Inna zemsta
Dźwięk stąpających po drewnianych schodach stóp wyrwał Mikołaja z tępego wgapiania się w ekran komputera. Z miejsca poprawił pozycję na fotelu, żeby matka nie smęciła mu o skrzywieniu kręgosłupa, rozłożył trochę podręczników na biurku i dwa zeszyty z notatkami. Potem zdążył wygasić ekran Wolfensteina i zanurzył wzrok w lekturze. Ciężko jednak było oderwać się od nieskrepowanego ładowania ołowiu w ciała nazistów.
Drzwi otworzyły się szybko, tak, że kilka kartek leżących na drukarce z miejsca wylądowało na dywanie z nadrukiem autostrady.
– Mikołaju, jak idzie ci nauka? – padło suche, kontrolne pytanie.
Chłopak przez moment jeszcze udawał, że coś doczytuje, po czym odwrócił się w stronę rodzicielki i z lekkim uśmiechem odparł, że właśnie zaczął kolejną powtórkę. Matka zmierzyła syna czujnych wzrokiem, spojrzała na migającą lampkę na komputerze, połączyła fakty i zadała kolejne, niepokojąco trafne pytanie.
– Na pewno nie grasz w jakąś durną grę?
Mikołaj poczuł ciepło wypełniające wnętrzności. Spróbował opanować nerwy i ze sztucznym spokojem odpowiedział:
– Nie, już nie.
Kobieta pokiwała z aprobatą głową, ale coś wciąż nie dawało jej spokoju. Czuła to i nie mogła tak po prostu wyjść z pokoju syna.
– A ta lampka? Wygląda, że komputer jest włączony.
– Nie, jest uśpiony, to prawie to samo jakby był wyłączony.
– Prawie robi różnicę.
– Jest wyłączony. Lampka niedługo zgaśnie. On już ma swoje lata.
Kobieta znowu pokiwała z aprobatą głową. Potem spojrzała w okno, za którym rozciągał się pejzaż wielkomiejskiego blokowiska na tle gradowych chmur ciągnących z zachodu.
– Poucz się jeszcze godzinę, potem i tak już nic do głowy nie wbijesz.
Mikołaj pokiwał głową i z powrotem zawiesił głowę nad książkami. Matka wyszła z pokoju, a dźwięk skrzypiących schodów oznajmił, że faktycznie zeszła na parter.
***
Lubił patrzyć w gwiazdy. Czekał każdej nocy, kiedy niebo było czyste jak wody jeziora Tahoe. Wychodził wtedy na balkon, niewielki, ale własny, zaciskał dłonie na łuszczącej się starą farbą poręczy i unosił wzrok ku górze. Co wtedy odczuwał? Nieokreślony stan, który z czasem stał się dla niego czymś naturalnym jak oddychanie czy piętnowanie Rodzenia.
Zapowiadała się kolejna pochmurna noc. Czekał do jedenastej, a kiedy przez uchylone okno usłyszał szum deszczu, wiedział, że nic z tego. Tydzień, pomyślał. Od tygodnia czekał na gwiazdy.
***
Z całej szkolnej okolicy najbardziej lubił pusty plac przed budynkiem, gdzie wszyscy schodzili się na przerwach, kiedy było ciepło, a nałogowi palacze marzli do ostatniej nitki, nie mogąc przeciwstawić się uzależnieniu nawet kiedy termometry zbliżały się do zera.
Stał niedaleko głównej bramy, kiedy usłyszał znajomy głos. Do pierwszej lekcji było jeszcze dwadzieścia minut. Dzień był pochmurny, ale ciepły.
– Kopernik, gamoniu, miałeś stać przy starych kiblach.
Mikołaj odwrócił się i uścisnął rękę Aleksandrowi Fredrze, który zupełnie przypadkiem włożył do plecaka nowe słuchawki nauszne JBL tak, aby ich połowa wystawała ostentacyjnie z tornistra.
– Fajne słuchawki, ile ważyły? – zapytał Kopernik, ale Fredro tylko pokazał mu środkowy palec i przeszedł do meritum.
– Na pewno ją chcesz?
Mikołaj wystawił w geście odpowiedzi otwartą dłoń.
– Tylko się nie nabijaj, to moja pierwsza.
– Przeczytam i zobaczę, czy będzie coś do nabijania się.
– To komedia, durniu, ma być śmiesznie.
– No to czego się prujesz jak stare gacie? Dawaj.
Fredro wyjął z plecaka maszynopis w formacie A4 i wręczył Kopernikowi. Dużą czcionką na samym środku widniał tytuł: ZEMSTA. Pod nim nazwisko autora.
– Chyba ze dwie sekundy myślałeś nad tym tytułem – stwierdził z przekąsem Kopernik.
– Ty to byś chciał żebym jakieś planetki i gwiazdeczki nabazgrał wszędzie. Weź, dorośnij może.
– Dobra, dobra. Nie jest tragiczny taki. Przynajmniej krótki i łatwo wpada w ucho.
– Daj znać, jak będziesz już coś wiedział.
– Pierwszy się dowiesz, czy coś z tego będzie.
Stali przy bramie do dzwonka, a potem, nieśpiesznie ruszyli w stronę wielkiego, betonowego kloca, który pochłaniał jak czarna dziura kolejne duszyczki uwięzione w pętli obowiązku szkolnego.
***
Na przerwie pomiędzy czwartą i piątą lekcją do Kopernika podszedł jakiś knypek. Blond czupryna z warstwą żelu lśniącą w sztucznym świetle przywieszonej do sufitu jarzeniówki, spojrzenie arystokratycznego cwaniaczka i grymas zupełnego politowania. Przedstawił się jako Bartek.
– No i co, Bartek?
– Ty jesteś Mikołaj Kopernik.
– Za stwierdzanie faktów nie dostaniesz ode mnie nic prócz kopa w tyłek, jeśli zasłużysz.
– Fredro ma przesrane, a ty jesteś jego dobry kumpel, wiec ty też poniekąd masz przesrane. Nara.
Kopernik odprowadził Bartka pełnym konsternacji wzrokiem. Do końca przerwy zastanawiał się, o co mu chodziło. Fredro tymczasem wybył gdzieś i nie pojawił się na kolejnej lekcji.
Na następnej przerwie Mikołaj dostał sms-a od Fredry. Poszedł do budynków starych wucetów, niedaleko szkoły. Śmierdziało tam okrutnie, ale nie tym o czym myślicie.
Fredro stał przy wejściu do męskiej. Opierał się o wyrwane z zawisów drzwi z płyty paździerzowej. Wyglądał na totalnie przygnębionego. Tworzył z walącymi się sraczami idealną całość.
– Co jest? – spytał Kopernik.
– Nigdy, twoja mać, nie zgadniesz.
– No to dawaj, nawet nie będę próbował.
– Sprawdzałeś swój plecak?
Kopernik zmarszczył czoło i przez chwilę nic nie mówił.
– To sprawdź – powiedział Fredro.
Mikołaj otworzył plecak Nike, przeszukał na szybko książki i już wiedział, o co chodzi.
– Nie ma. Kurwa, nie ma twojego maszynopisu.
– Był u ciebie?
– To robota tego gnoja? Co to za Bartek?
Fredro westchnął ciężko.
– Poniatowski. Synalek tego biznesmena.
– Stanisława Augusta Poniatowskiego? To on nie jest bezdzietny?
– Najwyraźniej. Narobił sobie bachorów na boku. Do tego jednego się przyznał. Ta pipa mieszka ze starym.
Kopernik wyrżnął z kopniaka w drzwi do damskiej toalety. Stopa bez trudu przebiła się na drugą stronę, a kawałek drzwi powędrował do wnętrza ubikacji.
– Pieprzony złodziej. Po kiego mu twój maszynopis?
– Chciał się ze mną zakumplować.
– A ty co, wyzwałeś go od arystokratycznych cip?
– Nie, odmówiłem, ale normalnie. Zaprosił mnie na te obiady czwartkowe, co jego tatuś zawsze wyprawia w tej knajpie swojej. Powiedział, że pokaże mi nową konsolę, a potem będziemy mogli pograć u niego.
– Trochę rowerowo, co nie?
– Ociupinkę, ale ja nie trawię tego Poniatowskiego, a jego synalek pewnie taki sam, albo gorszy. Walić go, pomyślałem i odmówiłem.
Mikołaj wyjął z plecaka ostatniego papierosa i wręczył Fredrze. Ten zapalił z przyjemnością, ale po kilku buchach zgasił fajkę i z powrotem posmutniał.
– Zabrał maszynopis, bo jakimś cudem zdobył klucz do klasy. A potem dumny przyszedł do mnie, powiedział o tym i poszedł.
– Do mnie – dodał Kopernik.
Fredro kiwnął głową.
– Musimy go odzyskać. Nikt nie może się o tym dowiedzieć.
Mówiąc to, Fredro poczuł wibracje telefonu informujące o przychodzącej wiadomości.
***
Pewnie wiesz, a jak nie, to ci powiem, proletariacka cipo. Mi się nie odmawia. Mnie się błaga. A ty, nie wiem jakim cudem, odmówiłeś, więc ja się zemszczę. Czaisz grę słów? Pewnie taki chuj, ale mniejsza. Daje ci szansę, ostatnią. Będę czekał na przystanku Susk. Przyjdziesz, obgadamy temat i dojdziemy do porozumienia. Na wszelki weź ze trzy stówki w gotówce, jakbym zmienił zdanie.
Czekam...
***
Po lekcjach stawili się na dworcu kolejowym i wsiedli w popołudniowy pociąg, który miał zawieść ich we wskazane w wiadomości miejsce. Kopernik wziął ze sobą poręczną butelkę gazu łzawiącego, a Fredro ani myślał brać ze sobą pieniądze. Obaj usiedli przy oknie i całą podróż milczeli, jakby ładowali baterię przed konfrontacją. Mijali kolejne przystanki, jeden po drugim. W końcu szynobus zatrzymał się na tym właściwym dla nich. Wysiedli. Po niebie przetaczały się ciężkie zwały burzowych chmur. Od północy nadciągała letnia nawałnica. Bartek stał na końcu płyty przystanku. Miał ze sobą plecak, a w nim, zapewne, maszynopis.
Fredro ruszył pierwszy. Był bardzo pewny siebie, ale zatrzymał się momentalnie gdy zobaczył czarny przedmiot spoczywający w dłoni Poniatowskiego.
– On ma gnata – powiedział do Kopernika.
– Ano, mam – odpowiedział Bartek. – Nie jestem głupi. Nie mam goryli do ochrony, ale ta zabawka wystarczy.
– Chcesz kasę? – zapytał Kopernik.
Poniatowski skierował broń na niego.
– Ostatecznie…
– Żadnych pieniędzy – wtrącił Fredro. – Oddaj maszynopis i się rozejdziemy.
Poniatowski prychnął.
– Nie znasz mnie. Ja idę po swoje i to dostaję, kumasz?
– Mam się zgodzić na ten pieprzony obiadowy czwartek?
– Teraz już za późno.
– To po kiego nas tu ciągnąłeś?
Mikołaj poczuł, że to pytanie było jego ostatnim.
– Jeszcze nie wiecie? Pusty przystanek na zadupiu, wy dwaj – bezbronni i ja z giwerą. Jest naładowana, bo starym ma paranoję bogatego człowieka. Wszędzie widzi ludzi, którzy chcą go zamordować dla siana.
– Nie wie, że największy morderca śpi z nim w jednym domu.
Fredro, mówiąc to widział jak palec Poniatowskiego spoczywa na spuście i delikatnie się porusza. Padł strzał. W okolicznym lesie zapanowało ptasie wzburzenie. Gawrony, wrony i kruki wyleciały w niebo. Zające skryte w wysokiej trawie czmychnęły daleko, jak najdalej. Poniatowski jeszcze przez chwilę stał jak słup telefoniczny, ale po kolejnych kilku sekundach upadł na bok, wypuszczając z dłoni broń. Fredro i Kopernik zobaczyli faceta, który stał nieco dalej z łukiem w dłoniach.
– Wszystko gra? – zapytał.
Spojrzeli po sobie.
– Ślepak? – zastanawiał się Kopernik.
Fredro podszedł do ciała Poniatowskiego. Z pleców wystawała mu strzała.
– Kim pan jest? – spytał nieznajomego.
– Robert Hudowski. A wy, co tu robicie? I dlaczego musiałem go zabić?
– Pójdziemy siedzieć? To synalek Poniatowskiego?
– Tego Poniatowskiego? – dopytywał Hudowski.
– Jak w mordę strzelił.
Aleksander wyjął z plecaka Bartka swój maszynopis. Był pobazgrany na pierwszej karcie rysunkami przyrodzeń z obfitym owłosieniem, ale poza tym nie ucierpiał.
Kopernik usiadł na jedynej ławce na przystanku i schował głowę w dłonie.
– Mamy przesrane.
– Nie z takimi sobie radziłem – rzekł Hudowski. – A co to za maszynopis?
Fredro wahał się, czy powiedzieć nieznajomemu prawdę.
– Mój dramat, znaczy komedia, scenariusz tak jakby.
– Jesteś pisarzem?
Fredro pokiwał głową.
– To musisz się zapoznać z moją sąsiadką.
Aleksander spojrzał pytająco na mężczyznę.
– Oczywiście jak już uporamy się z tym problemem. – wytłumaczył Hudowski, wskakując na trupa.
– Ona też pisze?
– Pewnie. Ostatnio dała mi fragment do oceny. Nie dla mnie ta lektura, ale warsztat ma dobry.
– Jak ma na imię?
– Maria. Maria Dąbrowska. Tylko uważaj kiedy cię poprosi o czytanie swojej książki. Tam trawy potrafią się bujać przez dziesięć stron.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania