Impresja nostalgiczna
Letnie słońce bezlitośnie prażyło, a cichy wiatr miast chłodzić, jedynie przygrywał gorącu, roznosząc je nawet w zakamarki skryte w cieniu. Pogoda sprzeniewierzyła się przeciw ludziom, choć dzieci powstrzymać nie mogła. Biegały wesoło po polach, placach zabaw, większości z nich upał nie doskwierał. Później zaś los się nad nimi zlitował – zrobiło się chłodniej, niebo przysłoniły pułki bohaterskich śnieżnobiałych chmur. Zrobiło się też jakby spokojniej – ustał wszelki tumult, zaszumiały korony dębów w oddali.
Dzieci, wymęczone zabawą, powracały do domów na obiady. U jednych był bigos, gdzie indziej rosół, a w jednym z domów zrobiono barszcz ukraiński. Zupa cierpliwie czekała w talerzu, lecz nikt nie przychodził. Zaniepokojona matka wyszła przed dom, nawoływała, już miała ochotę przejść się pod las, sprawdzić w domach sąsiadów, lecz zagubiony syn przyszedł. Umorusany, ze startymi kolanami, wytrzepał jedynie piach z trampków i zasiadł do stołu. Już miał dostać ochrzan, lecz tak go barszcz zaabsorbował, że nawet nie było kiedy się odezwać. Matka patrzyła nań z zaciekawieniem, podziwiała jak szybko pochłaniał obiad, choć miała ochotę go skarcić, że zbyt szybko je. W końcu odstawił talerz do zlewu, bez pożegnania wybiegł z domu.
Na zewnątrz czekali koledzy na rowerach. Jego beemiks leżał na ziemi – pokryty pyłem i z rysami po wielu wywrotkach. Ledwie wsiadł, a tamci ruszyli najszybciej jak mogli. Rozpoczął się wyścig. Gonili się aż do szosy i z powrotem, potem znów przejechali koło pól, domów, wjechali z zaciemniony lasek.
Droga była wyboista, przedzielona korzeniami, wyłożona miejscami żwirem i kamieniami. Ciągle zwiększali prędkość, adrenalina buzowała w żyłach. Nogi pedałowały do granic wytrzymałości, ciągnęła się za nimi wzbijająca się w powietrze chmura pyłu. Jechali pewnie, trzymali równowagę, choć były momenty, gdy byli bliscy kraksy. Drzewa się przerzedziły, wyjechali na otwartą przestrzeń. Przed nimi był mostek łączący dwa brzegi rozdzielone przez cienki strumyk. Przejechali przez niego szybko, stare, zmęczone deski zatrzeszczały pod ciężarem pięciu rowerów. Zatrzymali się parę metrów dalej, postawili swoje pojazdy w zaroślach, zeszli na sam brzeg.
Woda przyjemnie chłodziła, nurt był spokojny, leniwy. Strumyk w najgłębszym miejscu dosięgał im do tułowi. Zdjęli buty, chowając w nich skarpety. Weszli razem, lekki dreszcz przeszedł ich ciała, lecz szybko przystosowali się do temperatury. Czterej koledzy zaczęli się pluskać, jeden z nich nawet się przewrócił i zamoczył cały, natomiast chłopiec, który jadł barszcz przeszedł trochę dalej, patrzył w niebieską toń wody, wypatrując czegoś. Po pewnym czasie powrócił do grupki, która składała się już z samych mokrych chłopców i pokazał im raka, którego przed chwilą złapał. Wierzgał, próbował szczypać, chłopcy zaś patrzyli na niego z zainteresowaniem i wielkim uznaniem dla kolegi. W końcu został wypuszczony ku rozczarowaniu grupki i popłynął gdzieś z nurtem strumyka.
Otrząsnęli się z wody, wsiedli na rowery, każdy pojechał w swoją stronę.
Chłopiec, który jadł barszcz powrócił do domu, gdzie już cierpliwie czekała matka z wyjętą z szafeczki wodą utlenioną i parą plastrów.
Komentarze (7)
Być chłopcem w tym opowiadaniu i czuć beztroskę dzieciństwa - bezcenne!
Bardzo mi się podoba :)
Idealny początek nowego tekstu :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania