I tylko wiatr znaleźć drogę mi pozwala

Rozdział nr 25, pozostałość powieści można znaleźć na wattpadzie. Serdecznie zapraszam do czytania!

„Bądź zmianą, którą chcesz zobaczyć w świecie.” – Mahatma Gandhi.

 

Gdy kości po raz wtóry ukazały sumę dziewiętnastu, lord Hasan zmrużył oczy, dostrzegając w tym nie tyle ślepy traf, co szept losu, którego nie należało ignorować. W milczeniu przesunął dłonią po brodzie, rozważając znaczenie tego znaku. Fortuna rzadko mówiła tak wyraźnie, a on był człowiekiem, który potrafił słuchać.

- Wiesz, że trzeba zabić psa, który już raz posmakował krwi? – rzucił w stronę Migara.

- Mówisz o mnie czy ogólnie?

- Ogólnie o Vezganie, jak już – odparł. Ręka lorda opadła na drewniany stół z głośnym hukiem. – Musimy tkać rzeczywistość na nowo, inaczej nic się nie zmieni. A chyba nie chcesz, żeby wszystko pozostało tą jebaną ruiną.

Gdy Najemnik przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, w komnacie zapanowała ciężka, dusząca cisza, która zdawała się gęstnieć z każdą upływającą sekundą. Wosk ze świec ściekał leniwie, rozlewając się po cynowych lichtarzach, a żar w kominku trzaskał cicho, jakby i on obawiał się zakłócić napięcie wiszące w powietrzu.

Kylhar Skoroświt zerknął na Hasana. Nie padło ani jedno słowo, a jednak rozmawiali – w cichym porozumieniu, ukrytym za nieprzeniknionymi spojrzeniami. W ich oczach błysnęło coś, czego nie sposób było nazwać: ostrzeżenie, pytanie, może nawet nuta politowania.

Lord Hasan westchnął cicho, jak człowiek, który wie, że przekroczył granicę i musi się cofnąć. Uśmiech, który dotąd igrał na jego ustach, przygasł, a słowa, które padły po chwili, były już łagodniejsze, mniej jadowite. Po chwili rzucił swobodnym tonem:

- No, odłóżmy na chwilę sprawy, które kładą cień na naszą gościnę. Nie ma co roztrząsać wszystkiego tak od razu, co?

Pstryknął palcami, a służący, nie czekając na dalsze polecenia, pośpiesznie zniknął za drzwiami. Po chwili wrócił, niosąc gliniany dzban i dwa kubki, które ostrożnie postawił na stole. Hasan sam sięgnął po zawartość, nalał jasnego, lekko mętnego płynu, po czym przesunął jedno z naczyń w stronę Migara.

- Już wiem, żeś miłośnik wina, ale może chcesz spróbować czegoś lżejszego? – zapytał.

Migar spojrzał na kubek z podejrzliwością.

- Czego dokładnie?

- Oskoły.

- Nic mi to nie mówi.

Lord Hasan uśmiechnął się kącikiem ust. Spodziewał się takiej reakcji, ponieważ Migar nie pochodził z tych stron.

- To nic innego jak sok z brzozy – wyjaśnił. – Zbiera się go wczesną wiosną, kiedy drzewa budzą się do życia. Wystarczy naciąć pień na głębokość połowy palca, a popłynie jasny, przejrzysty płyn. A jeśli drzewo jest stare i grube, w dobry dzień można uzyskać nawet ćwierć antałka. Poza delikatnie słodkawym, orzeźwiającym smakiem, oskoła znana jest z właściwości leczniczych.

Migar zmrużył oczy, po czym, bardziej z przekory niż z ciekawości, sięgnął po kubek. Podniósł go do ust, upił łyk i zatrzymał płyn na języku. Smak rzeczywiście był subtelny, lekko słodki, z delikatnym posmakiem lasu i wilgotnej kory.

Hasan oparł łokieć na stole.

- No i? – zapytał z wyraźnym rozbawieniem.

- Może być, ale dla niemowlaków.

Pan obu brzegów zaśmiał się cicho, stukając palcem w brzeg naczynia.

- Pewnie wolałbyś znaleźć tam gorzałczynę, ha? A jednak to niemowlęta rosną najszybciej, mają najwięcej sił i żyją pełni wigoru.

- Masz rację, lordzie, ale wino uczy cierpliwości, a wódka daję odwagę. Niech więc niemowlęta rosną w siłę – rzucił z lekkim uśmiechem. – Ja pozostanę przy swoim.

Hasan zaśmiał się ponownie, unosząc własny kubek.

- Do wyborów, które czynią z nas ludzi, najemniku.

- Do ludzi, którzy potrafią wybierać – odparł Migar i tym razem sięgnął po "swoje".

- Przynieście jeszcze coś na ząb – rozkazał Koniczyna, machając ręką w stronę swoich ludzi.

Nie czekał na odpowiedź, a oni, dobrze znający jego zwyczaje, niezwłocznie ruszyli w stronę kuchni.

- Upolowałeś kiedyś dzika? – zadał najemnikowi jeszcze jedno pytanie.

Ten pokręcił głową.

- Nie, ale nieraz widziałem, jak mój ojciec rozstawiał stępice. Dość często jadaliśmy dziczyznę. Mówił, że gdy zwierzę wpadnie w taką pułapkę, noga zapada się głęboko, a stalowe szczęki zatrzaskują się bezlitośnie, więżąc ofiarę.

- Mądry ojciec – skwitował. – Widzisz, Migarze... Ludzie nie różnią się aż tak bardzo od dzików. Wystarczy postawić odpowiednią pułapkę i poczekać, aż w nią wejdą.

Chwilę później, do komnaty wniesiono tacę z przekąskami. Na niej znajdowały się niekoniecznie świeżo wypieczone podpłomyki. Obok nich tkwiły soczyste śliwki, których skórka ciemniała już od dojrzewania. Następnym sąsiadem były jabłka o lśniącej powierzchni. A wśród tego wszystkiego leżały kołacze, jeszcze ciepłe, zarumienione na brzegach i otulone cienką warstwą mąki. Dopiero na samym końcu znalazły się grzyby o grubych kapeluszach.

W brzuchu Najemnika natychmiast zaburczało. W takich chwilach, w otoczeniu wykwintnych smakołyków, nie sposób było nie dostrzec, jak życie potrafi zmieniać się w jedno wielkie święto dla zmysłów. Zabrał się do jedzenia z zapałem, wgryzając się w jeszcze ciepłe kawałki, które nasiąkały aromatycznym sosem.

- A jak u ciebie z przesądami? – zapytał, rzucając mu krótkie spojrzenie.

- Nijak – odparł Niedźwiedź, z trudem maskując odrazę do tego rodzaju tematów.

- Po prawdzie, Skoroświt wspomniał mi, że jesteś małomówny, ale nie rób z siebie Nokramy, co? – W jego oczach błysnęła nieco figlarna nuta. – Tu na przykład, zgodnie ze starymi wierzeniami, o których samo rozmawianie przez Niebieskich uznawane jest za „niedozwolone”, mówi się, że wszystkie ptaszyska odlatują zimą do Wyraju. – Zawiesił głos na chwilę, jakby przywołując obraz tej tajemniczej krainy. – Wyraj to miejsce, z którego przychodzi wiosna, a dusze ludzi, którzy dopiero mieli się narodzić, pochodzą właśnie stamtąd. I to bociany pomagają im dotrzeć na ziemię, wrzucając od tak maluchy do przyszłych domów przez kominy.

- Chodzi ci o ślad tego przekonania, ta? „Bóg dzieci pcha kominem, a oknem zabiera” – wtrącił Kylhar z przekąsem, nie kryjąc lekkiego rozbawienia. – I co jeszcze?

- A na przykład to, że te jebańce przynoszą dobrobyt, a nawet chronią domy przed nagłymi nieszczęściami – kontynuował Lord, nie zwracając uwagi na milczenie najemnika. – Gospodarze często zawieszali na dachach jakieś dziwne gówna z patykami, by te białe, długonogie ptaki mogły spokojnie zakładać tam swoje gniazda. Zawsze uważano, że ich obecność w pobliżu domu zapewniała pomyślność. Może zrobię tak samo. Nazbierajcie mi gałązek i przynieście drabinę, chłopaki. Ha!

Kylhar odwrócił się i rzucił kilka słów do żołnierza stojącego po jego prawej stronie. Był to jeden z Bladoskórych, mężczyzna o postawie sugerującej, że przywykł do chłodu, zarówno tego, który niósł wiatr, jak i tego bijącego z ludzkich serc.

Tymczasem Lord Koniczyna spróbował dopasować wygląd najemnika do jakiegoś znanego mu stworzenia.

- Ty to chyba jesteś niedźwiedź, co? – rzucił z przekąsem, przyglądając się jego zarośniętej twarzy, gęstej brodzie i masywnej sylwetce.

Zmrużył oczy, a na ustach pojawił się kpiący uśmiech.

- A może raczej miedźwiedź? Miodojad… Heh. – Pokręcił głową, rozbawiony własnym żartem, chociaż nie był to szczególnie błyskotliwy dowcip. To jednak nie miało znaczenia. Ważne było, kto się śmieje ostatni.

- Słyszę to od tak dawna, że nie widzę w tym ani żartu, ani obrazy – odparł najemnik, nawet nie drgnąwszy.

Hasan uniósł dłonie w udawanym geście obronnym.

- Spokojnie, tylko żartowałem. Przecież widać, że taki miś jak ty lubi inne słodkości.

- Daj mi trochę gorzałczyny na drogę, a potem ruszam do twojego brata. Zaproponuję mu stołek w Barkleach, tak jak obiecałeś – powiedział i chwycił przegrodę nosa dwoma palcami, wysmarkując się na podłogę. – Chyba nie rzucasz słów na wiatr?

- Co do wiatru… To on pozwala nam odnaleźć drogę. Przewietrzmy się. Chcę ci coś pokazać.

Pan Narowilu odwrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia, a najemnik podążył za nim. Nie chciał, by ktokolwiek im towarzyszył. Ta rozmowa miała się odbyć bez zbędnych uszu.

Reszta została w komnacie, choć spojrzenia kilku żołnierzy śledziły ich aż do momentu, gdy drzwi zamknęły się za nimi z cichym skrzypnięciem.

Noc zwinęła już swój ciężki, bezduszny całun, ustępując miejsca świtowi, który powoli rozlewał się po horyzoncie. Ciemność wycofała się krok po kroku, rozrzedzona mleczną poświatą poranka. Wiatr, choć lekki, przynosił ze sobą duszną, słodkawą woń winogron, zapach ziemi obfitującej w plony. Chmury, które przez całą noc toczyły się po niebie, teraz zawisły w bezruchu, pokryte popielatym srebrem.

Szli przez taras, mijając kolejne krużganki i zdobione filary, aż w końcu zatrzymali się przy kamiennej balustradzie. Ich kroki odbijały się głuchym echem od ścian twierdzy. Przed nimi rozciągał się widok na masywny mur kurtynowy, który górował nad okolicą. W oddali majaczyła niewielka wioska rybacka, ciasno wtulona w linię brzegową. Jej niskie, drewniane chaty z dachami pokrytymi gontem zdawały się stapiać z surowym krajobrazem.

Na dziedzińcu poniżej kilku łuczników ćwiczyło strzelanie. Napięcie cięciw, krótkie wstrzymanie oddechu i świst wypuszczanych strzał przecinających powietrze mówiły najemnikowi o trudnej dyscyplinie i rutynie treningów. Niektórzy z nich poprawiali postawę, inni wymieniali ciche uwagi, ale wszyscy koncentrowali się na celu. Cel. Właśnie – pomyślał, zaciskając dłoń na chropowatym kamieniu. Moim było dostarczenie wiadomości... Było.

Hasan oparł się o poręcz balustrady. Jego palce zaczęły bezwiednie przesuwać się po zimnym kamieniu, jakby szukając jakiegoś punktu, który by je zdołał uspokoić. W końcu odezwał się, nie odwracając głowy.

- Powiedz mi co widzisz.

Migar zawiesił spojrzenie na plamie rozciągającej się u podnóża murów.

- Wioskę – odparł, bez cienia emocji.

- A ja chleb.

- Jak już, to ryby.

- Na jedno wychodzi. Rozumiesz?

- Nie rozumiem i nie chcę rozumieć.

- Co wiesz o lojalności? – spytał władca Barkleach, przesuwając dłonią po karku.

Najemnik wzruszył ramionami.

- Niewiele – przyznał chłodno. – Moją rodzinę zdradzono i wymordowano, a zamek, w którym dorastałem, zrównano z ziemią.

- Niektórzy mężczyźni z klanów Poczerniałej Grani – zaczął Hasan. – Gdy umrze ich wódz, wchodzą w ogień razem z nim. Płoną, tak jak płoną ich wierzchowce, bo wierzą, że w przeciwnym razie nie odnajdą go po śmierci.

Migar nie drgnął nawet o ćwierć palca, słuchając w milczeniu.

- Kobiety nie postępują inaczej – kontynuował Koniczyna. – Żony zmarłego rozcinają sobie ręce i twarze ostrzami. A jeśli któraś z nich twierdzi, że kochała go naprawdę, wiąże sobie sznur na szyi, wspina się na stołek i oddaje los w ręce pozostałych. Ci wytrącają stołek spod jej stóp, a ona wisi, drży, aż w końcu skona. Potem zostaje spopielona, by mogła połączyć się ze swym mężem w śmierci. To jest lojalność. Albo przynajmniej tak oni ją rozumieją.

- Czytałeś o Sygrydzie? – zapytał Migar, kiedy wiatr zawył między murami. Coś w tej chwili tchnęło go, by opowiedzieć o książce, którą miał przyjemność poznać. – Włożyli ją do grobu, który przez pięć księżyców pozostawał nietknięty, dopóki nie ukończono krojenia i szycia szat dla zmarłej. Kiedy odeszła, krewni zwrócili się do niewolnic ze słowami: "Która z was umrze razem z nią?" Jedna z nich, bez chwili wahania, odparła: "Ja." Powierzono ją wtedy dwóm wiejskim dziewczętom, aby strzegły jej i towarzyszyły, gdziekolwiek tylko się uda. Niewolnica piła i śpiewała każdego dnia, roześmiana i beztroska, jakby czekało ją coś radosnego. Ale kiedy nadszedł dzień ceremonii, przybyła stara kobieta, zwana Dobrawą. To ona nadzorowała szycie szat dla zmarłych, dbała o przygotowania do rytuału, ale także zabijała niewolnice. Wprowadzono dziewczynę do szałasu. Podano kielich samogonu. Uśmiechnęła się, uniosła naczynie do ust i zaśpiewała nad nim pieśń pożegnalną. Starucha ponaglała ją, by piła i wkroczyła do miejsca, w którym spoczywała już zimna pani. Tam miała zostać złożona w ofierze – jako nałożnica, gotowa towarzyszyć swej władczyni w podróży na tamten świat. Potem do szałasu weszło sześciu mężczyzn. Każdy z nich dzielili z nią łoże, a może raczej skąpą warstwę trawy, która je zastępowała. Następnie położyli ją u boku pani. Dwóch chwyciło niewiastę za nogi, dwóch za ręce, zaś Dobrawa założyła na jej szyję sznur i wręczyła końce kolejnym dwóm mężczyznom. – Ciągnijcie – rzekła. Wtedy zbliżyła się, trzymając w ręku nóż z szeroką klingą, i zaczęła wbijać go między żebra niewolnicy, raz po raz, za każdym razem wyjmując ostrze, by rany nie zabiły jej zbyt szybko. Mężczyźni dusili niewiastę sznurem, aż wreszcie ciało zwiotczało. Gdy wszystko dobiegło końca, wszedł do szałasu najbliższy krewny niewolnicy. Wziął w dłoń kawałek drewna, podpalił go od ognia i, cofając się powoli, rzucił go na przygotowany stos. Płomienie ogarnęły najpierw drewno, potem cały szałas, a w końcu ciała i wszystko, co znajdowało się w środku. – Migar podniósł wzrok na Hasana. – Chyba właśnie to jest prawdziwą lojalnością.

Lord Koniczyna przełknął ślinę, czując, jak opowieść tka się w jego umyśle, mrożąc krew w żyłach. Wciąż widział przed oczami obrazy, które powstały w jego wyobraźni: ciała tkwiące w szałasie, ogień obejmujący wszystko, co jeszcze przed chwilą miało jakąś wartość, czy to życie, czy to lojalność, które w tamtej chwili stały się jednością. Niewolnica, pełna oddania i gotowa, by połączyć się z panią w śmierci, nieco przypominała mu ludzi, których spotkał na swojej drodze. Czasami lojalność wymagała więcej niż śmierci – żądała ofiary, którą ciężko było zrozumieć.

- Czego ty tak naprawdę chcesz, co?

- Zabić. – Głos Migara był równie twardy, co ostrze sunące po skórze. – Przede wszystkim kogoś zabić ze stolicy. A potem... odnaleźć chłopca, który wciąż jest dla mnie czymś więcej niż tylko wspomnieniem.

Hasan przekrzywił lekko głowę i popatrzył na niego z ukosa.

- Kogoś z Niebołamaczy? – zapytał, odrobinę zaskoczony, że odpowiedź nie była od razu jednoznaczna. – A może wszystkich Niebieskich?

- Nie chcę ich na tronie – powiedział powoli Najemnik. – Ale śmierć pragnę zadać komuś, kogo nigdy nie widziałem.

- A więc to duch.

- Niezupełnie. To strażnik. Wiem, jak wygląda.

- W takim razie znajdź go i spraw, by stał się nim naprawdę. – Hasan rozumiał, że to, co mówił Migar, nie było tylko wynikiem chwilowej fiksacji, lecz zamierzoną potrzebą. – Jedź do Syvandis. Czuć, że bez zemsty będziesz tylko pustym naczyniem wypełnionym nienawiścią. Ale zanim to zrobisz, wstąp do mojego brata i przekaż mu to, co ustaliliśmy. Nie wszystko można powiedzieć przy wszystkich.

- Akurat z tym się zgodzę.

- Ale gdyby przyszło co do czego… – Hasan zawahał się na ułamek sekundy, po czym spojrzał prosto w oczy Migarowi. – Poszedłbym za bratem w ogień. Kiedy wrócisz… o ile w ogóle wrócisz… upewnij się, że Niebołamacze zyskają więcej zmartwień i wrogów, niż są w stanie unieść. A ja w tym czasie zadbam o to, by moja armia rosła w siłę. Nie martw się, nie zamierzam siedzieć z założonymi rękami. Każdy dzień bez ciebie wykorzystam, by przygotować grunt pod to, co ma nadejść. Ludzie będą się zbroić, sojusze umacniać, a wrogowie wkrótce poczują na karku oddech Narowilu.

Nagle, cały porządek konwersacji został przerwany przez pohukiwanie sów. Dźwięk zaczynał narastać, początkowo stłumiony, by z czasem zlać się w jeden, głęboki i groźny odgłos. Zaintrygowani, nie musieli długo czekać, by odpowiedź przyszła sama. Wiedzieli, że to nie była zwykła zbieżność, płynąca z lasu, a coś, co niosło ze sobą znaczenie. Wkrótce, w świetle dnia pojawił się żołnierz, z trudem wciągając powietrze. Nie zwlekał ani chwili z wyjaśnieniem. Oczy zbrojnego miały w sobie coś niepokojącego, jakby coś o czym wolałby nie mówić, tłamsiło go od środka.

- Panie... Sowy, wszędzie sowy, a dokładnie to trzynaście.

Hasan zareagował szybko.

- Do kurwy nędzy, tylko nie trzynaście! – wyrwało się mu z ust. Ta liczba miała w sobie coś fatalnego.

Mężczyzna nie dał się jednak zbić z tropu, kontynuując w swoim żołnierskim, szorstkim tonie.

- Z Białego Rogu zostało tylko echo. A ci, którzy przeżyli natychmiast ruszyli w stronę osad, do poczmistrzów, by wysyłać wiadomości. Twój brat Zyhryd, nie żyje... a Vezgan Niebołamacz zmierza w naszym kierunku.

- Najpierw Velisdei… Nie odpowiedziałem, żeby nie rozdrażnić Orła i zyskać więcej czasu na przygotowania. Przed chwilą Biały Róg, a teraz siedzą mi przy jajach. Skurwysyny! – Lord zacisnął pięści, ledwo tłumiąc narastającą złość. – Wiadomo coś więcej?

- W Białym Rogu było ich najwyżej kilkuset. Same oddziały Wojennych Psów. Ponad setka padła w ataku, ale mam jeszcze gorsze wieści…

- Co?! Mów, kurwa, mów, bo zejdę, nim zdążą tutaj dotrzeć!

Żołnierz przełknął ślinę.

- Kolejne oddziały Niebieskich dołączyły do Vezgana. Razem z armią Jaspera Blodwyna. Cztery tysiące ludzi. Zamierzają podbić Barkleach, mój panie.

Lord wciągnął gwałtownie powietrze, próbując ochłonąć.

- Jasper… Jeszcze ten. Siedzenie w Galgrave mu się znudziło? – W jego głosie pobrzmiewała wściekłość, ale i coś więcej – wyczuwalne zmęczenie człowieka, który zbyt długo musiał odpierać kolejne ciosy losu. – Wracamy do komnaty. Skrzykuj wszystkich oficerów, niech ostrzegawcze ognie płoną na każdym wzgórzu.

Zatrzymał się, wbijając spojrzenie w Migara.

- Najemniku… Na nic się tu nie przydasz. Będziemy bronić murów, a ty wymknij się stąd i jedź prosto do stolicy. I obyś nie miał okazji rozmawiać z moim bratem. Póki co. Niech spoczywa tam, gdzie zieleń nie więdnie, a wiatr śpiewa pieśń pokoju.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania