Implozja

Po raz kolejny doświadczam tego samego, uciążliwego wrażenia spadania w bezdenną otchłań. Tym razem towarzyszy mu coś jeszcze – wewnętrzny ucisk, jakby coś chciało mnie zgnieść od środka. Niczym opróżnioną puszkę coli.

Budzę się. Niepokój mija. Przecieram na wpół zaspane oczy. Dziś jest ten dzień – dzień, w którym wszystko ma się odmienić. Mam wkroczyć do świata poważnych, dorosłych, dobrze zarabiających ludzi. A więc – ruszam otworzyć nowy rozdział w moim nudnym życiu.

W co się ubrać? Nigdy nie poświęcałem tej kwestii wiele czasu. Może jestem nieco niechlujny – cóż, noone is perfect. No, ale na serio – krawat czy mucha?, a może zwykła polówka i jeansy? Nie, to byłoby przegięcie. Ubieram spodnie materiałowe, białą koszulę z kołnierzykiem i mankietami, do tego brązowe, skórzane mokasyny. A więc teraz jestem king of the hill. Ruszajmy zatem.

*

Budynek, a właściwie gmach, sprawiał przytłaczające wrażenie. Wszystko z mahoniu i marmuru. Kolumny zwieńczone kapitelem korynckim, sklepienia łukowe, awangardowe atrium. „Co ja tutaj właściwie robię? Czy na pewno tego chcę i potrzebuję? Może lepiej byłoby zamieszkać w lesie i żywić się grzybami i malinami.”

Zanim wszedłem do gabinetu, JEJ gabinetu, spostrzegłem wiszące na ścianie ogromne zwierciadło z pozłacaną ramą. Na moment zatrzymałem się przed nim. „Hmm, ta fryzura nie jest dobra, jestem zbyt przylizany – jak emerytowany ochroniarz z hipermarketu. Ale za to koszula i spodnie – są idealne. Świeżo wyprane i wyprasowane. Pachnące lawendą i konwaliami. Buty wypastowane i wyglansowane. Śnieżnobiałe zęby lśnią niczym kość słoniowa. Tak, jestem gotowy.”

Zapukałem do drzwi jej gabinetu. W odpowiedzi usłyszałem lapidarne „proszę wejść”. Gabinet nie był aż tak luksusowy, jak atrium i hall, sprawiał natomiast wrażenie doskonale utrzymanego stanowiska pracy nieprzeciętnego pedanta. Za biurkiem siedziała ONA. Lat około 37 (może 35), w okularach w rogowej oprawie, z czarnymi jak smoła włosami i szarymi oczami, roztaczała aurę królowej tego miejsca. Człowiek miał ochotę się przed nią ukorzyć, oddać jej pokłon. To jednak bardziej szacunek i poczucie niższości, aniżeli zachwyt czy fascynacja, doradzały, aby paść przed nią na kolana.

- Dzień dobry – mój ton pozbawiony był jakichkolwiek emocji, niemniej jednak biła z niego pewność.

- Dzień dobry panie (…) - odpowiedziała równie matowym głosem ona. Jak się pan dziś czuje?

- W porządku, a pani? - weszliśmy w chit-chat.

- Chciałabym odpowiedzieć to samo, niestety nie potrafię kłamać. A prawda jest taka, że okropnie męczy mnie dziś migrena.

„Oj potrafisz kłamać i to doskonale, już twoja pierwsza odpowiedź jest blagą – reszta, zgodna z prawdą czy nie, jest bez znaczenia” – pomyślałem.

- Mam nadzieję, że przejdzie.

- Z pewnością, aspiryna plus excedrin czynią cuda. Ale nie o moim zdrowiu będziemy dziś rozmawiać. Zdaje pan sobie chyba sprawę, że drzwi, które znajdują się za panem, przekracza niewiele osób z zewnątrz.

- Doskonale to rozumiem.

Sposób, w jaki wymówiła słowa „z zewnątrz” przyprawił mnie o lekki dreszcz. Tak, ta kobieta była nie tylko potężna, ale również przerażająca. Zaczynała mi się podobać.

- Przejrzałam dokładnie uwagi pani (…) dotyczące pana osoby. Imponująca, muszę przyznać, rekomendacja. A ze strony pani (…) to szczególnie rzadka nobilitacja.

- Miło mi to słyszeć – nie do końca wiedziałem, co odpowiedzieć na nieoczekiwaną pochwałę, uciekłem się więc do wyświechtanego frazesu.

- Ukończył pan dwa fakultety na stołecznym uniwersytecie. Oba z wyróżnieniem. Prawo i ekonomia. Do tego znajomość trzech języków, w tym japońskiego. Zawsze powtarzam Papciowi, że rynek azjatycki należy dogłębniej penetrować

Papcio to właściciel, główny boss – co prawda nie jest z NIĄ w żaden sposób spokrewniony, jednak krążą legendy, że jest to jedyna osoba na świecie, którą pani „Włosy czarne jak smoła” traktuje na równi z sobą.

- Myślę, że to właściwy kierunek ekspansji – zgodziłem się, lecz mój głos wciąż pozbawiony był jakiejkolwiek afektacji, mógł zdradzać jedynie symptomy znudzenia.

- Tak, a więc w kwestii kompetencyjnej i ja, i pan, i pani (…) zgadzamy się, że świetnie nadaje się pan na to stanowisko. Pojawia się tylko jedno pytanie, czy firma zechce pana przyjąć.

Nie do końca zrozumiałem, co miała na myśli mówiąc „firma”. O ile wyrażenie „z zewnątrz” wywoływało tylko lekkie ciarki na plecach, jakby niewinne drapanie kotka, o tyle sposób akcentowania słowa „firma” wzbudzał autentyczną i głęboką trwogę.

- Ma pani na myśli zarząd?

- Bynajmniej. Papcio, po zapoznaniu się z pańskimi referencjami, byłby gotów zatrudnić pana na pniu. A oboje wiemy, że decyzja Papcia jest równoważna decyzji zarządu.

Po raz kolejny skłamała. To jej decyzja była równoważna decyzji Papcia, nawet gdyby Papcio uważał mnie za skończonego kretyna, jej pieczątka otwierałaby mi przepustkę do międzynarodowej kariery. Zastanawiałem się również, czy bardzo korciło ją powiedzieć, że Papcio byłby gotów „kupić mnie na pniu”, a tylko z czystej kurtuazji nieco zmodyfikowała tę handlową frazę.

- Zatem nie do końca rozumiem, co ma pani na myśli.

- Czy zwrócił pan uwagę na złote lwy w atrium? - pozornie zmieniła temat.

- Owszem, wirtuozerska robota. To Degen?

- Archibaldi. Degen mógłby co najwyżej wykuć bramę garażową. To włoska robota, neoklasycystyczny sznyt.

- Tak, te lwy są istotnie majestatyczne.

- Majestat! - nieomal krzyknęła – Widzę, że powoli zaczyna pan rozumieć, do czego zmierzam. A jak pan zapatruje się na kolumny korynckie w hallu?

- Szczerze powiedziawszy, nieco mnie przytłaczają, wchodząc tutaj miałem wrażenie, że przekraczam bramę pałacu, a nie korporacji.

- Otóż to, panie (…). Doskonale pan zinterpretował przenośny sens elementów architektonicznych, które zostały użyte do wyposażenia naszego budynku.

Zastanawiające było użycie przez nią słów „do wyposażenia” zamiast „do ozdobienia”. Wolałem jednak nie wyprowadzać jej z przekonania, jakobym zaczynał rozumieć czym jest „firma”.

- Majestat i przytłoczenie – dokładnie takie uczucia mają wzbudzać rzeźby, kolumny, obrazy i wszelkie inne przedmioty, które znajdują się w tych pomieszczeniach. Nie bez powodu zostały użyte takie, a nie inne materiały – heban, mahoń, kość słoniowa, marmur, złoto. Tak, to miejsce jest alegorią przepychu. Ale nie dla nas.

- Obawiam się, że w dalszym ciągu nie rozumiem, co chce mi pani przekazać.

- Proszę rozejrzeć się po moim gabinecie – proste, dębowe biurko, fotel obrotowy, laptop, telefon komórkowy, rolety, jodłowy parkiet. Próżno tutaj szukać symboli imperialnego bogactwa.

- To prawda. Zakładam, że powodem takiego wyposażenia pani biura jest aspekt utylitarny.

- Dokładnie! - tym razem pani „Włosy czarne jak smoła” nie krzyknęła – ona niemal zawyła. - to miejsce ma służyć pracy. Wypracowywaniu kapitału. Środków, za które później powstają złote lwy, korynckie kolumny i marmurowe posadzki. To wszystko, co jest tworzone w gabinetach, takich jak mój, ma przełożenie na to co pan i inni ludzie z zewnątrz widzą po przekroczeniu bramy naszego gmachu.

A więc wciąż byłem człowiekiem z zewnątrz. Niedobrze. Wciąż byłem tylko potencjalnym klientem, a nie pracownikiem. Co gorsza, nie miałem bladego pojęcia, jak ją przekonać, że jednak firma chce mnie przyjąć.

- O ile nadążam za pani tokiem rozumowania, od potencjalnego pracownika oczekuje się pełnego zaangażowania w pracę i możliwie najwyższej wydajności. - zabrzmiało to okropnie banalnie, postanowiłem jednak grać na zwłokę, rzucając oklepane frazesy.

- Widzi pan, ludzie źle pojmują znaczenie słowa pracoholizm. Traktują ten termin pejoratywnie. Jakoby praca była przeszkodą w realizacji marzeń, w kontaktach z bliskimi, w podróżach zagranicznych itp. itd. To najzupełniej błędne i nieuzasadnione przekonanie. Tak bowiem mogą myśleć tylko ludzie, którzy nienawidzą swojej pracy. Pracoholik, który uważa, że kosztem pracy marnuje życie osobiste i rodzinne, nie ma nic wspólnego z prawdziwie pracowitym człowiekiem. Owszem, taki człowiek może być świetnie wykształcony. Może mieć dwa fakultety, np. z prawa i ekonomii, może nawet być biegły w cennych, egzotycznych językach, ale nie jest szczęśliwy. Ponieważ uważa, że praca coś mu zabiera. Takich ludzi nasza firma z pewnością nie zechce przyjąć na pokład – wypowiadając te słowa, pani Czarna Smoła szeroko się do mnie uśmiechnęła, a ja poczułem jak na karku występują mi krople potu.

- Cóż, ja na to patrzę nieco inaczej. Uważam, że praca przede wszystkim nobilituje człowieka – zacząłem kłamać jak z nut, czekając kiedy pani (…) zdemaskuje moją konfabulację – można powiedzieć, że wywyższa spośród grona niepracujących, lub jak pani trafnie zauważyła, nienawidzących swojego zajęcia. To właśnie dzięki pracy człowiek może spełniać swoje marzenia – zwiedzać tropikalne kraje, próbować ekskluzywnych potraw, może sobie pozwolić na samochód z salonu i dom z ogródkiem. Bez pracy życie osobiste i rodzinne przypominałoby wegetację.

- Owszem, ale można świetnie zarabiać, być oddanym swojej pracy, traktować ją jako proces uszlachetniający jednostkę ludzką, jak to pan elegancko raczył określić, a w dalszym ciągu nie być szczęśliwym w trakcie jej wykonywania. Bo widzi pan, gdy pracujemy, a zarazem myślimy o czasie wolnym, czasie spędzonym z rodziną lub przyjaciółmi – nie możemy się w pełni skoncentrować na naszym zajęciu. A to niedobrze, bardzo niedobrze. Wówczas i lwy, i kolumny i marmury i to kunsztownie laminowane lustro w hallu cierpią – cała firma cierpi, ponieważ nie daje swojemu pracownikowi szczęścia. Nie mam najmniejszego wpływu na rekrutację szeregowych pracowników, zasilających nasz pokład. Za to odpowiadają pani (…) i pan (…). Pomimo ich najczystszych, niemal kryształowych intencji zatrudniania wyłącznie szczęśliwych osób, jestem przekonana, że zdarza im się włączyć w szeregi naszej rodziny osoby o smutnych twarzach. Takie jednostki świetnie się kamuflują, noszą maski – wydają się szczęśliwe, a nie są. I wtedy firma cierpi a ja czuję to cierpienie i cierpię razem z nią. Na szczęście Papcio jest na tyle rozsądnym człowiekiem, że zatrudnianie specjalistów i menadżerów powierzył mi. A ja, drogi panie (…), chociaż jestem kobietą niedoskonałą, dość słabą fizycznie i podatną na migreny, mam jednak pewną zaletę, która sprawia, że w tym, czym się zajmuję, jestem naprawdę dobra. Mianowicie, umiem dostrzec osoby, którym praca nie daje szczęścia. A takich, jak już pan się zapewne domyślił, nasza rodzinna firma nie potrzebuje.

Tym razem pani Smoła skłamała i nie skłamała zarazem. Korporacja Omnicom jest prywatnym przedsiębiorstwem, spółką notowaną na giełdzie, w której udziały ma wielu prominentnych biznesmenów z Papciem na czele. Nie są oni połączeni więzami krwi lecz z pewnością tworzą rodzinę. I to szczęśliwą rodzinę. Dlatego Omnicom stanowi obecnie najpotężniejszy koncern na świecie, który zajmuje się w zasadzie wszystkim – od produkcji żywności, ubrań i lekarstw po broń i oprogramowanie. Papcio jest najbogatszym człowiekiem na kuli ziemskiej, a pani Smoła – jego drugi, a może nawet pierwszy mózg, najbardziej przerażającą i zachwycającą istotą w kosmosie.

- Czy pani zdaniem jestem szczęśliwy?

- Jest pan trudnym przypadkiem. Nie umiem pana do końca rozgryźć. Zanim wydam opinię o panu – opinię werbalną i poufną, która zostanie między nami, a następnie przybiję odpowiednią pieczątkę, wytłumaczę panu do końca, dlaczego tak istotne jest szczęście na stanowisku pracy. Widzi pan, gdy człowiek jest szczęśliwy, przestaje liczyć czas. Jak to było w „Fauście” Goethego?

Zrobiła pięciosekundową przerwę – chociaż doskonale wiedziałem, że zna odpowiedź, postanowiłem nieco zyskać w jej szarych, dziwnie nieobecnych oczach i bez wahania odrzekłem:

„Trwaj chwilo trwaj, jesteś taka piękna”.

- Dokładnie! Brawo! Człowiek naprawdę szczęśliwy w swojej pracy nie myśli o niczym innym – ani o zabawie z kotem, ani o wakacjach, ani o ulubionej pizzy. Nie myśli o tych sprawach, ponieważ jest szczęśliwy – zupełnie oddany chwili. I wie pan co? Nawet jeśli w momencie ostatecznego spełnienia zdarzy mu się popełnić jakiś drobny błąd, jakieś przeoczenie, wszak errare humanum est, to jestem pewna, że przyniesie tysiąckroć więcej korzyści firmie niż pracownik bezbłędny, ale nieszczęśliwy. Wie pan dlaczego?

- Ponieważ będzie wierny firmie?

- Ponieważ nie przyjdzie mu do głowy, aby wyzbyć się szczęścia.

W tym momencie zmierzyła mnie surowym, świdrującym spojrzeniem.

- Człowiek naprawdę szczęśliwy nie porzuci swojej rodziny, nie zdradzi oddanej kochanki. Chcąc pracować w naszej firmie, musi pan odczuwać szczere i głębokie szczęście płynące z obcowania z nią. Sumienna praca stanowi tylko jeden z wielu elementów tego szczęścia. Musi pan stać się częścią naszej rodziny, jedną z głównych tętnic, którą płynie życiodajna krew, zaopatrująca organizm w tlen i składniki odżywcze, bez których nie byłoby tego wspaniałego gmachu, wzbudzającego poczucie majestatu i przytłoczenia. Musi pan poczuć każdy panel podłogowy, każdą marmurową płytkę, każdy obraz i rzeźbę. Musi pan się całkowicie zespolić z firmą, zarówno z załogą ludzką, jak i z wszelkimi środkami materialnymi, które tworzą naszą globalną rodzinę. Gdy będzie pan rano mył zęby naszą pastą, gdy będzie pan zakładał wyprodukowane przez nas skarpety lub gdy będzie pan jadł na obiad nasz makaron – musi być pan szczęśliwy. Firma stanie się całym pana życiem, a pan wzmocni żywotność firmy. Na tym polega cudowna symbioza panująca w naszym zespole. Dlatego tak dobrze radzimy sobie na rynku. Nie jesteśmy szczęśliwi ponieważ staliśmy się bogaci, lecz staliśmy się bogaci, ponieważ byliśmy szczęśliwi.

Po tych słowach byłem zupełnie zdruzgotany. Wiedziałem już dokładnie, czego oczekuje ode mnie to monstrum w ciele kobiety. Nigdy nie myłem zębów pastą Omnicomu, ani nie nosiłem ich skarpetek, ale wiedziałem, że zacznę i nie będę już mógł patrzeć na żadne inne. Wiedziałem, że chcę pracować w tej firmie. Ale nie dla firmy – lecz dla niej. Chociaż w gruncie rzeczy to było jedno i to samo.

- Jestem gotowy – odpowiedziałem spokojnym, łagodnym tonem.

Jeszcze raz obrzuciła mnie czujnym, rentgenowskim spojrzeniem i sięgnęła po błękitną pieczęć. Wypowiedziała tylko cztery słowa, które stanowiły poufną werbalną opinię na temat mojej przydatności dla Omnicomu – Będzie pan doskonałym pracownikiem.

Na moim podaniu o pracę pojawiły się odciśnięte tuszem nieco zamazane litery, układające się w jedno słowo – PRZYJĘTY.

Poczułem jak moje serce gwałtownie ściska się i kurczy do rozmiarów ziarnka grochu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania