Irracjonalni

- Nie ma żadnej Magii! To tylko ku… kuk… kuglarskie.. kukły. Sztuczki znaczy się – Skwitowała kapitan, pociągając kolejny haust wina z dużego zdobionego kielicha. – Ty akurat to wiesz najlepiej.

Siedziała za dużym zdobionym biurkiem umieszczonym w kasztelu rufowym, jej świątyni. Nie była już najmłodsza, a uroda, zapewne dawniej nieprzeciętna nieco przybladła. Krągłości, teraz zbyt obfite, ukrywała pod warstwami koronek i turniurą. Była magiem dowodzącym latającym zamkiem królestwa Kaspirii, czyli naszym kapitanem.

- Tysiąc mil lotu, żeby tu robić za… jakieś papugi – kolejny łyk z kielicha.

Zazwyczaj nosiła błękitny, damski mundur floty, ale dziś musiała wystąpić w galowej sukni paradnej maga. Wielki kapelusz z piórami stanowiący cześć tego stroju leżał teraz pod ścianą i wyglądał niczym zdechły paw.

Zamek stał w jednym z wyznaczonych miejsc na gigantycznym rynku stolicy. Znajdowało się tu dwadzieścia takich samych stanowisk, i tego dnia, niemal w każdym z nich spoczywała podobna jednostka.

- A i tak mają nas w… gdzieś – podsumowała.

Kapitan piła rzadko, tylko przy takich okazjach gdy frustracja brała górę. I wówczas miała zwyczaj wylewać wszystkie swe żale na jedyną osobę w załodze przy której mogła sobie na to pozwolić. Czyli na mnie. Pierwszego oficera.

- Jutro polecimy znowu pilnować piasku na pustyni – dorzuciłem swoje pięć groszy.

Nasz latający zamek, szumnie nazwany Cesarzowa Innessa Padawanna Ageńska, był pierwszą jednostką tego typu w królestwie. Oznaczało to jednak także, że jest zarówno najstarszą jak i najmniejszą w królestwie. W związku z tym zajmował honorowe „Pierwsze miejsce” na samym końcu rynku. Mieliśmy ledwie dwa tuziny dział i niecałą setkę załogantów. Nawet na paradzie, wszyscy gapili się na wielkie, nowiutkie zamczyska, nikt nie zwracał uwagi na podstarzały, mały zameczek na czele.

- Przestań mi to…

Jak zwykle przy takich okazjach, kapitan chciała mi zarzucić, że winię jej nieustępliwość, niepokorność i inne tego typu przymioty za zesłanie na północne rubieże królestwa. Gdzie od niemal tuzina lat pilnowaliśmy granicznych wydm piaskowych.

Przerwało jej jednak natarczywe łomotanie do drzwi kajuty. Kapitan zerknęła na mnie znacząco, wstała i odwróciła się w kierunku rufowych okien, zadumaną pozą próbując ukryć wywołaną winem chwiejność postawy.

- Wejść – rzuciłem krótko.

Drzwi kajuty otworzyły się błyskawicznie i pojawił się w nich Dubed, jedyny załogant który zawsze zgłaszał się bezwiednie na ochotnika, aby zostać na służbie, gdy cała załoga szalała z przepustkami po okolicznych lokalach. Zasalutował z wyraźnym wysiłkiem, włożonym w zachowanie jakiej takiej składności ruchów i oświadczył:

- Kazał pan iść do domu cechowego i prosić Mistrza Metrona, żeby przyszedłbył do nas, ale on nie przyjdzie, panie pierwszy.

Odczekałem chwilę licząc naiwnie na kontynuacje, niestety po kilku sekundach stało się jasne, że zdaniem marynarza takie wyjaśnienie wyczerpywało temat.

- Czemu nie przyjdzie?

- Bom mu nic nie powiedział, bo jego na pewno nie było w domu cechowym, panie pierwszy – oświadczył z przekonaniem.

Dalsze wyczekiwanie nie miało raczej sensu wiec zapytałem spokojnie:

- Skąd wiesz, że go tam nie było?

- Bo cały dom cechowy się wzioł spalił, panie pierwszy. Na pewno nie ma tam nikogo.

Ciężko było dyskutować z taką argumentacją.

- W mieście jest pożar? Spaliły się jakieś inne budynki?

- Nie, panie pierwszy. Tak po prawdzie, to ludziska mówiły, że to nie pożar, a dom cechowy wzioł i wybuchł.

- Co!? – wykrzyknęliśmy niemal równocześnie ja i kapitan, która obróciła się już i przysłuchiwała nieco anemicznemu dialogowi.

Kapitan posłała wcześniej marynarza do domu cechu, zajmującego się napędem naszej jednostki; kulami Irracjonalności. Taka błękitna, błyszcząca, sfera tajemniczej materii zamknięta była w specjalnym stelażu w naszej maszynowni. Dzięki kotłom parowym, skomplikowanemu systemowi przekładni i łopatek mogliśmy kontrolować szybkość i kierunek jej obrotów, a przez to zmieniać kurs, pułap oraz wszystkie inne parametry lotu. Problem polegał na tym, że nasza kula bladła z każdym dniem. Kapitan doszła do wniosku, że proszenie o pomoc oficjalnymi kanałami może skończyć się demobilizacją starego zamczyska. Zdecydowaliśmy więc, że przy okazji wizyty w stolicy, sprawę spróbujemy załatwić po cichu, we własnym zakresie.

- No ludziska mówiły, że tam był taki wielki wybuch i dlatego ten dom wzioł się i spalił… Panie pierwszy.

- Te pajace z czymś eksperymentowały!? Czy ktoś chciał ich wykończyć? – zapytała kapitan, najwyraźniej oczekując odpowiedzi z mojej strony.

Wiedziałem dokładnie tyle samo co ona, więc moja jedyną odpowiedzą było nieme wzruszenie ramionami. Tym czasem marynarz, przez nikogo niepytany, zrobił się nadzwyczaj gadatliwy.

- Ja tam nie wiem, pani kapitan, – opowiedział rzeczowo – ale był taki jeden chłop, co zagadywał wszystkich marynarzy w ciżbie…

Oboje spojrzeliśmy na niego z wyrazem wyczekiwania, ponownie licząc na kontynuację. Tym razem się nie zawiedliśmy.

- I to mi dał – wyciągnął rękę w której miętosił skrawek pergaminu – jak mu powiedział żem jest z „Cipy”.

- CO!? – ryknęła kapitan. Jej oblicze przybrało purpurową barwę a wzrokiem próbowała spopielić biednego Dubeda. Najwyraźniej, straciła zainteresowanie głównym wątkiem rozmowy.

- Daj to! Wracaj na górę i pilnuj by nikt obcy nie wszedł na pokład – rozkazałem szybko.

- Ja ci z rzyci … - Marynarz wykazał się jednak dostatecznym refleksem, by zniknąć z kajuty nim kapitańska groźba została sformułowana - … kulasy powyrywam!

Zerknąłem na zapiski na pergaminie, odczekałem chwilę by jej wzrok przestał wypalać dziurę w drzwiach za którymi zniknął nieszczęśnik i podałem jej notatkę.

„Do kapitanów starej gwardii. Ratujcie mnie i moją wiedzę.

Chcą mnie zabić, pogrążyć naszą wspaniałą flotę!

Czekam w ‘Kozich bobkach’.

Metron, mistrz cechu Irracjonalności”.

- Napisał to do Ciebie lub Patrika z Fi… - jej wzrok wymownie skierował się w moim kierunku – z Fursta Inocenta Udena Tadańskiego. Ale czemu?

- Chyba będziemy musieli się dowiedzieć – oświadczyła nadal się we mnie podejrzliwie wpatrując.

 

Na rynku roiło się od grupek ludzi śmiejących się, dyskutujących zażarcie lub po prostu popijających wszystkie możliwe trunki serwowane w okolicznych knajpach. Wszędzie paliły się lampiony, wisiały kolorowe girlandy, a gdzieniegdzie nawet pojawiały się rozbłyski sztucznych ogni i pobrzmiewał huk petard. No i oczywiście, niemal każda kamienica, wieża czy choćby stragan były przyozdobione proporcami. Kolejne urodziny pierwszej cesarzowej, naszej patronki, na pewno będą długo wspominane, choć już mało kto wie ile wieków temu przyszła na świat.

Jechaliśmy zapakowani w pośpiesznie wynajęty powóz. Sporą dwukółkę ciągniętą przez miniaturową odmianę słonia, przystrojonego w mieniącą się cekinami i obwieszoną przeróżnymi wisiorkami derkę. Podobną kakofonię barw i stylów prezentował strój siedzącego na grzbiecie zwierzęcia właściciela tego wehikułu. Kapitan i ja zajęliśmy miejsca na przedzie pojazdu, wiec jedyne co widzieliśmy to wielki zad bydlaka i kusy ogon, do którego ktoś przywiązał jakąś kretyńską kokardę. Zastanawiałem się, czy nie zostanę poszkodowany jeśli stworzenie zechce sobie ulżyć. Co do tego, że dowiem się natychmiast kiedy puści gazy nie miałem złudzeń. Mina kapitan sugerowała, że trapią ją podobne wątpliwości.

Z tyłu pojazdu ulokowało się dwóch osiłków z naszego korpusu piechoty desantowej, którzy nie oddalili się dostatecznie daleko, by bosman nie zdołał ich odwołać z przepustki. Mimo zdecydowanie lepszych widoków wyglądali na przygnębionych.

Minęliśmy najbogatsze kamienice ulokowane wokół rynku. Nieco dalej, dekoracji nadal nie brakowało, ale i ludzi było mniej i nieco mniej świętowania. Gdy dotarliśmy do starego miasta na którym znajdował się dom cechowy, ulice niemal opustoszały.

Z samego przybytku pozostały już tylko okopcone kikuty ścian i zwały zwęglonego śmiecia. Wokół krzątało się kilku strażników miejskich, a raczej snuło się bez celu. Gapi też już nie było, jedyni cywile odpoczywali, przeważnie w pozycji horyzontalnej, na ławeczkach przy małym placyku i zapewne do rana nie zdołają się stąd ruszyć. Zeskoczyłem z siedziska i podszedłem strażnika ze złotymi naszywkami dziesiętnika.

- Co tu się stało? Słyszałem o jakimś wybuchu? – Zapytałem z miną typowego turysty.

Dziesiętnik zmierzył mnie wzrokiem od stup po czubek głowy. Miałem na sobie zwykły błękitny mundur bez insygniów, wiec tylko prychnął w odpowiedzi:

- Nie twoja sprawa marynarzyku, nie interesuj się.

- Ale my naprawdę jesteśmy wścibscy – zawołała kapitan, właśnie z gracją schodząc z dwukółki korzystając z pomocy jednego z naszych osiłków.

Nie wiem czy to jej uroczy uśmiech, paradny strój oficera czy może towarzystwo dwóch przewyższających ją o dwie głowy „marynarzyków” sprawiło, że strażnik diametralnie zmienił nastawienie.

Zerwał hełm z głowy, przytrzymał go w jednej ręce, drugą wykonał zamaszysty gest i ukłonił się głęboko.

- Wybaczcie pani. Nie chciałem uczynić afrontu. – Po chwili podniósł głowę i gorliwie zaczął wyjaśniać.

- No, był wybuch, ale to nie żaden zamach, jak ciżba gada. No, ktoś chciał zrobić głupi dowcip który, jak możecie pani zobaczyć, chyba nieco się nie udał.

- Skąd to wiecie ? – Zapytałem.

- No, znaleźliśmy dowody no i te… poszlaki. – Wyjaśnił. – No, ktoś przyniósł tu tego „Pajaca Niespodziankę”, co na rynku sprzedają. No i jak się otworzy pudło to on wyskakuje i ma taką petardę co bardzo iskrzy.

- No i…? – Zachęciłem.

- No i ten drugi ktoś w środku ją otworzył, i jak ta petarda się zapaliła to coś wybuchło i spaliło caluśki budynek.

- Coś? – Kolejna zachęta.

- No, nie wiem co, Pani, - zerknął na stojącą obok mnie kapitan – no, oni tam mieli całą kupę takiej dziwnej maszynerii, kotłów i innych takich. No i coś w tym wybuchło i spaliło.

- Ktoś zginął? – Tym razem zapytała kapitan.

- No, nikogo nie znaleźliśmy bez życia. No, ale ktoś stracił zęba i sporo juchy. To poszlak z uliczki – wyjął z kieszeni i rozwinął kawałek płótna.

Zerknąłem w zawiniątko, leżały tam dwa nieco pożółkłe zęby, prawdopodobnie siekacze.

- No, znaleźliśmy je na ulicy za budynkiem, idąc za krwią. No, a to znaczy, że ktoś tę juchę tam zostawił.

- Bardzo krwawił? – Włączyłem się ponownie do dyskusji.

- No, nie bardzo, jak po marnej bójce w karczmie – zapewne wiedział co mówi – szybko przestał, pewnikiem tylko zęby stracił.

- A gdzieście to znaleźli?

- No, tam na głównej ulicy, co się nią idzie do starego rynku. – Wskazał ręką kierunek.

- I do „Kozich bobków” – stwierdziła kapitan zerkając na mnie.

Odwróciła się i podeszła do naszego pojazdu wystawiając rękę, by jeden z piechociarzy pomógł jej wsiąść.

- Dziękuję, ci dobry człowieku – rzuciłem w kierunku strażnika i podreptałem na swoje miejsce.

 

Dotarcie do nadmiernie zdobnej fasady przybytku na którego szyldzie widniały trzy okręgi, najwyraźniej symbolizujące rzeczone kozie bobki, zajęło nam kilka minut.

Jak w niemal wszystkich tego typu miejscach, drzwi skrzypiały. Za nimi znajdowała się rozległa, marnie oświetlona izba z różnej wielkości stołami i masą równie różnorodnych siedzisk. Mimo iż knajpa znajdowała się daleko od głównych atrakcji dzisiejszej nocy, większość miejsc była zajęta. Tylko niektórzy klienci zwrócili uwagę na nowo przybyłych gości, czego nie można było powiedzieć o szynkarce zajętej kontemplowaniem brudnej szmaty leżącej na szynkwasie.

Jak zwykle, to ja podszedłem do niej z pytaniem:

- My do mistrza Metrona, ponoć tu gości?

Nawet na mnie nie spojrzała, tylko przewróciła wymownie oczyma i gestem wskazała drzwi w głębi małego korytarza.

Podążyliśmy tam naszą małą procesją, ze mną na czele, kapitan ze swoim pierzastym kapeluszem tuż za mną i mięśniakami jako ariergarda. Załomotałem w bardzo solidnie wykonane, dębowe drzwi.

- Kto tam!? – doleciało przytłumione grubymi deskami pytanie.

- Szukamy mistrza Metrona! – wrzasnąłem, zwracając na siebie uwagę kilku mniej otumanionych alkoholem klientów.

- A ktosscie fy? – kolejne pytanie.

Zerknąłem na kapitan, nie wiedząc czy w tym towarzystwie powinniśmy się afiszować.

- Otwieraj Tario! Wysłałeś do nas jakąś durna notatkę! – krzyknęła.

- To ty Pannelo?

- Tak.

- A sskąd mam ffiedzieć, że to Ty?

- Bo wiem ile razy mam cię kopnąć w zad, za każde twoje umizgi pod moim adresem!

Zerknąłem na nią wymownie, ale zignorowała mnie, tylko krzyknęła:

- Otwieraj!

Przez dłuższą chwilę słyszeliśmy szczęk metalu i zgrzytanie, najwyraźniej po drugiej stronie ktoś otwierał wiele zamków i przesuwał nie mniej zasuw. W końcu zza uchylonych drzwi padło konspiracyjne:

- Ffchodźcie, sszypko!

Metron to niski, pulchny jegomość z długimi siwymi włosami i okrągłą twarzą. Zawsze gdy go wcześniej widziałem, nosił płowo błękitny strój cechu i okulary z okrągłymi soczewkami w horrendalnie grubych mosiężnych oprawach. Dziś wyglądał nieco inaczej. Błękitny struj stał się ciemnoszary, miejscami poprzepalany. Włosy wyglądały jak korona palmy po strasznej burzy piaskowej i też przybrały ciemna barwę. Po okularach zostały tylko blade okręgi wokół oczy. Całe pomieszczenie wypełniał smród przypalonych włosów i dymu zmieszany z czymś dziwnie znajomym. Do tego czerwona plama pod rozbitym nosem i na rozciętych ustach. W ręku trzymał naciągniętą kuszę, niestety bełt ułożony był grotem do tyłu.

- Wiesz, że to powinno być tym ostrym końcem w drugą stronę? – zapytałem, starając się nie parsknąć śmiechem na jego widok.

- Oni ss wasszej ssalogi? – zerkał to na mnie to na osiłków.

Gdy przytaknąłem, odłożył broń, spuścił głowę i niemal wyszeptał:

- Chssą mnie ssabic.

- Z tego co słyszeliśmy… - zacząłem, ale kapitan uciszyła mnie kładąc mi rękę na ramieniu i wychodząc przede mnie.

- Kto chciałby cię skrzywdzić? – zapytała podejrzanie słodziutkim głosem.

- Nie ffiem Pam. Podlossyli bombe w praccoffni. Wsszysstko ffybuchlo! – Cały czas wpatrywał się w podłogę.

- Naraziłeś się komuś? Ty a może cały cech? Przecież to był dom cechowy a nie twoja willa.

- Nikogo innego nie było. Tak póssno tylko ja byffam w cechu. Fięc to mnie chcieli ssabić! Mussice mi pomóc!

- A czemu musimy? Jesteśmy tylko jednym z twoich klientów. Akurat dziś w mieście jest cała flota, wiec możesz zwrócić się do kogokolwiek.

- Nie. To ffy i starusszek Inocent Uden potsszebuje mojej magii. Wiessz, zze beze mnie, wass uziemią.

- Czyli wymyśliłeś mały szantażyk?

- Nie, przeciessz miałass mi ssapłacić ssa pomoc, a terass nie tylko pomogę, ale i ssapłacę ssa rejs. Sabierzcie mnie gdziess daleko, tam gdzie lecicie – spojrzał na nią niemal błagalnie.

- Jest jeszcze jedna sprawa…

- Tak? Jaka?

- My wiemy że to nie była żadna bomba, a ledwie petarda w durnej zabawce – patrzyła na niego podejrzliwie. – Więc powiesz mi, co tak naprawdę tam wybuchło. Zakładam, że nie było to nic związane z kulami Irracjonalności. Wolałabym wiedzieć, czy przypadkiem ja i moi ludzie nie wylecimy w powietrze.

- Nie, nie, nie... – wyraźnie się rozluźnił, chyba nawet coraz lepiej wychodziło mu też mówienie bez zębów. – Kule ssą sałkoficie bespieczne. Szadnego rysyka, do tego praktycznie niesnisszczalne. No prafie..

- W takim razie, co wybuchło w twojej pracowni? – Nalegała kapitan.

- Tobie ssię fydaje, że z tych faszych napraf da się fyżyć? Nie. Nofsze zamki jesszcze ssię nie pssują, i peffnie nie predko saczną. Cessarz nie rozbudowuje już floty, sa droga. Teraz tylko kafaleria pofietszna i te ich przerossnięte jaszczurki.

Na razie chyba niewiele miało to wspólnego z wybuchem, ale słuchaliśmy cierpliwie jego tyrady.

- Próbofałem użyć Irracjonalnossci do napędu dorożek, ale ssłonie czy konie tańssze i do tego mniej kłopotlife. Fięc musiałem otforzyć dodatkofą działalnossć… - Znowu spuścił wzrok.

- Pędziłeś tam bimber! – rozpoznałem ów dodatkowy składnik otaczającej go woni.

- Szaden bimber! – Obruszył się. – Pierfszej jakości sspirytus.

- I to aparatura do twojej pobocznej działalności wyleciała w powietrze? – Upewniła się kapitan.

- Przygotofyfałem duszą partię, to się długo gotuje… chciałem sprafdzić co jest w tej paczce i ftedy…

- Nie wiedziałeś co jest w paczce? – Dociekała kapitan.

- Nie. To był zastaf ssa butelkę produktu od jednego dokera. Chciałem ssprawdzić…

- Coś mi się tu nie zgadza. Jeśli całe to zajście to tylko wypadek, czemu chcesz uciekać?

- Kapitan Sstraży Miejskiej. – Rzucił krótko.

Przez chwilę trwała dziwna cisza, chyba jednak zrozumiał, że konieczne będą dodatkowe wyjaśnienia, oboje patrzyliśmy na niego wyczekująco.

- Cholerna sszuja. Słusszbista, istny fariat a do tego… abstynent i to poboszny. Fięksszosc jego ludzi to moi klienci ale i tak depcze mi jusz po piętach. Dfa dni temu przysszedl i pofiedzial, sze jak tylko będzie miał dofowy, to za „trucie społeczeństfa” wrzuci do lochu na parę księszycy. Teras z tym poszarem…

- Pewnie i parę lat tam byś posiedział – skwitowałem.

- Tak. – Przyznał. – Pomószcie tofarzysze. Pomoszecie?

 

Wciśnięty pomiędzy naszych osiłków na tylnej ławce dwukółki, Metron wyglądał jeszcze bardziej zabawnie. W rękach trzymał wielki wypchany worek w którym miał pozostałości całego swojego dobytku i jakieś przyrządy do naprawy naszej kuli. Typowy uciekinier. Mimo wszystko wydawał się być zadowolony.

Gdy tylko ruszyliśmy w drogę powrotną, kapitan zagadała wesoło:

- Mam nadzieję, że lubisz wydmy, piasek i gorący klimat. Tam gdzie lecimy, tylko tego pod dostatkiem. Myślę, że w Harrege znajdziesz dużo klientów na swój produkt. Tam każdy spragniony.

- Dam sobie radę Pam. – Zaszczebiotał z tyłu. – Dziękuję, fam! No i fszystko naprafię!

- Od tej pory: „pani kapitan”, żadna „Pam” – upomniałem go. – A ja to „pierwszy”. I chcę słyszeć „tak jest”. Jasne?

- Tak jest!

- Jeszcze jedno – zawołała głośno kapitan. – Jak zobaczę twój produkt u któregoś z moich ludzi, pokażę ci czym zstąpiliśmy we flocie powietrznej przeciągnie pod kilem.

- Tak jest, pani kapitan! – Nadal było mu wesoło.

Ciekawe jak długo.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (14)

  • Domenico Perché ponad rok temu
    Zaciekawiło mnie.

    Czekam na ciąg dalszy.
  • Janko ponad rok temu
    Nie wiem czy "ciąg dalszy" w sensie stricte będzie. Ale ze światem i bohaterami coś można pewnie zrobić. Zobaczymy. Dziękuję za komentarz.
  • Domenico Perché ponad rok temu
    Janko Co?

    To wygląda na pierwszy rozdział ciekawej powieści

    Proszę to przemyśleć...
  • Janko ponad rok temu
    Domenico Perché Ot, taj "Janko":D
    Co do c.d. pomysłów dużo, wprawek, jak ta też kilka. Ale z pisaniem ostatnimi czasy marnie:D Zobaczymy... jak pisałem.
  • Domenico Perché ponad rok temu
    Janko To jak u mnie... No cóż, będzie lepiej
  • MKP ponad rok temu
    No fajne i okraszone dozą sarkastycznego humoru, czyli tak jak lubię?
  • Janko ponad rok temu
    Miło mi, że się podobało.
  • Vespera ponad rok temu
    Niebieskie mundury, statki powietrzne, kobieta ze stopniem oficerskim, dziwne źródło energii - to mi brzmi jakoś znajomo :) I w tym przypadku to zaleta, będę czytać.
  • Domenico Perché ponad rok temu
    Nie kojarzę, jakiś fandom?
  • Janko ponad rok temu
    Fakt każdy z tych elementów gdzieś już był, ciężko wymyśleć coś czego nigdzie nie było. Ale poza oczywistymi wpływami, nie wzorowałem się na czymś konkretnym.
  • Janko ponad rok temu
    Domenico Perché, nie wiem:D Nic aż tak konkretnego nie było mą inspiracją.
  • Vespera ponad rok temu
    Domenico Perché Żeby fandom :) Akurat te elementy mam w swoim głównym opku. Widać mieliśmy z Jankiem te same inspiracje.
  • Domenico Perché ponad rok temu
    Vespera Tak się zastanawiałem, czy to nie odniesienia do Ciebie, ale szczegółów nie pamiętałem.
  • Janko ponad rok temu
    A ja się przyznam, że jako nowa osoba tutaj, jeszcze nic nie czytałem. W tym opowiadania Vespera. Ale się poprawię:D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania