Jadeitowy pałac

Samochód mknął po autostradzie z dużą prędkością mijając miasteczka i zjazdy, wyprzedzając niemal wszystkich innych uczestników ruchu. Warunki pogodowe były doskonałe: ciepły, powoli kończący się dzień idealnie nadawał się na szybkie przejażdżki; jednak pośpiech nie był spowodowany nagłą potrzebą dawki adrenaliny kierowcy – jego przyczyną był telefon, jaki pasażer, znajdujący się na tylnym siedzeniu i pogrążony w myślach otrzymał kilkadziesiąt minut wcześniej.

- Musisz coś zobaczyć, przyjedź szybko – powiedział do niego dzwoniący, po czym na kurtuazyjne i niemal bezsensowne pytanie „coś ważnego?” dodał – coś ciekawego.

Zatem wezwał swojego kierowcę i instruując go o pośpiechu i punkcie docelowym podróży pojechali. Cóż mógł zrobić – znał swojego rozmówcę, Krzysztofa Hallera, pełniącego funkcję Dyrektora Służb Wywiadowczych, od lat i zdecydowanie nie był to człowiek, który wzywałby go bez powodu. Zdarzało się to rzadko i zawsze było to coś ważnego. Tym razem jednak było nieco inaczej: po pierwsze jako miejsce spotkania podał tajny ośrodek szkoleniowy swoich podopiecznych z wywiadu, po drugie zaś w jego głosie można było wyczuć dziwną mieszankę fascynacji i… strachu. Co mogło ją wywołać? Co mogło przestraszyć człowieka, który znał tajemnice, mogące wstrząsnąć politycznych światem? Nad tym właśnie zastanawiał się siedzący na tylnym siedzeniu minister spraw zagranicznych, Konrad Lapo.

- Daleko jeszcze? – zapytał swojego kierowcę, a jednocześnie agenta SOP-u, przydzielonego do ochrony, Wojciecha.

- Zostało trzydzieści kilometrów, Panie Ministrze. Za 15 minut zjedziemy z autostrady.

Konrad ponownie popadł w rozmyślenia. Przez myśl przemknęła mu cała linia czasu znajomości z Krzysztofem: ich pierwsze spotkanie ponad dwie dekady wcześniej, kiedy on był jeszcze początkującym studentem zaś Krzysiek analitykiem Agencji Wywiadu, przez wspólne wystąpienia na konferencjach, aż po prywatne spotkania razem z resztą przyjaciół przy grillu. Tworzyli zgrany duet na gruncie zawodowym i on, jako MSZ, nie raz podejmował decyzje lub prowadził negocjacje w oparciu o dane dostarczone bezpośrednio przez arcyszpiega. Bywały też sytuacje o jakich nie można było mówić publicznie, a także takie, o których lepiej po prostu zapomnieć – taka już jest specyfika współpracy z tajnymi służbami.

Zgodnie z zapowiedzią kierowcy po kilkunastu minutach zjechali z autostrady gdzieś na Podlasiu.

- Staraj się teraz nie przekraczać znacznie prędkości – nie chcę, żeby policja nas złapała na nieoficjalnej wycieczce na państwowym paliwku… a już tym bardziej, żebyśmy mieli stłuczkę… - zwrócił się do swojego kierowcy.

Ten potwierdził, iż zrozumiał krótkim „tak jest”. Po chwili jednak, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać, wypalił uśmiechając się:

- Nie wierzy Pan w moje umiejętności?

Kondrat spojrzał na lusterko, w którym odbijała się twarz mężczyzny. Nie miał problemu z tym, że jego podwładny zwraca się do niego w ten sposób – od dawna pracowali razem i obaj wiedzieli, gdzie kończą się granice profesjonalizmu, a zaczyna spoufalenie; z drugiej jednak strony Wojciech musiał być w pobliżu niemal całą dobę, często spędzając dnie w towarzystwie ministra. Biorąc to pod uwagę, trudno byłoby im obu zachować czysto zawodową relację: Konrad znał rodzinę Wojciecha oraz starał się poznać jego samego, ten zaś stanowił dla swojego szefa kogoś w rodzaju człowieka od mokrej roboty; nie znaczy to, iż Wojciech zabijał dla niego jego przeciwników politycznych, był po prostu często wykorzystywany w roli posłańca lub innej, w zależności od potrzeby. Z czasem dowiódł swojej lojalności, stając się również kimś w rodzaju powiernika. A na pewno bliskim współpracownikiem.

W każdym razie obaj znali wspomnianą granicę. Ta wypowiedź nie była jej przekroczeniem.

- Wierzę bezgranicznie w twoje umiejętności prowadzenia, Wojtku – powiedział dosadnie. – Obawiam się jednak, że jeśli ktoś wymusi pierwszeństwo i nie zdążymy wyhamować, to media nie będą zainteresowane sprawcą kolizji, a naszą obecnością tutaj w ogóle. Jedź ostrożnie, proszę.

Kilkanaście minut podziwiania widoków tego pięknego województwa i znaleźli się pod szlabanem pilnowanym przez uzbrojonych żołnierzy. Ci widząc zbliżające się BMW już od kilkunastu sekund trzymali ręce na karabinach. Teraz jeden z nich podszedł do okna kierowcy, widząc jednak legitymacje Konrada odsunął się i nakazał podniesienie szlabanu.

Podjechali pod kompleks budynków i zatrzymali się na parkingu przed czymś, co mogło stanowić wejście do środka. Kierowca zgasił silnik, minister zaś wyszedł z samochodu.

Ledwo zdążył zapiąć guzik marynarki, gdy podeszła do niego formalnie i elegancko ubrana kobieta, po czym powitała go słowami „dzień dobry, panie ministrze” i poprosiła, aby szedł za nią. Weszli po schodach i przeszli przez drzwi, aby znaleźć się w obszernym holl-u. Kobieta ruszyła korytarzem biegnącym z lewej strony. Szła szybko, nie wypowiadając żadnych słów. Na końcu korytarza, po skręcie w prawo przewodniczka otworzyła jedne z wielu drzwi wpuszczając go do środka. Znalazł się w niedużym gabinecie, zaś przy biurku siedziała i spoglądała na niego dobrze znana mu postać. Był to minister obrony, Tomasz Maras. Wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna z ciemnoblond włosami i lekkim zarostem, ubrany w ciemnoniebieski garnitur i z krawatem w podobnym kolorze. Uśmiechnął się i wstał z fotela.

- Konrad, witaj… mogłem się spodziewać, że Krzysiek też po ciebie zadzwoni! – powiedział wyciągając dłoń na przywitanie.

Konrad uścisnął dłoń odwzajemniając uśmiech.

- Mi tez nie powiedział, że tu będziesz… ani czemu tu jesteśmy – zwrócił się podejrzliwie do towarzyszącej im kobiety. Ta odparła:

- Pan dyrektor zaraz do Panów przyjdzie, proszę chwilę poczekać – ukłoniła się w geście szacunku i wyszła z pomieszczenia zostawiając ich samych.

Spojrzeli na siebie.

- Mam nadzieje, że nie potrwa to długo… Julia mi robi wyrzuty, że wracam o nieludzkich porach do domu i nigdy nie jem z nimi kolacji… ponoć dzieciaki się zastanawiają, czy się rozwiedliśmy, bo nie widują mnie kilka dni pod rząd – rozpoczął dyskusję Tomasz. W jego głosie można było wyczuć zniecierpliwienie i lekką irytację. Konrad pomyślał, że to i tak niewiele; był pełen podziwu dla Julii, iż niechęć wobec ciągłej pracy swojego męża maskuje tak dobrze. Zwłaszcza ostatnie kilka miesięcy musiało być ciężkie – sytuacja geopolityczna zmieniała się z dnia na dzień i ich grafik (często razem prowadzili rozmowy i negocjacje z innymi podmiotami stosunków międzynarodowych) był zapełniony ciągłymi podróżami. Prawdę mówiąc dopiero poprzedniego dnia wrócili z kilkudniowej wizyty w Turcji i po uporaniu się z konieczną dokumentacją obaj liczyli na wolny wieczór (o ile coś takiego w ogóle może istnieć w ich profesji).

- Krzysiek na pewno nie ciągnąłby nas przez pół kraju po nic… to na pewno coś ważnego – uspokoił swojego kolegę Konrad. – Wyczułeś strach w jego głosie? Założę się, że chodzi o coś z zakresu aktywności Rosji albo Korei…

- Ja stawiam na nowy wirus. Od Stuxnetu minęło już… hoho, ile to lat…

Przez chwilę dyskutowali jeszcze o bieżących problemach politycznych, podczas czego drzwi otworzyły się i wszedł Krzysztof. Mężczyzna kilkanaście lat starszy od ministrów, średniego wzrostu, całkowicie przeciętnej urody – twarz z kategorii „zobaczysz i zapomnisz”. Ciemne włosy z zaznaczonymi zakolami, schludnie zaczesane, aby maksymalnie i dość skutecznie je zamaskować. Okrągłe okulary dopełniały wygląd powoli, lecz nieubłagalnie, zbliżającego się ku sześćdziesiątce księgowego. Wyróżniającym akcentem była kamizelka noszona pod marynarką. Na jego twarzy nie było uśmiechu.

Podszedł do nich i przywitał się. Wymieniając parę słów z każdym: ministra obrony zapytał, co u żony, zaś spraw zagranicznych, czemu ma okulary, skoro miał nosić soczewki. Następnie rozkazał im iść za nim, uprzednio jeszcze odpowiadając na pytanie Konrada o przyczynę nieobecności pozostałych dwóch członków ich najbliższych „współpracowników-przyjaciół”, iż nie było potrzeby ich zapraszać.

Powiódł ich ku pobliskiej windzie, gdzie kliknął jeden z dolnych przycisków oraz autoryzował wybór kciukiem oraz kartą magnetyczną. Winda ruszyła w dół.

- Krzysiek, cholera, po co nas tu ściągnąłeś? – zapytał zniecierpliwiony Tomasz.

Ten spojrzał po nich wzrokiem, z którego nie dało się nic wyczytać i odpowiedział krótko:

- Zaraz zobaczycie.

Winda zatrzymała się, zaś dyrektor powiódł ich korytarzem, po czym wprowadził do sporego pomieszczenia.

W środku panowała ciemność: jedynymi źródłami światła były lampy służące do podglądu prześwietleń rentgenowskich oraz duży ekran wyświetlający jakieś zagadnienia medyczne. Z tego względu trudno było określić dokładne rozmiary pomieszczenia oraz co znajduje się w środku. Powód zaciemnienia szybko jednak urzeczywistnił się: pokój w którym się znajdowali sąsiadował z innym pomieszczeniem – rozdzielała je szyba, tak aby można było obserwować, co dzieję się po drugiej stronie. Ta druga sala znajdowała się nieco niżej, tak, że patrząc przez szybę wzrok skierowany był w dół. Sala ta była doskonale oświetlona. Po środku niej zaś znajdowało się coś, co mogłoby przypominać łóżko szpitalne – metalowe podwyższenie w kształcie prostokąta z materacem i poduszką. Na nim leżał człowiek podpięty do aparatury podtrzymującej prace organów oraz monitorującej ich stan.

- Oto macie powód dzisiejszej wycieczki… Cieszcie oczy – rzekł gospodarz wskazując niedbale ręką człowieka i patrząc w innym kierunku.

Ministrowie podeszli do szyby i spojrzeli na pacjenta.

- Kto to jest? – spojrzał na dyrektora minister obrony i zapytał. Ten odparł:

- Wy mi powiedzcie… co widzicie?

Ponownie wpatrzyli się w człowieka.

- Wygląda jak terminator… wystaje poza łóżko; musi mieć ze 2 metry – powiedział Tomasz (dokładnie 214 centymetry wzrostu, wtrącił Krzysztof). – Mięśni ma tyle, że wygląda jakby jadł sterydy garściami… oczywistość to spore uszkodzenie w rejonie łydki: coś, prawdopodobnie mina, oderwało mu lewą stopę, potwierdza to wiele niedużych ran na nodze. Wyżej brak widocznych uszkodzeń poza głową – okrągła rana w okolicy skroni sugeruje postrzał z broni palnej – zakończył analizę minister obrony.

Minister Konrad nie miał nic do dodania – zgadzał się całkowicie z analizą kolegi. Jednak jedna rzecz go frasowała tak bardzo, iż nie mógł o nią nie zapytać:

- Czy on żyje?

Rana na głowie miała około trzech centymetrów, z pewnością była śmiertelna. Jednak oto ten człowiek, będący śmiertelnie postrzelony w głowę, znajdował się w ośrodku medycznym podpięty pod instrumenty podtrzymujące życie. Podejrzewał, że właśnie w tym tkwi zagadka. Opowiedział mu dyrektor:

- Utrzymujemy jego organizm w stanie funkcjonowania, ale medyczna definicja mówi iż nie; jest w stanie śmierci mózgowej. Co jeszcze?

- To Chińczyk… - Konrad doskonale orientował się w etnicznych zawiłościach Dalekiego i Bliskiego Wschodu. Potrafił bez problemu rozróżnić Chińczyka od Koreańczyka, Japończyka, obywatela Tajlandii czy Rosjanina z obszaru Syberii. Tutaj pomimo pewnych wątpliwości, między innymi dość bladej skóry oraz niecodziennego wzrostu i umięśnienia, mógł się założyć, iż człowiek ten był z ludu Han. – Kto to jest? – zapytał ponownie.

Krzysztof odwrócił się w kierunku monitora i nakazał im popatrzeć na wyświetlany na nim obraz. Przedstawiał on prześwietlenie rentgenowskie denata.

- To chiński pogranicznik, złapaliśmy go w Aksai Chin. Przeprowadzaliśmy tam małą operację naszego trio. Ciężkie warunki, wysoko, zimno, mało tlenu. Wiedzieliśmy też, że możemy natrafić na żołnierzy, tak samo z Chin jak i Indii, znacie tamtejszą sytuację. I natrafiliśmy. Agenci zaraportowali, że dostrzegli chiński oddział patrolowy, kilku ludzi, takich jak ten tutaj. Co jednak zwracało uwagę to ich umundurowanie: nie nosili oni strojów dostosowanych do warunków pogodowych. Za to każdy miał ze sobą, oprócz plecaka, także standardowy karabin oraz WKW. Słowem: duży ciężar. A jednak zdawali się na to nie zważać. Kazałem im obserwować oddział z ukrycia. Po kilkunastu godzinach sprawy się skomplikowały: kolega leżący na stole – tutaj Krzysztof wskazał brodą pacjenta – oddalił się od swojego oddziału i natrafił na jednego z naszych. Stopę urwała mu nie mina: to jeden z naszych strzelił w niego granatnikiem. Gość był niesamowicie twardy; nawet po otrzymaniu takich obrażeń był gotów kontynuować walkę; na szczęście wiał silny wiatr w kierunku przeciwnym niż reszta oddziału, więc raczej tego nie słyszeli, w każdym razie nikt nie przybiegł mu na pomoc; nasi nie mieli wyjścia, zastrzelili go, warto dodać, że jego własną bronią. Wysłałem samolot, żeby ich ewakuować, a oni mówią, że biorą ciało ze sobą. Bo widzicie, dwie rzeczy wydały im się nieco podejrzane, właściwie trzy: dlaczego granatnik, który powinien rozerwać go na strzępy dokonał jedynie uszkodzenia nogi, po drugie dlaczego strzał z Typu 95 nie przeszedł przez czaszkę na wylot, a po trzecie, dlaczego po strzale w głowę jegomość wciąż żyje…

Zrobił przerwę.

- Wrzuciliśmy go tam gdzie widzicie, podłączyli do aparatury i obejrzeliśmy dokładnie. Wstępne badania wykazały bardzo interesujące rzeczy… zacznijmy od zewnątrz: pamiętacie jak mówiłem, że nie nosili mundurów chroniących przed zimnem? Nie muszą. Przebadana skóra wykazała się trzykrotnie większą wytrzymałością od zwykłej, ludzkiej skóry; dodatkowo jest znacznie lepszym izolatorem, tak samo w przypadku zimna i ciepła. Tkanka kostna jegomościa oprócz standardowego wapnia składa się z jakiegoś rodzaju lekkiego żelaza, prawdopodobnie pochodnej tytanu. Mięśnie to 10% włókien węglowych. Niezwykle silne serce z wbudowanym rozrusznikiem, płuca o zwiększonej pojemności, w tchawicy zamontowane ma niewielkie urządzenie, przypuszczamy, iż jest to jakiś rodzaj filtra… Co powiecie? – zwrócił się do swoich rozmówców.

Słuchali w milczeniu. Konrad przyłożył dłoń do ust zastanawiając się nad tym co usłyszał. Tomasz siedział nieruchomo.

- Transhumanizm, mówi wam to coś, Panowie? – przerwał ciszę dyrektor.

- Jak to możliwe… ludzkie ciało nie wytworzy metalu, już na pewno nie w kościach, tak samo nie zmieni struktury mięśni – zastanawiał się MSZ. – Jedyny sposób to chirurgiczne wszczepy i inżynieria genetyczna modyfikująca rozpoznawanie ciał obcych, aby organizm ich nie odrzucał… wiadomo, że Chińczycy z tym eksperymentują od lat, pamiętacie Nanę i Lulu, ale to – popatrzył jeszcze raz na ciało olbrzyma – to wygląda mi na ingerencje wykraczającą daleko poza możliwości CRISPR…

Minister obrony kontynuował:

- Czyli Chiny zmodyfikowały swoich żołnierzy, aby ci lepiej walczyli w trudnych warunkach, np. wysokogórskich; to by też tłumaczyło ich niecodzienny wzrost i muskulaturę. CHALW wie, kto zawinął im żołnierza?

Odpowiedział dyrektor:

- Na razie nasze źródła w Pekinie milczą, ale sami wiecie, jak trudno uzyskać OŹI w tym kraju, już zwłaszcza w wojsku. Monitorujemy też komunikację na szczeblach urzędniczych za pomocą Internetu, ale ponownie, wiecie jakie to trudne – po chwili milczenia zadał pytanie, które chciał zadać od samego początku. – Co robimy?

Oczywiście każdy z nich wiedział, że granica między racją stanu i interesem narodowym, a w tym przypadku etyką medyczną i po prostu ludzką przyzwoitością jest bardzo niejasna. Z jednej strony mieli niepodważalny dowód, iż jedno z państw aspirujących do światowej dominacji poczyniło znaczne postępy w zakresie budowania ulepszonego żołnierza – mogli tę wiedzę wykorzystać samemu rozbudowując swój (nieistniejący) program. To jednak niewątpliwie, prędzej czy później, doprowadziłoby do proliferacji znacznych, a dla znacznej części ludzkości nieakceptowalnych, ingerencji genetycznych. Pomimo swojej akceptacji dla rozwoju technologicznego tylko niewielka grupa fanatyków „postępu” jest ślepa na rzeczywistość i nie widzi, iż z rozwojem technologii rodzi się cała masa problemów natury etycznej nieznanych wcześniej. Mówiąc inaczej: wielu ludzi nie akceptuje „bawienia się w Boga”. Rozpowszechnianie tej technologii wiązałoby się niewątpliwie z kryzysem humanizmu i polaryzacją wśród ludzi. Polaryzacja zaś prowadzi do konfliktu.

Mając to wszystko na uwadze Konrad powiedział ostrożnie:

- Jeśli Chińczycy nie wiedzą, kto go ma, możemy spróbować umiarkowanego szantażu… coś w stylu wiemy, co robicie i będziecie robić, co my chcemy albo wszyscy się dowiedzą…

- Nie możemy – przerwał mu Tomasz. – Nie powiedziałem wam jeszcze jednej rzeczy… na monitorze widzicie jego strukturę DNA – nacisnął przycisk na pilocie.

Konrad wstał, żeby podejść bliżej, gdyż nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tomasz patrzył z szeroko otwartymi oczami i ustami. Oto bowiem przed sobą mieli coś, co przypominało DNA, ale DNA z pewnością nie było.

- To niemożliwe – mruknął MSZ z niedowierzeniem.

Odezwał się Krzysztof:

- Panowie, oto mamy strukturę DNA nie występującą wśród organizmów zamieszkujących naszą planetę.

Cisza, która zapadła była najdłuższa tego wieczora. Obaj ministrowie analizowali to, co właśnie usłyszeli. Starali szybko oswoić się z nową rzeczywistością, w jakiej za sprawą rewelacji swojego przyjaciela się znaleźli.

- Chińczycy uzyskali zatem dostęp do DNA występującego poza ziemskim środowiskiem… innymi słowy nawiązali kontakt z istotami spoza naszej planety – powoli cedził słowa Tomasz. – Od lat nie wysyłali żadnego rejsu załogowego, zatem kontakt musiał nastąpić na ziemi… i nic o tym nie wiemy?! – lekko wzburzony skierował to pytanie do gospodarza obiektu. Ten niewzruszony spojrzał na niego. Od kiedy objął swoje obecne stanowisko polskie służby wywiadowcze przestały być inside’owym żartem, a stały się powszechnie szanowaną instytucją zdolną dostarczać wiarygodne i ważne dane. Żadne służby nie są jednak wszechwiedzące i wszechmocne, o czym MON wiedział doskonale, zaś namacalny dowód niewiedzy leżał zaledwie kilka metrów od nich.

Istota wzmocniona mechanicznie i genetycznie, krzyżówka człowieka i… czegoś, czego jeszcze nie widzieli – czegoś obcego.

Konrad wiedział, że obraz sytuacji Tomasza jest niepełny: Chińczycy nie tylko nawiązali kontakt z przybyszami z kosmosu, ale w jakiś sposób uzyskali od nich pomoc w rozwoju technologii – ludzkie metody inżynierii genetycznej, zwłaszcza metoda CRISPR i CAS9, jeszcze latami nie byłyby w stanie skutecznie i na dużą skalę (a przecież agenci raportowali co najmniej o kilku żołnierzach) przeprowadzić tak daleko posuniętej ingerencji. Rodziły się kolejne pytania: czy podzielili się również technologią z innych dziedzin? Czy udzielili pomocy w związku z pytaniami o naturę człowieka? I najciekawsze: czemu wybrali Chiny?

Tyle pytań i na żadne odpowiedzi.

- Powiem wam co zrobimy – odezwał się. Spojrzeli na niego. – Obejmiemy sprawę najwyższym stopniem poufności. Nikt ma się o tym nie dowiedzieć – zwrócił się do dyrektora – wybierzesz godnych zaufania naukowców, zapewnij im czego będą potrzebować i otocz ochroną kontrwywiadowczą: żadnych telefonów ani zdjęć. Niech dokładnie go przebadają. Pobierzcie i skatalogujcie próbki wszystkiego: krwi, kości, narządów… resztę zniszczycie. Jak dowiemy się, z czym mamy do czynienia podejmiemy dalsze kroki.

Wszyscy trzej ponownie podeszli do szyby. Dziwne to było uczucie patrzeć na człowieka, mającego z człowieczeństwem mniej wspólnego niż inni. I to dosłownie.

- Nie zapiszemy tej operacji na serwerach; jej kryptonimem będzie „jadeitowy pałac”, nie rozmawiamy o niej przez telefony, nawet nasze, ani w niesprawdzonych obiektach. Myślę, że na ten moment możemy się pożegnać.

Dyrektor zakończył spotkanie i wskazał ministrom drzwi. Ruszyli przez nie pogrążeni w myślach, ale zdeterminowani, aby odkryć prawdę.

Ta sama winda, ten sam korytarz i hall. Po kilku minutach byli już na świeżym powietrzu. Księżyc wisiał wysoko, było po 23. Wezwali swoich kierowców, po czym wykorzystali tę ostatnią chwilę wspólnego towarzystwa na przyjacielską dyskusję. Tomasz zdążył tylko powiedzieć, iż wszystko to nie ma znaczenia, gdyż prawdopodobnie spotkania z żoną nie przeżyje, zaś Konrad i Krzysztof odpowiedzieli mu tylko, żeby zamiast na kolacje, postawił na śniadanie. Widząc nadjeżdżające z parkingu samochody rozeszli się uprzednio żegnając ze sobą podaniem dłoni.

Konrad wsiadł do BMW i zapiął pas. Poinstruował kierowcę, aby zawiózł go do domu, a sam ponownie pogrążył się w myślach. To był zdecydowanie szalony dzień – za nic w świecie nie powiedziałby, że wezwano go z takiego powodu. Czy wierzył w istnienie obcych form życia? Zawsze na takie pytanie odpowiadał, iż nie ma jasnych dowodów na to wskazujących. Teraz były, ale i tak nie mógł o nich mówić.

„Jedno jest pewne – pomyślał patrząc w gwiazdy – prawda istnieje”.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Trzy Cztery 13.02.2021
    Kiedyś, oglądając z dzieciakami "Wojownicze żółwie ninja", pomyślałam, że ten animowany serial przygotowuje nowe pokolenie do spotkania z takimi właśnie postaciami, jak ta, z Twojego opowiadania.
    Co do samego tekstu - jest trochę jakby zbyt "rozwlekły". Chociaż - z drugiej strony - może i oddaje charakter postaci, ich znużenie, ich obciążenie psychiczne tymi wszystkimi sprawami, o których muszą milczeć.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania