I w Holandii Niemen płynie

Dziś wyjątkowy dzień był. I nie taką zwykłą poniedziałkową wyjątkowością, ale specjalną- poranno-deszczową. Spieszę więc, zamieniając się w starego Rzeckiego, opisać ze szczegółami, ów osobliwy dzień, jakże bogaty w różnego rodzaju, nieprzewidywalne sytuacje.

Począwszy od początku. Szarówka i przygnębienie. Skrzywdzeni i Poniżeni – jakby Fiodor napisał. Nie poddając się jednak, odziałam swój granatowy surdut, odporny na deszcz i skutecznie maskujący me ponętne - jak na standardy epoki - kształty, udałam się do pracy, bo do takowej chodzić mogę.

Być może rytm i dobór słów nieco was konfuduje, nie popadajcie w znużenie jeszcze, zaraz wszystko naprostuję. Rzecz tyczy się tegoż otóż wydarzenia, które miejsce miało w czasoprzestrzeni, bliżej nieokreślonej, ale zaryzykować godnej. Otóż moi drodzy przyjaciele, dzień dzisiejszy upłynął mi nad wodami Niemna i jeszcze paroma innymi dziwnymi miejscami. Wszystko splotło się dość niespodziewanie, zostawiając w mojej duszy, tęsknotę jakąś, tkliwość i bladość lic większą, niżby wprawny doktor określić potrafił, jakoby objaw suchotów.

Koleżanka Justyna, całkiem współczesna dziewczyna, pojawiła się dzisiaj w pracy jako żywy obraz swojej imienniczki Orzelskiej, wprowadzając wraz ze sobą na salony ducha epoki. Wpierw jednak sama jej postać, przybrała tego szlachetnego wyrazu, kobiety zdecydowanej, pewnej swoich postanowień i miłości patriotycznej, skłaniającej ją do pozostania właścicielką ziemską, wprawdzie nie na kresach, ale pod Krakowem. Rozpromieniwszy halę swoim afektem, dokonała zakrzywienia czasoprzestrzeni, w które to zakrzywienie wpadłam, stając się Rzeckim. Nie będę złowrogich słów miotać, bo i po co? Ale żal zostaje, że nie George Sand a subiekt Rzecki, do tego stary kawaler w każdym razie też na „Ż”.

Zmilczę milczeniem mą pychę i udam się w dalszą część opowieści. Jako się rzekło, epoka spadła tak niespodziewanie z nieboskłonu, że o mały włos globusa bym nie dostała. Bo oto zwykłe me miejsce pracy, zamieniło się w dziewiętnastowieczną fabrykę bawełny gdzieś w Łodzi, ziejąc mrokiem i jak pisał Fiodor – Krzywdą i Poniżeniem. Ciemność jaka ogarnęła nagle te surowe w swej ohydności pomieszczenia, bez wątpienia związana była z chytrością i przebiegłością plenipotenta właściciela, który, na umyślnie nie opłacił elektryki. Rzucając oskarżenie w jego stronę, uświadomiłam sobie, że przecież pada deszcz, stąd ta ponura atmosfera. Po czym nie ważąc na rozsądek, udałam się na powrót nad Niemen, bo tam jakby przyjemniej i bardziej letnio, w końcu skoro jestem Rzeckim w kobiecym ciele, mogę po tym dziewiętnastym wieku podróżować, a Staś Wokulski bilety opłaci. Tak więc przechadzając się nad brzegiem dziewiczej rzeki, co raz dostrzegałam mijających mnie ludzi. Byli to znajomi, dalsi i bliżsi, w zależności na którym stanowisku pracowali. Nie omieszkam dodać, że wszyscy odziani w krynoliny, choć łatwopalne, to jednak twarzowe. Tutaj na moją wyobraźnię zarzucić muszę hamulec, mężczyźni tylko przez chwilę w tych sukniach występowali, nie pytajcie o szczegóły. W końcu to wyobraźnia. Także skupmy moją uwagę jedynie na puchu marnym i wietrznej istocie. Bo też jakoś od zawsze właśnie na tym uwielbiam skupiać uwagę. Co się zaś tyczy dalszej wędrówki brzegami Niemna, to przybrała ona dość niespodziewany, poraz kolejny obrót, prowadząc mnie w sam środek Nocy Świętojańskiej, ukazując moim oczom roztańczone panny przebrane za Rusałki albo Rusałki przebrane za panny puszczające wianki na wodzie z wyspy, która wynurzyła się ni stąd ni zowąd na środku Niemna. Przyjemnie było patrzeć na te cuda, do chwili w której gong nie oznajmił, że czas udać się na zasłużony dwudziestominutowy odpoczynek i zakosztować kawy, tak niedawno przecież sprowadzonej z odległych światów. Gong zadźwięczał, ciągnąc me obolałe ciało ku Tybetowi, ale to za daleka droga by ją w dwadzieścia minut pokonać, a Stach się spłukał na jakiś prezent dla Izabelli. Tak czy siak powracam na zielone łąki, i wchodząc do dworka, schyliwszy wpierw kark, by nie zaczepić o girlandy, moim oczom ukazuje się całkiem przyjemna scenka. Otóż przy ni to okrągłym, ni to prostokątnym stole, siedzi Justyna, przyjemnie gaworząc z Heleną, która normalnie jest Eweliną a która teraz jest Lottą, „ odzianą w białą, prostą suknię z różowymi kokardami u ramion i piersi”, jak później opisał mi jej strój Werter. Dziewczyny szczebiotały, sącząc herbatę, z delikatnych chińskich filiżanek jednorazowego użytku. Nie przeszkadzam im, uśmiechając się dyskretnie i opuszczam pomieszczenie, bo mimo wszystko, mimo tego całego dziewiętnastego wieku, czas na rzeczywistość jest ograniczony. A potem wsiadam do swojej dorożki, być może nawet zaczarowanej i macham jedwabną chusteczką na pożegnanie, gdzieś między średniowieczną Wenecją a starożytnym Egiptem, czyli dokładnie nad Niemnem.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Justyska 17.05.2021
    Fajnie się czytało. Z uśmiechem:)
  • Bo też i o ten uśmiech, w rzeczy samej, chodzi -dziękuję bardzo

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania