Isabelle Eberhardt (impresja)
(z sury 2)
164. Zaprawdę, w stworzeniu niebios i ziemi, w przemienności nocy i dni, w okrętach żeglujących przez ocean dla użyteczności ludzkiej, w deszczu, który Bóg zsyła z nieba, i życiu, które przezeń daje martwej ziemi, we zwierzu wszelakim rozrzuconym przez Niego po świecie, w niestateczności wiatrów i w chmurach im powolnych, sunących między niebem a ziemią - są Znaki dla tych, co rozumieją.
(z sury 31)
34. Zaprawdę, tylko u Boga jest wiedza o Godzinie. To On posyła w dół deszcze, i On wie co jest w łonach. Ale dusza żadna nie wie, co posiędzie nazajutrz, i nie wie żadna dusza w jakiej ziemi przyjdzie jej umrzeć. Zaprawdę, u Boga jest wiedza wszystkiego i świadomość każdej rzeczy.
(z sury 38)
71. I rzekł twój Pan do aniołów: „Oto utworzę człowieka z gliny.”
72. „Kiedy go ukształtuję i tchnę w niego Mojego Ducha, pokłońcie mu się w hołdzie!”
73. Więc pokłonili się aniołowie, wszyscy razem.
74. Ale nie Iblis: ten był wyniosły i znalazł się wśród tych, co nie uwierzyli.
75. Powiedział (Bóg): „O Iblisie! Cóż nie pozwoliło ci pokłonić się temu, którego stworzyłem Moimi rękami? Uczyniłeś tak z pychy, czy też zaiste jesteś wśród wywyższonych?”
76. Powiedział (Iblis): „Ja jestem lepszy od niego: Ty mnie stworzyłeś z ognia, a jego uczyniłeś z gliny.”
77. Powiedział (Bóg): „Uchodź stąd, albowiem jesteś odrzucony i przeklęty!”
78. „I Moja klątwa będzie na tobie aż do Dnia Sądu!”
To rumowisko gruzów, zwieńczone bezsensownym fragmentem ściany i najeżone wzniesionymi ku niebu drzazgami belek, było parę dni temu szeregowym, tandetnym domem z gliny, zwanym gurbi, jakich wiele w Maghrebie. Nieco dalej w głębi widać następne podobne usypisko. Dookolne budynki ocalały, chociaż też noszą ślady zniszczenia. Ten po lewej jest opasany u dołu ciemnym, niemal dwumetrowym zaciekiem. Wyżej, pod szczerbatą linią dachówek, widoczna jest część dłuższego szyldu „...AILLERIE”. Na pierwszym planie czterech mężczyzn w burnusach i fezach dźwiga na ramionach długie prowizoryczne nosze. Ten z tyłu, w ciemnym burnusie, spogląda w stronę fotografa. Na noszach spoczywa wydłużony kształt owinięty białym całunem. Zdjęcie jest nieostre, ale zrobione przy jasnym słońcu. Biały kształt na noszach zdaje się przecinać na pół rumowisko gruzów w tle i rzuca ostry cień na nagą ziemię.
To mogły być nieoczekiwane ulewne deszcze, które spadły na tę okolicę. To mogło być też gwałtowne stopnienie śniegów w pobliskich górach. Tak mówią inne źródła. W nocy z 20 na 21 października 1904 roku przez osadę Ain-Sefra we francuskiej kolonialnej Algerii przeszła raptowna powódź: wadi, zwykle pogodna dolina z niemrawym strumykiem pośrodku zmieniła się nagle w rwącą rzekę lodowatej wody i mułu. Dwadzieścia sześć osób nie doczekało rana. Podłużny biały pakunek na ramionach czterech mężczyzn na nieostrej, ale zrobionej w jasnym słońcu fotografii, to owinięte całunem zwłoki Isabelle Eberhardt.
Parę godzin przed potopem Isabelle opuściła, wbrew zaleceniom lekarzy, wojskowy szpital, gdzie leczyła nawracająca malarię i inne przypadłości. Zeszła do wynajmowanego przez siebie gurbi, taniego gliniano-trzcinowego domu w dolinie, aby spotkać się z dawno niewidzianym mężem i „najlepszym kochankiem, jakiego miała”, Algierczykiem o nazwisku Slimène Ehnni, byłym spahi. Szpital ostał się powodzi, był na wzniesieniu. Isabelle zginęła przygnieciona belką w przełamanym na pół domu. Miała 27 lat, była, według świadków, zniszczona alkoholem, haszyszem, malarią i prawdopodobnie syfilisem, miała ochrypły głos, łysą głowę i była prawie bezzębna. Zdążyła w krótkim życiu zapisać ponad 2 tysiące stron, z których większość została literaturą. Zginęła od powodzi na pustyni.
Mówią, że mogła się ocalić, że wróciła, aby ratować swego męża, albo też, że wróciła po swoje rękopisy i dzienniki. Niektórzy biografowie spekulują na podstawie sygnałów z jej ostatnich tekstów, że mogła po prostu poddać się fali przeznaczenia i nie walczyć. Prawdę Isabelle pochłonęły piaski Wadi Sefra.
Slimène Ehnni przeżył. Twierdził, że oboje zdążyli opuścić dom, ale ciało Isabelle znaleziono pod gruzami. Slimène nie pojawił się też na pogrzebie, co jeszcze wzmocniło podejrzenia. Może miał coś na sumieniu, a może nie miał, może był to wstyd, ale może też rozpacz, od której musiał uciec, lub prawda, z którą nie mógł sobie poradzić. Slimène Ehnni, były spahi, mąż i miłość Isabelle Eberhardt, z którą się wzajemnie zdradzali, umarł trzy lata później, prawdopodobnie na gruźlicę. Prawdę Slimène też zabrały piaski Maghrebu.
Matka Isabelle, Nathalie Eberhardt, była nieślubną córką fraulein Eberhardt z bałtyckich Niemców i Nicolasa Korffa, rosyjskiego Żyda. W wieku 22 lat Nathalie została żoną generała i senatora Pawła Karlowicza de Moerder, starszego o 40 lat oficera przy carskim dworze. Dała mu 2 synów i córkę, ojcostwo trzeciego syna, Augustyna, jest niepewne. Jako nauczyciela swych dzieci generał zatrudnił Aleksandra Nikołajewicza Trofimowskiego. Trofimowski, Ormianin urodzony w Ameryce, polihistor i poliglota, niegdyś pop, był anarchistą od Bakunina, z odchyleniem tołstojowskim. Miał w pogardzie instytucje i konwencje społeczne, cywilizację miejską i tradycyjne metody wychowawcze. W roku 1871 Nathalie zabrała dzieci swoje i generała, aby wraz z Trofimowskim, który z kolei porzucił swoją rodzinę, wywędrować do Europy „aby podreperować zdrowie”. Po parumiesięcznych peregrynacjach osiedli w Szwajcarii.
Po paru miesięcach urodził się Augustyn, później ukochany brat Isabelle, którego generał uznał za swego syna, chociaż starsze rodzeństwo miało wątpliwości. W roku 1873 generał Paweł de Moerder zameldował się przed Najwyższym, a ze spadku po nim Nathalie z Trofimowskim kupili ponury dom na przedmieściach Genewy zwany Villa-Neuve. Tam w roku 1877 przyszła na świat Isabelle Wilhelmine Marie, zarejestrowana pod panieńskim nazwiskiem matki. Na tysiącach stron zapisanych przez Isabelle nie ma żadnej wzmianki o ojcu. Podobno w rozmowach prywatnych podawała różne wersje, z których najczęstszą był gwałt na matce ze strony lekarza rodzinnego. Niektórzy biografowie snują wersje o ojcostwie Artura Rimbaud ze względu na niejakie podobieństwo fizyczne, pokrewieństwo przeznaczeń i czasoprzestrzenną możliwość takiego faktu (młody Rimbaud bywał w tym czasie w Genewie). Ale Bóg przecież nie pisze takich tanich scenariuszy, zwłaszcza że zna prawdę. Ojcem był prawie na pewno Trofimowski.
Wawa, bo tak go nazywano, nigdy nie posłał wychowanków do szkoły: rano uczył ich języków, filozofii i nauk wszelakich, a po południu zmuszał do fizycznej pracy w ogrodzie. Isabelle poznawała Biblię po grecku, Torę po hebrajsku i Koran po arabsku, była biegła we francuskim i rosyjskim, znała niemiecki, włoski, łacinę i turecki, a później swobodnie władała arabskim.
Została też znakomitym jeźdźcem. Od dziecka obnosiła ubrania po braciach i strzygła się po męsku. Goście i sąsiedzi Villa-Neuve widywali często w ogrodzie szczupłego chłopca, który zwykle dźwigał rzeczy wyraźnie dla siebie za ciężkie. Zdradzały go tylko dziewczęce ręce. W tych rękach dość wcześnie zresztą pojawił się papieros. W późniejszych latach męski ubiór stał się też pewną rękomią bezpieczeństwa i swobody w samotnych lub grupowych wyprawach do miasta. Wawa aprobował takie zachowania, jak każdą niekonwencjonalność. Isabelle pozostanie w rozmaitych wersjach męskiego ubioru i męskich osobowości do końca życia.
To autokratyczna szkoła anarchizmu w domowej wersji Trofimowskiego uczyniła z Isabelle Eberhardt tę osobowość, która została w historii, co nie wszyscy biografowie wydają się w pełni doceniać. Ale ze zrywaniem konwencji różnie bywa... Melancholijny przyrodni brat Isabelle, Władimir, w młodym wieku skutecznie otruł się gazem, rozdarty między rodziną w Rosji a domem matki i Trofimowskiego. Brat Augustyn, najbliższy jej duchem z rodzeństwa, był od lat młodzieńczych narkomanem, alkoholikiem i złodziejem, wikłał się w podejrzane interesy i afery miłosne, dwukrotnie uciekał do Legii Cudzoziemskiej, a potem wsiąkł gruntownie w filisterską rodzinę w Marsylii, co zresztą, jak się wydaje, było jego głównym grzechem w oczach Isabelle. Tu jak zwykle pojawiają się pytania o potrzebę i granice wolności i jej nieproste związki z tzw. szczęściem. Ale to chyba za ciężki przedmiot, by się tu nim zajmować, za ciężki na dziewczęce ręce Isabelle Eberhardt.
Villa-Neuve była miejscem spotkań i dyskusji rosyjskich, niemieckich i bałkańskich émigrés, młodoturków oraz innych podobnych podgryzaczy świętego porządku świata. Isabelle jako świadek i uczestnik tych debat stała się nieuchronnie obiektem zainteresowania odpowiednich służb, które będzie jej towarzyszyć, pod różnymi słońcami i z różnych powodów, przez resztę życia.
Pisała kompulsywnie od wczesnych lat, niemal codziennie, głównie po francusku, okazjonalnie po rosyjsku. Kreacja literacka była dla niej, jak często deklarowała, pocieszeniem i przeznaczeniem. Pierwsze opowiadanie, które opublikowała pod pseudonimem Nicolas Podolinsky w wieku 18 lat, miało za temat nieprzezwyciężoną skłonność pewnego studenta medycyny do kobiecych zwłok. Motywem przewodnim następnego opowiadania „Per fas et nefas” był męski homoseksualizm.
Ot, standardowy debiut młodej autorki u końca XIX wieku.
W tym mniej więcej czasie Augustyn zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej w Algierii. Isabelle żądała od niego oraz innego znajomego oficera z Afryki detalicznych listownych sprawozdań z ich życia i obserwacji. Wkrótce też pisze i publikuje „Wizje Maghrebu”, rzetelny i wnikliwy opis obyczajów i życia religijnego kraju, który znała na razie jedynie z drugiej ręki. W ten sposób rozpoczął się dozgonny i głęboki romans Isabelle Eberhardt z ciałem i duszą Maghrebu oraz islamem.
W roku 1897 wyjeżdżają wraz z chorującą matką do Bône w kolonialnej Algierii, by zająć się kłopotliwym Augustynem. Zamieszkują w tubylczej dzielnicy, wśród wąskich uliczek i arabskich sąsiadów, w glinianym domu z płaskim dachem, gdzie śpi się pod gwiazdami. Francuscy osadnicy reagują ostracyzmem, tubylcy – tolerancją. Isabelle pije, pali kif (coś między marihuaną a haszyszem), wdaje się w liczne przygody erotyczne i pisze dla lokalnych francuskich gazet. Z oczywistych (dla niej) względów praktycznych ubiera się jak arabski mężczyzna. Obie kobiety przyjmują islam.
Pod koniec tego roku Nathalie Eberhardt umiera na serce. „Biały duch” albo „biała gołębica”, jak ją Isabelle zawsze określa w swoich dziennikach, żona carskiego generała i kochanka ormiańskiego anarchisty spoczywa na muzułmańskim cmentarzu w Bône jako Fatma Menoubia.
Podobno Isabelle też chciała wtedy umrzeć, a Trofimowski, przybyły do Algierii, wręczył jej nabity pistolet. To bardzo teatralne i bardzo możliwe. Wracają do Villa-Neuve. Parę miesięcy potem jej przyrodni brat Władimir odbiera sobie życie, w roku 1899 „Wawa” Trofimowski umiera na raka gardła, a Augustyn poślubia kurkę domową i osiada w Marsylii. Isabelle Eberhardt zostaje sama w Europie, która nie jest dla niej domem.
Przez resztę życia odwiedza Francję i Szwajcarię tylko sporadycznie, większość czasu wędrując po Maghrebie, najpierw po Tunezji, później po północnej Algierii i pograniczu marokańskim (tzw. Sud Oranais), przeważnie konno, a czasem na wielbłądzie. Cały czas cierpi biedę, bo spodziewane pieniądze ze sprzedaży Villa-Neuve znikają za sprawą prawników i byłej żony Trofimowskiego. Isabelle zapożycza się u znajomych Arabów, żyje z nieregularnych honorariów za korespondencje do gazet, a nawet pracuje przez chwilę w marsylskich dokach jako mężczyzna.
Wiemy o tym głównie z czterech zeszytów jej dziennika, który uprawia niemal obsesyjnie. Poza tym pisze artykuły dla algierskiego dziennika Les Nouvelles, a potem Al-Akhbar, wydawanych przez jej przyjaciela Victora Barrucanda, a także opowiadania, które pozostaną nieskończone lub ukażą się w całości dopiero po jej śmierci.
Pewnie to żenująco banalna obserwacja, ale jest jakaś nieprzemijająca magia w tym, jak pracowite i cierpliwe pióro Isabelle Eberhardt wyjmuje dla nas z nicości na krótką chwilę ludzi, zwierzęta i rzeczy, dawno rozwiane w proch i immanentnie niegodne uwagi, i mówi nam: „to było”, „tak to wyglądało” i „widziałam”... Jak biały koń Isabelle, nazwany Souf, ze swoimi narowami, jak anonimowa kobieta arabska maltretowana przez męża, która skoczyła do studni, jak sugestywnie opisani, naiwnie przewrotni murzyńscy towarzysze jej niektórych podróży, czy jak brudna kawa o czwartej nad ranem, pod blednącymi gwiazdami, na skraju pustyni, przed wyruszeniem ku następnym horyzontom.
Osobą, która odbywa te wędrówki, jest Si Mahmoud Saadi, arabski mężczyzna. Isabelle przejęła męską osobowość całkiem naturalnie, uprawiając typowe dla mężczyzn zajęcia, mówiąc o sobie, a nawet pisząc o sobie jako o mężczyźnie. Nie było to przebranie czy maskarada, bo mało kto dawał się nabrać, ale prezentacja siebie i funkcjonowanie w męskiej roli. Ówczesna tamtejsza mieszana społeczność Arabów, Berberów, Beduinów i Żydów z obyczajową dyskrecją akceptowała człowieka w roli przez niego określonej, ale wiele brwi się zapewne unosiło w górę. Francuskie władze kolonialne od początku węszyły piętrową wywrotowość, nie bez podstaw zresztą. Można sobie wyobrazić stan służbowego mózgu żandarma lub urzędnika kolonialnej administracji, kiedy młody Arab o delikatnej urodzie legitymował się paszportem poddanej cara Rosji...
W roku 1900 Isabelle poznała kwatermistrza francuskiego garnizonu, algierskiego spahi z francuskim obywatelstwem, Slimène Ehnni, który stał się miłością jej życia, wielokrotnie deklarowaną na stronnicach dzienników, a także mężem. Podobnie jak wszystkie kolory Maghrebu, wiara Mahometa, nomadyzm i literatura, tak i Slimène mógł być po części lekarstwem na kosmiczną samotność i smutek istnienia swej paradoksalnej partnerki. Był też, co wiemy, łagodnym, pogodnym i prywatnym człowiekiem, przy tym przystojnym i zdolnym w miłości. Slimène Ehnni nie prowadził dziennika i jest to wielka szkoda. Kilkuletnie pożycie z Isabelle Eberhardt alias Si Mahmoudem Saadim, pośrodku muzułmańskich kontekstów i z francuską kolonialną strukturą na karku, musiało być doświadczeniem egzystencjalnym, o którym nie mamy pojęcia.
Zwierzchnictwo przeniosło Slimène w inny rejon, próbując rozdzielić skandaliczną parę i odmawiało zgody na ślub, wymaganej we francuskich strefach militarnych. Dopiero gdy zezwolono mu odbyć resztę służby w Marsylii, kochankowie mogli związać się urzędowo. Isabelle poprzez ten związek nabyła obywatelstwo francuskie i mogła wrócić do Algierii, skąd została nieco wcześniej wyproszona jako kłopotliwy imigrant. Na prośbę męża, zupełnie wyjątkowo, Isabelle Eberhardt wystąpiła na ślubie cywilnym, który poprzedzał zaślubiny w meczecie, w stroju europejskiej kobiety.
17 października 1901 w urzędzie mera w Marsylii miała na sobie czarny kostium, liliową kamizelkę, długą czarną perukę i męski kapelusz z liliową wstążką. Ponad urzędem, w jesiennym przymglonym powietrzu znad morza, unosił się biały duch Nathalie i osmalona dusza anarchisty Trofimowskiego, na chwilę złączonych wspólną troską o ziemskie szczęście czarno-liliowego kostiumu i bezsilnym buntem przeciw własnej nicości.
Kilka miesięcy wcześniej Isabelle wyszła cało z zamachu na jej życie. Za przykładem Slimène przyłączyła się do sufickiej sekty Qadiriyya i weszła w bliski duchowy związek z jej lokalnym szefem. Pewnego dnia, gdy oczekiwała na szejka, zamachowiec z konkurencyjnego bractwa Tijaniya próbował wysłać Si Mahmouda Saadi do raju przy pomocy bułatu. Uratował ją sznur od bielizny, rozciągnięty ręką przeznaczenia pomiędzy głową a wzniesionym ostrzem, i szybka interwencja otoczenia, ale miała poważnie zranioną głowę i lewe ramię. Niedoszły zabójca, który jej wcześniej nie znał, oświadczył, jak to zwykle bywa, że to Allah mu kazał i że powinna zginąć albowiem „wprowadza nieporządek”. To ostatnie było najbardziej trafną i zwięzłą definicją misji Isabelle Eberhardt, przynajmniej na tym świecie, bo o porządku boskim mało wiemy. Isabelle broniła na procesie swego prześladowcy przed długoletnim więzieniem, dość bezskutecznie, a poza tym mocno podejrzewała służby francuskie o maczanie brudnych palców w całej intrydze, czemu dała również wyraz w długim oświadczeniu dla gazety. Co ważniejsze, uznała całe wydarzenie za sygnał z góry, zamachowca za zwiastuna przeznaczenia i uwierzyła w swoją predestynację w świętej wierze Mahometa. Do końca swych dni miała ambicję zostania żeńskim marabout, czyli odpowiednikiem „świętego męża”, nauczycielem czy przewodnikiem duchowym, co ma w islamie precedensy. Ambicję być może równą jej aspiracjom literackim. Zresztą doskonale by pasowała do schematu nawróconej grzesznicy, uwielbianego przez wszystkie religie. Może by nawet rzuciła absynt, kif i dorywczy seks... Ostatecznie jesteśmy w ojczyźnie fatamorgany, n’est-ce pas?
„Paradoksalny” jest słowem bezradnym wobec Isabelle Eberhardt. Czy można autentycznie i głęboko wejść w religię islamu, pozostając jednocześnie w codziennej zażyłości z alkoholem, haszyszem i jawnym promiskuityzmem? Jak widać można. Co prawda jej pozycja była szczególna: europejskiej kobiety w kraju kolonialnym. Kraj też był nieco różny od obiegowych wyobrażeń: domy publiczne, z berberyjskimi i żydowskimi kobietami, nie były niczym wyjątkowym, a dzielnice arabskie pachniały kifem. Niemniej Isabelle nie mogła nie dostrzegać pewnego dysonansu między własnymi postępkami a nakazami przyjętej religii. Być może, jak większość wyznawców wszelkich skodyfikowanych wiar, wybierała z ciasta islamu jedynie pasujące jej duchowi i ciału rodzynki? Może też, w świecie według Isabelle Eberhardt, nawet Mahomet nie miał ostatniego słowa w jej przygodzie z jego religią i brała ją po swojemu? A może były to jej predylekcje do sufizmu, bardziej mistycznej, a mniej rytualno-nakazowej odmiany islamu?
Ale mogło to być również mektoub... Mektoub („było zapisane”) to formuła przeznaczenia, czyli qadar, jednego z sześciu filarów wiary. Wszystko, co czynimy i co nam się przydarza w ziemskiej wędrówce, zostało już wcześniej zapisane. W pewnych interpretacjach, bo jest ich wiele i bywają skrajne, dana jest nam wolność wyboru dobra lub zła, ale Bóg i tak wie z góry, co napsocimy. W dziennikach i prozie Isabelle mektoub powraca regularnie, jako wyjaśnienie, jako pociecha, jako rozgrzeszenie, jako oczywistość. Osoba, która stała się niejako symbolem samodzielnego i odważnego kształtowania własnego życia w poprzek rytuałom, kanonom i formułom swego czasu i miejsca, wydaje się wierzyć, i tu odzywa się paradoks, w swój los jako zapisany w boskich dziennikach.
Mgła ojcostwa i brak ojczyzny, piętno nazwiska różnego od sióstr i braci, śmierci, których była świadkiem, nieodłączny codzienny smutek, nienawiści, intrygi i ostrze szabli – tak, to musiało się wypełnić. Ale też: haszysz i alkohol, męskie maski, opętanie drogą, dusza jak ciemna studnia, wybory i zaniechania, i wszystkie powszednie grzechy – to też było zadane z góry. Jest ponad siły człowieka zaprzeczyć przeznaczeniu. I ta ludzka niemożność też jest tam zapisana. Jest tam wpisana od początku.
Pod koniec roku 1903 wydawca Barrucand wysłał Isabelle jako korespondenta na pogranicze marokańskie, gdzie toczyły się walki oddziałów francuskich z lokalnymi plemionami. Tam Isabelle spotkała generała Huberta Lyauteya. Lyautey, wcześniej zasłużony we francuskich kolonialnych pacyfikacjach w Indochinach i na Madagaskarze, a później marszałek Francji i krótko minister wojny, był naonczas dowódcą w departamencie orańskim. Wyznawał nieortodoksyjną koncepcję „pokojowej penetracji”, opartą na poznaniu i poszanowaniu miejscowej kultury, współpracy z lokalnymi, tradycyjnymi strukturami władzy i rozwoju ekonomicznym. Paryskich polityków nazywał idiotami. Był także znany we francuskiej armii z pewnej skłonności, którą dobrze ilustruje następująca anegdota:
Madame Lyautey zeszła pewnego ranka do sali jadalnej i oświadczyła zgromadzonym tam młodym oficerom swego męża: „Panowie, pragnę was z przyjemnością poinformować, że tej nocy przyprawiłam wam rogi.”
Duchy Isabelle i generała z pewnością rozpoznały się natychmiast. Podobno ich ciała również nawiązały intymny kontakt, co brzmi równie egzotycznie jak banalnie i kto chce niech wierzy. Lyautey chciał użyć jej wyjątkowego statusu i kontaktów dla porozumienia z wpływowym przywódcą lokalnego sufickiego monasteru. Stało się to powodem do późniejszego oskarżania jej o kolaborację z kolonializmem jako szpieg. Z misji, zdaje się, niewiele wyszło, bo Isabelle gawędziła z duchownym o duchowości, gorączkowała, modliła się, a także sporo pisała, czyli robiła, co jej się chciało, albo raczej się chciało przeznaczeniu.
To generał Hubert Lyautey ocalił dla potomności rękopisy Isabelle Eberhardt po potopie w Ain-Sefra, każąc swoim żołnierzom wydobyć każdy zapisany skrawek papieru z mułu i ruin domu, w którym zginęła. Postawił jej także grób na muzułmańskim cmentarzu.
Trup Isabelle Eberhardt od dawna był i nadal jest używany do rozmaitych pożytecznych ćwiczeń intelektualnych w wielości dziedzin. Została oczywiście mianowana pierwszym hippisem. Stała się przedmiotem rozlicznych studiów feministycznych, no bo któż się bardziej wyemancypował przed erą powszechnej emancypacji? Ale zaraz, zaraz... Przecież przyjęła bez sprzeciwu rolę męską, by w pełni funkcjonować w świecie, przecież głośno pogardzała poddaństwem muzułmanek oraz próżnością i miałkością kobiet europejskich. Szczególny to feminizm...
W całym pisarstwie Isabelle Eberhardt obecna jest bardzo zdecydowana i bezsporna tendencja antykolonialna. Co ciekawe, ma ona często dość osobliwy odcień: sprzeciw wobec niszczenia starej tradycyjnej kultury przez zepsutą i dekadencką cywilizację Zachodu. Awansowano ją więc na krytyka kolonializmu i wczesną adwokatkę dekolonizacji. Ale chwileczkę... Czy nie akceptowała, łagodnej w intencjach, ale jednak imperialistycznej misji generała Lyauteya, czy nie stała się jego agentką? Pośmiertna lustracja musiała nastąpić i nastąpiła, chociaż antykolonializm Isabelle się wybronił.
Jak widać, nie wystarczy umrzeć, żeby przestać sprawiać kłopoty.
Status „heimatlose” czyli brak ojczyzny, stygmat nieślubnego dziecka i wyzucie z praw rodzinnych, ale również: swobodne przekraczanie bariery płci, naruszanie socjalnych kodów i kulturowych tabu - Isabelle Eberhardt jest tematyczną studnią bez dna dla akademickich egzorcyzmów i seansów psychoanalitycznych.
Ciekawszy jest jednak temat wędrówki jako sposobu istnienia. Isabelle drąży go obsesyjnie. Jej niedokończona powieść ma tytuł „Trimardeur”(tramp). Nomadyzm jako charakter i nomadyzm jako treść życia, heroiczność i piękno aktu odchodzenia i porzucania, opętanie wizją „przesyconego słońcem gdzieindziej”, które czeka za następnym wzgórzem, za następnym zakrętem drogi... Pojawia się także motyw pisania jako wędrówki, ale bardziej, mówiąc skrótem, jako literatura podróży niż podróż przez literaturę.
Isabelle zabrakło czasu, aby zbudować swój wyraźny styl. Sama przyznawała się do Zoli, Goncourtów i oczywiście Pierre’a Loti, choć patronów było pewnie więcej, włączając impresjonistów. Od Lotiego jest bardziej rozgadana, ale mniej sentymentalna. Ma kobiece oko do ubioru, gestu i psychologicznych niuansów. Opisy pejzaży Orientu są wręcz miłosne, nasycone kolorem i światłem, i czasem aż nużące. Ale wizja rzeczywistości w jej prozie jest naturalistyczna i pesymistyczna, co nawet natchnęło niektórych egzegetów do tworzenia takich miraży terminologicznych jak ‘proto-postmodernistyczny’ czy ‘proto-postkolonialny’. I niech Bóg im wybaczy.
Została naturalnie matką (ojcem?) chrzestną francuskojęzycznej literatury Maghrebu, chociaż ze szczególnej pozycji przybysza, a także pionierką literackiego poliglotyzmu, bo wprowadzała do tekstów arabski, a czasem inne języki, na równych prawach z francuskim. Chociaż, zważywszy na tradycje różnych makaronizmów, to pionierstwo wydaje się przesadą.
Przypisuje się jej również..., ale może wystarczy.
Z okratowanego okna starego domu w tureckim stylu, w którym mieszkała w Tunisie, Isabelle Eberhardt mogła widzieć niewielki wewnętrzny dziedziniec sąsiedniego budynku, opuszczony i zrujnowany. Stały tam resztki kamiennej fontanny, obrośnięte winem i otoczone krzewami róż i jaśminu. Z rzadka w niektóre jasne księżycowe noce, nie wiadomo skąd, pojawiał się tam młody urodziwy Maur spowity w śnieżnobiały burnus, siadał na kamieniu i zaczynał śpiewać. Czasem przynosił ze sobą mały trzcinowy flet. Przez długie minuty, a może godziny, w ciepłym powietrzu błękitnej nocy pełnym jaśminu i róż wibrowały powolne, smętne kantyleny urodzone dawno temu gdzieś w Andaluzji. Potem przybysz znikał, tak cicho jak się pojawił. Służąca Khadidja, która znała wszystkich w okolicy i której pokazano nocnego śpiewaka, nie wiedziała kim on jest i uznała za całkiem możliwe, że nie jest on istotą żyjącą. Pewnej nocy Isabelle czekała na próżno: nieznajomy nie pokazał się więcej.
Pieśń, którą zdawał się lubić najbardziej, a którą Isabelle zapamiętała, brzmiała mnie więcej tak:
„Nieustający smutek obejmuje moją duszę, jak noc obejmuje rzeczy, aż nikną bez śladu.
Ból ogarnia moje serce, jak grób ogarnia ciało i obraca je w nicość.
Nie ma lekarstwa na mój smutek, tylko śmierć bez powrotu...
Lecz jeśli moja dusza obudzi się do innego życia, nawet jeśli to będzie Eden, tam także odrodzi się mój smutek.”
Na żadnej z nielicznych istniejących fotografii Isabelle Eberhardt nie widać śladu uśmiechu.
~ ~ ~
Noc była w pustyni, a w nocy wiatr, który wiejąc z wolna ciemne piaski przesypywał.
Gwiazdy nad piaskami wisiały jak białe winne grona, a księżyc błyszczał jak bułat srebrny.
Zapatrzył się Bóg na urodę nieba nieziemską, westchnął i czas dłonią zatrzymał.
Wtedy ujrzał na pustyni pod niebem śpiącą, burnusem długim okrytą, a koń biały stał obok drzemiący.
I widział Bóg jej torbę wędrowną, bukłak na wodę skórzany, i naczynie próżne po winie.
I jeszcze księgę niedużą, co miała przy boku, i odzienie męskie, chociaż niewiastą była.
A wokół kamienie leżały nieme na ziemi ciemnej i stało niebo doskonałe nad niemi.
Zarżał cicho koń, aż obróciła się śpiąca we śnie i słowa wyrzekła w mowie obcej, ale miękkiej i śpiewnej, a nie wiedziała, że mówi.
Ani snu nie przerwała pod gwiazdami niskimi, gdy wiatr ciemne piaski wiejąc poruszał.
Zrozumiał Bóg i uśmiechnął się na to, a za nim uśmiechnęły się gwiazdy jak białe winne grona i księżyc jak ostrze szabli.
~ ~ ~
WSPOMNIENIA Z GORĄCZKI (z rękopisów Isabelle ocalonych z ruin domu)
Wysmukłe Murzynki o gibkich ciałach tańczyły skąpane w błękitnym świetle.
Z ich wieczornych twarzy emalia zębów przebłyskiwała w zagadkowych uśmiechach. Wiotkie kształty osłonięte były długimi welonami czerwieni, błękitu i siarczanej żółci, które zwijały i rozwijały się w rytmie osobliwego tańca, falując na wietrze i stając się chwilami przejrzyste jak obłoki. W ich ciemnych dłoniach brzęczały podwójne żelazne kastaniety z sudańskiego festiwalu. Momentami kastaniety wybijały dziki rytm, aby za chwilę uderzać o siebie nieomal bezgłośnie.
Lecz z wolna i stopniowo kobiety poczęły odrywać się od ziemi i unosić w powietrze. Ciała wydłużały się, skręcały, traciły kształty i zaczynały wirować jak pustynny pył podczas wieczornego sirocco. Na ostatek zagubiły się w cieniach zadymionych belek stropu.
Bezsilnie otwarłam oczy, czepiając się spojrzeniem przedmiotów wokół, poszukując tych niezwykłych istot, które jeszcze przed chwilą tańczyły dla mnie. Widziałam je przecież, słyszałam ich gardłowy śmiech jak przyciszone gdakanie, czułam na rozpalonym czole ciepłe powiewy wiatru, który unosił ich welony. Zniknęły, pozostawiając mi pamięć niewytłumaczalnej tęsknoty... Gdzie były teraz?
Moja wyczerpana świadomość próbowała wymknąć się czeluści, ku której dryfowała od godzin czy też może stuleci - już nie byłam pewna. Zdawało się, że powracam z czarnej otchłani, gdzie stworzenia istnieją, a rzeczy przemieszczają się podług innych praw niż te, które rządzą rzeczywistością. I mój rozżarzony mózg boleśnie usiłował odpędzić nawiedzające go widma.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania