Cień nad kołyską

Nie była stąd. Nie była też stamtąd. Uciekała przed pechem, a jej stróż, anioł ciamajda, rozkraczał się w decydujących momentach, niczym Polonez dziadka na niestrzeżonym przejeździe kolejowym. Dlaczego wjechał wtedy na tory? Dlaczego nie wysiadł widząc co się dzieje? Pytania bez odpowiedzi. Siadała czasem na nasypie i liczyła uciekające wagony. W tym żyrafy. W tym ananasy. W tamtym sami atleci. W ostatnim armaty. Zgiełk wybuchał w głowie i cichł bez żadnych specjalnych efektów. Szyny wpadały w drżenie, by ostatecznie znieruchomieć. Jak cień nad dziecięcą kołyską. Wyjechała. Daleko. A to ciągnęło się za nią jak przyszyte. Weź to odpruj jak za cholerę nie znajdziesz szwa, nie przewrócisz na lewą stronę dnia ani przed ani po tym jak wykorzystał słońce, by odhaczyć je na liście rzeczy do zaliczenia. Nie była stąd. To nie była jej wojna. Dotykała zadanych ziemi i murom ran. Wkładała w nie dłonie, dalej nie wierząc, że to takie proste. Ludzie broczyli krwią i stawiali krzyże tym, którzy nie mieli już czym broczyć. Anioły, ciężkie od ołowianych kul, zbierały dusze. Ciała - marionetki, pozbawione sznurków, biernie przypatrywały się procederowi plecenia z już odciętych parawanów do rozstawienia między ziemią a niebem, żeby Bóg nie musiał się wstydzić rozebranych z człowieczeństwa, godności i wiary.

 

Podświadomie zrażona do pociągów dojeżdżała do pracy autobusem. Lubiła to. Lubiła przyglądać się współpasażerom, mimowolnie, wymyślając ich życiorysy, historie na bazie których możnaby nakręcić niejeden dobry film. Komedię. Dramat. Paradokument. Albo kryminał. Zastanawiała się czasem kogo oni widzą w niej? I czy w ogóle ja widzą? Czy może jest niewidoczna jak szpica kościelnej wieży w jesiennej mgle? Albo jak te cienie nad ich głowami. Oczywiście nie wszystkimi, ale... Ale jednak. Babcia mówiła, że to złe wybiera tak swoje ofiary. Tłamsi ich oddech, kładąc się kamieniem na piersiach. Że w głowach im miesza. Aż zaczynają się bać budzić i spać, odwracać wzrok od ściany. Przestają wychodzić i krzyczą do wewnątrz, a kiedy przestają wybucha w nich cisza, straszniejsza od wszystkiego co już poznali.

 

Poniedziałek. Zegarek budzi mnie o 4.50. Dobudzam się szybkim prysznicem. Wspomagam kanapką z żółtym serem i kawą. O 6.10 wychodzę na znajdujący się za rogiem przystanek. Autobusy podjeżdżają i odjeżdżają. Ludzie wysypują się z nich niczym kolorowe cukierki z rozdartych torebek, robiąc miejsce tym dosypywanym niewidzialną ręką. Wpadam do środka. Miejsca siedzące zajęte. Jak zwykle. Jak zawsze. Autobus rusza, a ja zaczynam tańczyć w rytm narzucanej przez zakręty, torowiska, światła i przejścia dla pieszych muzyki. Trasa ciągle jest zmieniana. Zrzucane przez okupanta pociski niszczą nasze miasto i coraz to inne ulice wyłączane są z ruchu. Kluczymy pomiędzy lejami, kamienicami bez dachów albo okien. Ta z zielonymi okiennicami, jeszcze wczoraj nienaruszona, straszy wybebeszonymi wnętrznościami na wpół spalonych mieszkań. Dostrzegam kolory ścian, wywrócone sprzęty, łóżeczko. Ikonę w rękach staruszki klęczącej pośrodku gruzowiska. Dojeżdżamy ma miejsce. Biurowiec w którym pracuję błyszczy w słońcu dziesiątkami okien. Sprawdzam. Wszystko na swoim miejscu. Wszystko i nic. Jest przecież wojna. Idę prosto do siebie. Czeka na mnie stos papierów. Rozgrzebany projekt. Budujemy osiedle na obrzeżach miasta. Budujemy osiedle. W samym środku wojny.

- Pif paf! - słyszę za plecami. Upuszczam filiżankę ze świeżo zaparzoną kawą. - Pif paf! Pif paf!

To tylko synek sprzątaczki powtarza ulubioną frazę. Mam ochotę go stłuc. Za filiżankę. Za kawę. Za drżące dłonie. Za dziecięcą nieświadomość, która sprowadza krew do soku z porzeczki.

 

Wracam do domu. Za mną osiem godzin pracy i trzy alarmy bombowe. Przede mną perspektywa nocy w piwnicy, bez prądu i gwiazd za zaciemnionymi oknami. Za to z wyciem syren, łuną, trzaskiem ognia i żarem, który zamiast grzać mrozi myśli i serca. Wtedy jeszcze nie wiem, że to zaledwie preludium. Że przyjdzie taki dzień, taka noc... kiedy stopi się samo piekło.

 

Obudziłam się jako pierwsza. Anioł ciamajda też musiał spać. Po czym to poznawałam? Po pustce jaką czułam gdzieś w środku. Po pewności, że choć są wszyscy, to tak naprawdę nie ma nikogo. Tego nie zapijesz ani nie zajesz. Nie pomoże bieganie ani głośna muzyka. Po prostu czujesz, że jesteś w tym sama. Sam. Wyszłam na zewnątrz. Po schodach na parter i drzwiami na podwórko. Wielka Niedźwiedzica wisiała nad budynkami pobliskiej szkoły. Wisiała spokojnie. Nie stawała na łapach. Nie rzucała łbem. To mnie zmyliło. Uśpiło czujność. Postanowiłam się przejść. Przecięłam podwórko i dziurą w płocie wyszłam na sąsiednią ulicę. Minęłam galerię handlową, później skwer. Kościół. Tak dotarłam na rynek. Na wprost ratusza znajdowała się fontanna. Postanowiłam zanurzyć w niej ręce. Obmyć twarz. Utopić złe sny w paru kroplach wody. Byłam już blisko, gdy nagle coś wybuchło w mojej głowie. Huk był tak potężny, że spłoszył stado marmurowych łabędzi okupujących fosę. Zaczęły gardłowo syczeć i bić skrzydłami, rozpryskując, o dziwo, nie wodę lecz ogień. Wystarczyło mgnienie, by całe miasteczko zaczęło się palić. Płonęły domy i drzewa. Ptaki i ludzie. Oni nie krzyczeli. Oni wyli, a smród palących się ciał musiał chyba dławić samego Boga. O ile i on nie spłonął. Wtedy nie mogłam tego wiedzieć. Że spadły na nas bomby zapalające, że nikt i nic... A nawet jeśli...

 

Anioł spokojnie czekał aż wyjdzie ze mnie dusza, ale ta nie mogła się wydostać, przycięta suwakiem bluzy. Czułam, że dogonił mnie mój pech, że cień pochyla się nade mną niebezpiecznie nisko. Że lada moment mnie udusi. Spróbowałam wstać. Paliło mnie całe ciało. Każdy wdech i wydech rozgrzanego do czerwoności powietrza. Mimo tego postanowiłam biec. Byle dalej. Byle szybciej. Tylko raz obejrzałam się za siebie. Anioł płonął jak pochodnia, a mimo to nie przerywał. Trwał. Jak zawsze cichy i milczący. Nieporadny w swojej prostocie. W roli, która zdawała się go przerastać. Patrzyłam jak powoli obraca się w proch z którego znów ulepią życie. Tak powstaną z martwych ptaki i psy, ludzie i jednodniowe motyle, a domy jak oczy otworzą okiennice. Ruszyłam dalej. Z duszą na ramieniu. Niemal czułam jak podskakuje, gdy potykałam się o kamienie, nadpalone ciała i korzenie. O zachowany pod powiekami obraz pożogi. Noga za nogą. Przez martwe pola i łąki. Przez torowisko pełne martwych wagonów. W tym były żyrafy. W tym ananasy. W tamtym atleci. W ostatnim armaty. Zmroziło mnie od środka. Wstrząsnął mną dreszcz. Jeden. Drugi. Kolejny. Postanowiłam dopiąć bluzę. Pociagnęłam za suwak i wtedy uleciała. Dusza - jak ostatnia myśl, jak kończące pacierz AMEN. Nie byłam stąd. Nie byłam też stamtąd. Bo nie przynależymy do miejsc, jaki i one nie przynależą do nas.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania