Imperium przyszłości, część I

Jest rok 5385. Podróże między pla­neta­mi są na porządku dzien­nym. Ludzkość ma swo­je ko­lonie na trzech pla­netach - Traeh, naj­star­szej, Epoh i Raef, najmłodszej, w trzech różnych ga­lak­ty­kach. Jest jeszcze oczy­wiście Ziemia, ale tam pozosta­li w większości kon­serwa­tyści i ludzie starzy.

Na świecie nie ma już wo­jen, podziału na państwa czy re­ligie. Na każdej z pla­net jest osob­ne im­pe­rium z jed­nym przywódcą. Ma on władzę abso­lutną. Każda próba wszczęcia pow­sta­nia prze­ciw­ko im­pe­rato­rowi tłumiona jest krwawą potyczką. Zniesiono sej­my i se­naty w 3009, uz­na­no je za mało pożyteczne. Os­tatnia woj­na ro­zeg­rała się w la­tach 3000-3009 po­między chrześci­jana­mi a is­la­mis­ta­mi. Ci drudzy gnębi­li ka­tolików, za­bija­li ich, pub­licznie upo­karza­li. Pa­pież Ka­rol XIII pos­ta­nowił wziąć sprawę w swo­je ręce i wez­wał wszys­tkie kraje chrześci­jańskie do wal­ki. No i stanęli. Po kil­ku la­tach woj­na re­ligij­na prze­rodziła się w po­lityczną. Ludzkość zma­lała o 60 mi­lionów osob­ników.

Złącze­nie wszys­tkich krajów w jed­ność nastąpiło po osied­le­niu się pier­wszych 100tysięcy ludzi na Traeh w 3798 ro­ku. O dzi­wo, pla­neta ta nie była za­mie­szka­na. Była na ty­le młoda, że nie zdążył wyk­ształcić się żaden or­ga­nizm. Nies­te­ty, na Epoh mie­szkańcy zmusze­ni zos­ta­li do życia ra­zem z na­mi. Pod groźbą użycia bro­ni, od­da­li nam spo­re te­reny. Jed­nak dla nas było za mało i od kil­ku­set lat mie­szka­my między sobą . Na Raef także próbu­jemy in­tegro­wać się z tu­byl­ca­mi, jed­nak wychodzi nam to mniej-więcej tak, jak przed 1862, kiedy to Murzy­ni trak­to­wani by­li gorzej niż psy. Raefianie to na­si słudzy. Strasznie się pa­noszy­my w tym kos­mo­sie.

Ja mie­szkam na Epoh. Jest to piękna kraina. Przy­pomi­na na­wet trochę Ziemię. Są góry, morza, je­ziora, rze­ki... Ale czer­wo­ne. To przez pier­wias­tek w wodzie, ka­licyt. Wszys­tko in­ne wygląda po­dob­nie, oczy­wiście oprócz roślin, zwierząt i noc­ne­go nieba. Naj­większym miastem na Epoh jest La­pal. Liczy so­bie po­nad 50mi­lionów ludzi ściśniętych w jedną, wielką kupę, w tym mnie. Mam 16 lat epo­howych. Od kil­ku miesięcy (jest 17 miesięcy, w każdym z nich 41 dni) jes­tem pełno­let­nia. Uczę się os­tatni rok na uczel­ni, która ma mnie przy­goto­wać na od­krywcę kos­mo­su. Poszu­kiwacza no­wych pla­net. Podróżni­ka nieod­kry­tej przes­trze­ni.

Lecę właśnie na miesiąc do Rawr, mias­ta na Traeh, na spot­ka­nie z pro­feso­rem kosmologii o dziw­nym naz­wisku, niem­niej ważnym w swoim świecie. Uni­wer­sy­tet wy­najął mi pokój w jed­nej z międzyp­la­netar­nej sieciówce ho­teli. Wyb­ra­li mnie do ta­kiego zaszczy­tu, gdyż wyg­rałam lo­sowa­nie wśród naj­lep­szych uczniów. Mi­jam właśnie Księżyc ziem­ski. Jest piękny. Na po­zos­tałych ko­loniach jest kil­ka księżyców, jed­nak żaden nie dorównu­je swoją pros­totą i wdziękiem z tym tu­taj. W jed­nym słowie - maj­ster­sztyk.

Po trzech ziem­skich godzi­nach ląduję na lot­nisku w Rawr. Po ko­lej­nej godzi­nie jaz­dy w zatłoczo­nym mieście kładę się na wiel­kim łożu w swoim po­koju. Pośpię so­bie trochę.

Budzę się po niecałej godzi­nie (treahow­ska godzi­na liczy so­bie 75 mi­nut ziem­skich). Pos­ta­nawiam udać się na spa­cer, naj­pierw jed­nak się prze­bieram. Mo­da różni się na Traeh od tej na Epoh. Królują tu­taj stro­je ko­loro­we, wiel­kie, bez żad­nych gra­nic. Zakładam więc czer­wo­ne spod­nie, czarną bluzkę i narzu­cam na ra­miona czar­ny swe­terek. Za bar­dzo nie przy­wiązuję wa­gi do mo­dy. Brązo­we włosy roz­puszczam, które opa­dają mi na ple­cy. Są dosyć długie. Wsu­wam jeszcze na sto­py czar­ne bot­ki i wychodzę.

Rawr to og­romne mias­to. Są tu­taj og­romne bu­dyn­ki, og­romne dra­pacze chmur, og­romne samocho­dy, og­romne wszys­tko. Wy­sokie na ki­lometr bu­dow­le zbu­dowa­ne są niemal całe ze szkła. Odbijają się w nich lek­ko różowe niebo, obłoki chmur i in­ne szkla­ne to­temy. Urzek­li mnie zwłaszcza kolorowi traeha­nie. Różnią się oni od człowieka. Mają większą głowę i dłuższe kończyny. I kolorowe włosy od urodze­nia. Ubierają się na kolorowo, wierzą, że odgo­ni to od nich kinrepów, małych i pod­stępnych stworków, łudząco podobnych do ludzi.

Przy­siadam się na ław­ce do jed­ne­go z nich, tęczo­wego od góry do dołu. Czy­tał coś. Zezował na mnie i od­szedł. No nic. Traeha­nie są ko­loro­wi, ale w duszy nie bar­dzo.

Siedzę więc sa­ma i roz­koszuję się os­tatni­mi tego dnia pro­mieniami Kinz, inaczej Słońca. Twarz zwróciłam ku niemu, przym­knęłam oczy. Jest mi tak dob­rze i przy­jem­nie... Nig­dy nie po­myślałabym, że w naj­bliższym cza­sie miej­sce będą miały tak ok­ropne zdarze­nia.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania