnych snów z udziałem własnego ojca. Po zastanowieniu, poprosiłam zarówno Boga, jak i babcię (tak dla pewności), aby Genowefa nie śniła mi się "na przykro". Wiecie, co mam na myśli? Brak koszmarów, krwi, trupów, no generalnie wszystkiego, co choć w najmniejszym stopniu może przypominać horror. Miałam w życiu kilka takich snów i stanowczo za nie podziękuję. Na szczęście babunia ani razu nie przyśniła mi się źle. Może dwukrotnie pojawiła się w moich marach, ale pamiętam tylko jedną z nich. Opiszę tę scenę, w końcu i tak przelewam tutaj wspomnienia na papier (no, tak jakby).

 

AKT PIERWSZY, scena pierwsza (ostatnia):

 

Stoją pośrodku kuchni. Dwie kobiety. Wspólnie dzielą pomieszczenie. Jest jeden stół oraz kuchenka i dwie lodówki. Gdzieś tam majaczą rzędy szafek oraz okap. Starsza kobieta (babcia), chyba na przekór, zajmuje miejsce nieobecnego aktualnie mężczyzny (ojca) – o ile autorka dobrze pamięta. Trochę czasu od tego snu już minęło. Młodsza kobieta, opanowując tremę kroi na desce pomidora. Obok na stole znajduje się talerz kanapek z pasztetem. Bacznie obserwowana sokolim wzrokiem starszej damy, nagle podnosi głowę. Nieco drżący głos starowinki, odbija się echem po panującej w pokoju ciszy:

 

Ona (babcia): "Szczotka" – to takie dziwne nazwisko...

 

Młoda kobieta przybiera zdumioną minę. Nic nie rozumie. Nie zna nikogo, kto by się tak nazywał. Szybko więc pyta o przyczynę wypowiedzi staruszki.

 

Ona (ta od pomidora, czyli ja): Skąd ci się wzięła taka myśl, och, babuniu?

 

Ona (babcia): Ten twój luby się tak nazywa.

 

KLIK, KLIK. Niemalże słychać, jak trybiki w głowie młodej panienki przeskakują, by w końcu wpaść na swoje miejsce. Owa "Szczotka" okazuje się czymś zupełnie innym w brzmieniu i znaczeniu. Młoda niewiasta uśmiecha się zatem lekko i tłumaczy:

 

Ona (ta wcinająca kanapkę z paszteciorem, czyt. ja): To nie tak, mój przyszły mąż zwie się inaczej.

 

Szybko wymawia konkretne nazwisko, na które spuszczona jest cicho kotara milczenia. Staruszka podnosi wzrok i pełna zrozumienia, mówi:

 

Ona (babcia): Aha.

 

Koniec sceny, światła gasną. Młoda dziewczyna budzi się w swoim łóżku i nie wie, czy ma się śmiać, czy płakać (a nie mówiłam, że z babcią było mega dziwnie? Nie mylić bynajmniej z nudno).

 

KONIEC AKTU PIERWSZEGO. Sceny pierwszej (ostatniej).

 

Wracając do poprzedniej narracji pragnę przyznać, że po dziś dzień mieszkam w babcinym pokoju, który teraz jest moim salonem. Wszystko skończyło się, można powiedzieć – dobrze. Jakby kogoś interesowało, na pytanie czemu babcia słyszała dzwonienie, ksiądz odpowiedział: "To kostucha dzwoniła. Ludzie bardzo często czują, że mają umrzeć". Tak... domyślam się, że niektórym właśnie opadła szczęka. Też mną zatrzęsło, gdy się o tym dowiedziałam. Jeszcze jedna rzecz mnie uderzyła, a mianowicie to, że babcia miała rację i mama jednak tego "trupa wiozła"...

To było ponad dziesięć lat temu. Na marginesie pogrzeb odbył się w urodziny mojej siostry. Strasznie dziwnie było wcinać na wieczór tort i składać jubilatce życzenia.

Czasami pytam samą siebie, jak to możliwe, że pochowanie obrazów razem z ciałem pomogło. Babunia była zawziętą kobietą. Tę cechę odziedziczyłyśmy po niej wszystkie trzy – mama, ja i sisterka. Odpukać, nic u mnie nie straszy. Chociaż, jak ostatnio zrobiło się zwarcie od klawiatury i komputer raz po raz sam się uruchamiał, wpisując w hasło dostępu dziwne znaczki, to przyznaję, że miałam pietra jak siemasz Gienia. Wymiana sprzętu jednak pomogła i nadal panuje względny spokój.

Nie wiem w sumie dlaczego postanowiłam udostępnić wam tę historię. Może po to, by nikt nie odkładał załatwiania spraw na ostatnią chwilę i zawczasu pogodził się ze swomi bliskimi? Z drugiej strony warto też częściej słuchać, co ludzie mają nam do powiedzenia. Zwłaszcza ci starsi. Do tego wypadałoby regularniej odwiedzać lekarza, aby nie robić kontroli "na chybcika". Ponadto szybsza wymiana urządzeń peryferyjnych to też całkiem niezła rada. Minimalizuje ryzyko ewentualnego zawału. Babcia powiedziałaby, że słusznie prawię: przeżyła ich aż trzy. Dlatego właśnie jej zbyt słabe serce nie wytrzymało tego całego "gniecenia". Tak powiedzieli lekarze, ale kto ich tam wie.

Wierzę, że sami sobie znajdziecie w tym tekście jakieś przesłanie. Mi zaś wystarczy świadomość, że czuję się lżejsza po opowiedzeniu niniejszej historii. Kiedyś w większym skrócie wrzuciłam ją tutaj na forum. Dla tych, co już czytali – sorry za spam.

Na zakończenie mogę jedynie dodać, że zdecydowanie nie polecam składowania leków czy rajstop. Ciężko było wszystkie zlokalizować i wybrać z przedziwnych miejsc, o których istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia. Nie wiem, czy wyciąganie rajtuzów z kratki wentylacyjnej, nie było przypadkiem największym koszmarem w tej całej opowieści. Kochani, proszę, nie róbcie tego w swoim domu! Nawet jeśli jesteście jego bohaterami. Jest mnóstwo lepszych rzeczy, które można po sobie zostawić. Jak na przykład wspomnienia, ale one stanowiłyby kanwę zupełnie innej historii. Na tym więc skończę. Dobranoc czy dzień dobry. W każdym razie do napisania kiedyś tam...

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • Marian 03.09.2020
    Ot i historia!
    Niby banalna, ale bardzo życiowa.
    Może być.
  • Kocwiaczek 03.09.2020
    A nawet była :) Dzięki za odwiedziny, Marianie.
  • Zapraszamy do wzięcia udziału w zabawie. Do 07 września można napisać opowiadanie proza, proza poetycka i wrzucić na główną. ( w razie czego przedlużymy termin)
    Odpowiednio zatytułować i dodać link na Forum do wątku:
    https://www.opowi.pl/forum/literkowa-bitwa-na-proze-linki-do-w934/
    I wygrać.
    Tematy to:
    Temat pierwszy - „Restart”
    Temat drugi - „Zawierzenie”
    Można. na jeden, można na drugi, można połączyć.
    Czekamy i liczymy na ciebie
    Literkowa
  • Shogun 03.09.2020
    Intrygująca historia. Można rzec samo życie. I co prawda tekst humoreskowo-makabreskowy, to mimo wszystko czytało mi się bardzo przyjemnie, zważywszy na to, że napisany jest narracją, którą sam często stosuje :)
    Ogólnie, świetnie opowiedziane, takie otwarte, chcesz coś z tego wyciągnąć, proszę bardzo, nie chcesz, ok, nie musisz. Taka możliwość wyboru.
    Osobiście coś wyciągnąłem, jak z każdej przeczytanej historii, zwłaszcza jeśli historia napisana została przez samo życie.
  • Kocwiaczek 03.09.2020
    Ja też wyciągnęłam z wielu różnych miejsc. Nawet z komina. Duchów może i nie ma, ale też jest za...cnie ;)
  • Shogun 03.09.2020
    Kocwiaczek ;)
  • Bajkopisarz 03.09.2020
    „sobie słonecznika. Chce”
    Słonecznik – Biernik: kogo, co? Słonecznik.
    „wieczoru nie wbiegła”
    Wybiegła
    „wróciłam do oglądania jakiegoś badziewnego serialu. Ona na to tylko: "aha" i wróciła „
    Wróciła – wróciła
    „Ponoć babcia na chwilę tylko odzyskała przytomność, ale karetka i tak przyjechała”
    Nie idzie mi tu związek przyczynowo-skutkowy. Tylko i ale nie grają ze sobą.
    „znalazłam mnóstwo leków, nawet nie zaczętych i aż dwie torby rajstop”
    Znalazła dwie torby rajstop – ale jak wynika z dalszej części, rajstopy były w różnych miejscach a nie w torbach. Zatem najlepiej byłoby dodać „i zebrałam aż dwie…”
    „Matka kiedyś mi powiedziała, że po śmierci ojca”
    Tu lepiej „dziadka” bo matka i ojciec w tym zdaniu jako pierwsze skojarzenie to „rodzice narratorki”.

    Bardzo ładnie napisane wspomnienie. Bez zadęcia, z nutą humoru i nutą nostalgii. Moim zdaniem tak właśnie najlepiej zapamiętać kogoś, kto już odszedł. Jeśli miał wady, już ich nie poprawi, więc lepiej się uśmiechnąć nad jego słabościami.
  • Kocwiaczek 03.09.2020
    Dziękuję, Bajkopisarzu. Lepiej bym tego nie podsumowała.
  • Tjeri 03.09.2020
    Ahoj! Zaczęłam czytać i gdy doszłam do slonecznika chciałam przestać. :)) Czytałam jednak dalej, ale powiedzmy... ze sporym sceptycyzmem, bo nie cierpię, gdy czytelnik w tekstach jest ujawniony, znaczy gdy narrator zwraca się bezpośrednio do niego. Może to dziwactwo, ale podoba mi się to jedynie w książkach dla dzieci :)).
    Po lekturze, stwierdzam, że forma nie zrobiła krzywdy temu tekstowi. Poza tym, odbieram ją jako dodatkową formę asekuracji. Piszesz o rzeczach, które dotknęły Cię osobiście, które są w jakimś sensie intymne, do tego momentami wymykają się takiemu bezdusznie rozsądkowemu tłumaczeniu świata... Lekka forma, ton jakby żartobliwy stanowią więc swoistą zaporę, tudzież zasłonę dymną - a to doceniam :).
    A temat... Cóż - ze słowami naszych babć nie ma żartów - ani za ich życia, ani po śmierci...
  • Kocwiaczek 03.09.2020
    :) Dzięki, Tjeri. Trafiłaś z tą zasłoną.... Po prostu musiałam to w końcu opowiedzieć, chociażby sobie samej. Miło, że udało mi się jednak przekonać kogoś do formy. Nie było to moim celem, ale to zawsze jakiś bonus. Jedyną osobą, z którą chciałam tutaj się zmierzyć jestem tak naprawdę ja sama. Są rzeczy, które muszą być powiedziane i są też takie, ktore warto zapamiętać. W tej czy innej formie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania