Jak Poleander Partobon z Demachinurgiem wojował
**Na podstawie „Bajek Robotów" Lema"**
Pewnego razu we wszechświecie wielki lament się podniósł na wieść, że istota dziwna się pojawiła, i drapieżna i agresywna, choć nikt jej w niczym nie zawinił. Do światów wszelakich jej heroldzi blaszani przybyli, wszem wobec ogłaszając, że władcą trzeba ją uznać, Demachinurgiem lub Najwyższym Maszynimatorem tytułować oraz głowy lub inne co ważniejsze części ciała, skłonić z pokorą. A kto za bardzo wolność umiłował, tego odwiedzi armia Golemiarzy straszliwych, co i organiczne, jak i syntetyczne wojska, bez trudu pokona.
Telegraf Poleandera Partobona, króla Kybery, bez przerwy pisał i wypluwał z siebie coraz to nowe wiadomości od władców innych planet: a to błagania o pomoc, a to propozycje sojuszów obronnych, to znów nieśmiałe zapytania, czy w pałacu kyberyjskim można by się ukryć, choćby i w najmniejszej komnacie, i całą aferę z Demachinurgiem w spokoju przeczekać.
– Ach, czemuż ten wróg się za czasów mojej młodości nie zjawił, gdy wojen szukałem i nieprzyjaciół wszelakich? – burczał Poleander, nad listami ślęcząc. – Cyber-armie czekały, generałowie-cyberałowie bitew wyglądali, cyber-armaty na najmniejsze skinienie strzelać gotowe były. A teraz? Cywilną cybernetyką się zająłem i wojennej już zapomniałem. Dawno wszystko porzucone i zaniechane. Broń się kurzy w magazynach, a generałowie tylko ordery sobie przyznają za kampanie wydumane.
Zdjąwszy uprzednio koronę, rwał sobie siwe włosy z głowy, a niewiele ich zostało, gdyż cyberwłosy okazały się jednym z nietrafionych wynalazków – gdy król się w nocy w łożu przekręcał, szeleściły okrutnie i królowej Cybrylli spać nie dawały.
I tak dzień w dzień z telegrafu leciały karteczki, a król chodził w tę i we w tę po komnacie i kolejne wiadomości odczytywał, lecz na żadną nie raczył odpisać. Żywił nadzieję, że Demachinurg ominie Kyberę, bo cóż tu ciekawego by znalazł? Krążyła taka samotna na uboczu galaktyki, z jednym księżycem tylko i w dodatku nadgryzionym dawnymi czasy przez elektrosmoka, więc nawet wstyd było takie biedactwo napadać. Tak sobie wmawiał Poleander i się pocieszał, bo przecież zaklinanie rzeczywistości to przywilej… Ba! Obowiązek rządzących.
Wkrótce kosmolot niedaleko pałacu wylądował i wyskoczył z niego Erg Samowzbudnik, autokrata z niedalekiego układu, trochę zadufany, trochę kłamliwy, ale gdy ze łzami szedł w stronę Poleandra i ręce załamywał, to aż wstyd było się z nim nie solidaryzować.
– Rozpacz i tragedia ze mną kroczą, mój kochany Poleandrze! Ratuj!
– Ergu! Sąsiedzie miły, cóż za perturbacje cię dosięgły?
Padli sobie w ramiona.
– Biada nam, biada! – zaszlochał Samowzbudnik. – Armie Demachinurga na mojej planecie wylądowały, wojska w elektropuch rozbiły, a potem sam ten nicpoń blaszany, ten bęcwał skorodowany, ludność w ugładzeńców i bezmyślnice przemienił. Moja Elektrina najdroższa snuje się teraz po pałacowych korytarzach i diody od elektrody odróżnić nie potrafi! Sam ledwo uciekłem! Ratuj, przyjacielu!
– Jakże to? – odparł król. – Toć twoi elektrycerze postrach wszędzie budzą!
– Już nie! Golemiarze samopałami w nich razili, a co który trafił, to energię zabierał, tak że sam metal nieruchomy na polu walki zostawał!
Zafrasował się Poleander i wielką naradę zwołał.
Ledwo chronometry dwa obroty odmierzyły, a już w sali tronowej, brylantami i platyną ozdobionej, zebrali się doradcy królewscy: nadcybernicy z szumiącymi mózgami, co zawsze mówili na tak, śmiałorady, których otwory doradcze brzęczały na nie, oraz pierwszologicy, nigdy niemówiący tak lub nie, a jedynie – „może…”
– Radźcie! – rzekł Poleander brwi zmarszczywszy. – Jak się bronić przed Demachinurgiem? Jak uniknąć losu podbitych planet?
Skończył król pytać, ale nie doczekał się odpowiedzi. Mędrcy głowy spuścili, w trzewiki spojrzenia wbijali i tylko miny robili, niby to zamyślone, niby z wysiłku umysłowego wykrzywione, a tak naprawdę puste i zrezygnowane. Potrafili tylko nowe przepisy biurokratyczne wymyślać, urzędników niepotrzebnych powoływać, ewentualnie z zadowoleniem cmokać przy dyskusjach nad interpretacjami praw handlowych.
Już Poleander schylał się, by pantofla ze stopy ściągnąć i jednego z drugim w łeb zdzielić, co z pewnością naprowadziłoby głowy nietęgie na pomysły nowe, kiedy przez drzwi wparował szpaler siwowąsych wojskowych. Grzechotały i brzęczały ich ordery, a każdy generał tyle ich miał na sobie, że pochylony musiał chodzić.
– Rozwiązanie przynosimy! – krzyknął generał najwyższy, wraz z pozostałymi towarzyszami spozierając pogardliwie na cywilnych doradców. – Długie narady odbyliśmy, lecz nadzwyczaj owocne! – dodał, następnie zbliżył się do Poleandra, z dumą złożył na jego ręce zawiniątko z kawałka prześcieradła, po czym zasalutował, niemal strącając sobie czapkę z medalem posrebrzanym.
Król z zadowoleniem rozpakował podarunek, w środku nic nie znalazł i brwi zmarszczył.
– Czy to jakiś wirus subatomowy? – spytał zgromadzonych. – Niewidzialna machina niszcząca? Chmura nanobotów-okrutników?
Wysoki generał dobył zza pasa pręt metalowy.
– Wasza Wysokość pozwoli, że zaprezentuję działanie – rzekł usłużnie. Wprawnie porwane prześcieradło do czubka kostura przymocował i zaczął wymachiwać furkoczącym dziwactwem.
– Poddajemy się! – krzyknął. – Oszczędź nas, Demachinurgu! Poddajemy się!
– Brawo! – rzekli chórem nadcybernicy i zaczęli bić brawa. – To bardzo dobry pomysł!
– Nie! – zaprzeczyli śmiałoradowie, również klaskając. – To doskonały pomysł!
– Być może – dołączyli do aplauzu pierwszologicy – że to pomysł wręcz idealny!
Zagotował się w środku Poleander Partobon. Szczęki zacisnął, aż cyberplomby zatrzeszczały, po czym jak huknął, to wysokiemu generałowi czapka z medalem spadła:
– Huncwoty pustoczerepowe! Archaicy-nieudolnicy! Precz mi wy i wasze rozwiązanie!
Ścisnęli się w drzwiach doradcy, bo każdy chciał czym prędzej przed gniewem królewskim uciec, i w końcu czmychnąć zdołali z jedną tylko raną od partobońskiego pantofla, który z wielkim plaśnięciem w kark najwolniejszego generała trafił.
Wkrótce na Kyberę kosmolot nieznany przyleciał, niosąc herolda z blachy wypolerowanej, a i trochę falistej, by charyzmy mu przydać. Ledwo zaś ów rozwinął błyszczospis ze słowami Najwyższego Maszynimatora, zaraz Partobon kazał go cyberogarami poszczuć. Odleciał herold niepocieszony, pięścią wygrażając i straszny los królestwa przepowiadając.
Władcę zaczęto podejrzewać o szaleństwo i doradcy wspólnie uzgodnili, że należy go odwołać, zdegradować, uwięzić i tytułów pozbawić. Rozpoczęta procedura utknęła jednak w gąszczu przepisów, mimo że sami zainteresowani długie godziny studiowali księgi i traktaty prawne.
Następne dni król spędził w prywatnej pracowni, gdzie patrzył na części machin, na stare stoły kreślarskie i narzędzia zakurzone, i próbował swój mózg do działania pobudzić. Jedynie królowej na dostęp przyzwolił, więc przynosiła mu telegramy, bo tyle ich się nazbierało, że całą komnatę zaczęły wypełniać.
– Zobacz, kochana Cybryllo – rzekł król pewnego razu, przeglądając wiadomości. – Armia Deuterii rozbita, cyberknechci z Ged-Ged na złom przerobieni, nawet Akwacja skapitulowała! Promienie Golemiarzy energię wysysają, a kto żywy podchodzi, ten wpada pod ich straszne miecze! Żadna armia Golemiarzom nie zdoła się oprzeć! – Ze złością cisnął telegramy na podłogę. – A ja? Myślę i myślę, lecz wymyślić nie potrafię! Czy powinienem nową maszynę cyfrową zbudować? Czy Poleander Partobon już sam nie potrafi uratować królestwa?
– Mój drogi Poleandrze! – odparła Cybrylla. – Kraj chcesz ratować, a tymczasem doradcy zamierzają cię obalić i na zwykłego obywatela przemianować. Odwołania piszą, przepisów wyglądają, o abdykacji dyskutują. Jeno biurokracji rozrośniętej zawdzięczasz jeszcze swoje królowanie, a przecież…
Poderwał się król z krzesła, żonę w oba policzki serdecznie ucałował, a potem bardzo ożywiony tak jej rzekł:
– Miłości moja! Szczęście moje! Wszystko już wiem, co wiedzieć musiałem! Zostaw teraz swojego Poleandruszka samego, bo planetę musi ratować!
Zamknął się król ponownie i nikogo już nie wpuszczał. Cybrylla przez drzwi stalowe dziwne dźwięki słyszała, a w pałacu plotki przedziwne zaczęły krążyć o tym, co Poleander tam buduje.
W końcu nadszedł poranek straszliwy, gdy niebo pociemniało od kosmolotów desantowych, które chmarą z przestrzeni międzygwiezdnej przybyły. Z ich luków tysiące postaci wyskoczyły, i już po chwili na powierzchni Kybery cała okrutna armia Golemiarzy stała. Każdy w jednym ręku samopał prądożerny nosił, a w drugim miecz łańcuchowy, co warczał cicho i ostre zęby wzdłuż klingi przesuwał. Ruszyła robocia armia, milcząca, ponura i nieustępliwa, na mury stolicy się kierując i po drodze osady wszelakie z ziemią równając.
Ludność uciekła do miasta i z oddali patrzyła na kroczących najeźdźców, a królowa i dworzanie na blankach wyglądali nadejścia wroga, trwożąc się straszliwie.
– Jesteśmy zgubieni! – rzekł najwyższy generał, mocując strzęp prześcieradła na pręcie. – Kyberę trzeba bezzwłocznie poddać, a króla-nieudacznika Demachinurgiem zastąpić!
Wtem się wrota hangaru otwarły. Coś tam zaburczało, coś zazgrzytało, chrząknęło i zawarczało. Zgrzytając okrutnie, machina wylazła ze środka i zebrani oczy ze zdziwienia wybałuszyli.
Wpierw, do grubego cielska przymocowanych, dziesięć rąk się pojawiło, które zamiast dłoni miały wielkie, lecz cienkie tarcze ołowiane; potem dziesięć nóg giętkich, w każdej zaś niby-stopie tkwiły kryształy kwarcu między płyty metalowe włożone, więc krocząc, prąd piezoelektryczny po ogniwach maszyny krążył. Zewsząd jej wystawały kolektory światłochwytaczy i wiatraki wysokowydajne z łopatami na wietrze furkoczącymi. Westchnęli ze zdumienia mieszkańcy, ale zaraz ich nowa niespodzianka spotkała.
Za pierwszą machiną druga wyszła, a dziwaczna taka, że niektórzy w swoje zmysły zwątpili. Na dwóch kołach z blaszanych segregatorów się toczyła, i trzy długie, giętkie szyje paragrafowe wystawiała, z głowami w kształcie paszcz straszliwych, a w każdej pełno zębisk pieczątkowych tkwiło. Druki i wydruki jej z pysków leciały, na znak, że głodna była okropnie. I wtedy przez tłum głośne westchnienie przebiegło, bo oto na grzbiecie machiny postać ujrzano – samego Poleandra Partobona, władcę Kybery! Stał dumnie z cybertoporem w pięści zaciśniętej, włosem rozwianym i brodą postrzępioną, odziany jedynie w kalesony królewskie złotą nicią obszyte, zdobne wielce, mimo że z dziurą na pośladku, której Poleander nie mógł, niestety, zauważyć.
Zemdlała królowa Cybrylla na ten widok, a reszta doradców zamarła bez ruchu, prócz śmiałorada jednego, który parsknął rozbawiony, lecz zaraz go w czerep pierwszologicy zdzielili, aby doniosłej chwili humorem nie sabotował.
Uniósł broń Poleander, w kierunku murów wskazał i krzyknął:
– Naprzód, Tarczowniku! Naprzód, Biurokratyno!
W pośpiechu bramę otworzono i już zaraz pędził król wraz ze swymi maszynami na spotkanie najeźdźców. Na moment stanęli Golemiarze, tym niecodziennym widokiem zafrasowani, ale zaraz samopałów dobyli i salwę wielką oddali. Tarczownik łapy uniósł i prędko osłony rozłożył, by Biurokratynę ochronić. I ochronił, bo promienie prądożerne przez ołów nie przeszły. Sam zaś Tarczownik, w korpus trafiony, zawarczał i zamarł na moment, bo z ogniw cała energia uciekła, zaraz jednak wiatr, słońce, w końcu generatory kwarcowe wnet je od nowa naładowały. Druga salwa poszła i znów nic Golemiarze nie wskórali, więc z mieczami warczącymi się do boju rzucili, aby porąbać, posiekać, a nawet zadźgać wroga nietypowego.
Poleander nogą tupnął i głowom paszczowym rozkazał:
– Petentować!
Ledwo Golemiarze podeszli, Biurokratyna łby zza Tarczownika wychyliła i wnet pierwsze trzy roboty połknęła, po czym władowała do brzucha, by tam delikwentów obsłużyć nadzwyczaj drobiazgowo: A pozwolenie na atak planetarny posiada? A licencję na broń przedstawi? Tu podpisać! Tam zanieść! Te formularze wypełnić i z nimi w drugiej komorze żołądkowej się zjawić! Pieczątka! Parafka! Podpisik! A pół energii z ogniw proszę zostawić jako zapłatę i następnemu w kolejce ustąpić! W mgnieniu robociego oka przetrawiony osobnik z drzwiczek szerokich w odwłoku Biurokratyny wylatywał, i wcale już mu w głowie chęci do bitek nie zostawało. Snuł się biedny z bronią zaplombowaną i przewodami wyssanymi. Bez celu odtąd krążył, otrzymane druki próbując zrozumieć.
Rozpętała się walka bezlitosna, bo nikt ustąpić nie zamierzał, a zresztą Biurokratyna aż do odwołania odwołań nie przyjmowała. Jednak liczba wrogów szybko przytłoczyła dwójkę maszyn. Golemiarze obeszli Tarczownika, nad osłonami przeskoczyli i rzuciwszy się na Biurokratynę, jej szyję najbliższą mieczami łańcuchowymi odcięli. Zaśmiał się tylko Poleander na ów widok! Zaraz bowiem z kikuta paragrafu drugi paragraf wyrósł i nie minęła nawet sekunda, a już dwie paszcze zębiaste wrogów chwytały. Innego sposobu spróbowali Golemiarze i drugą szyję z samopałów obezwładnili – wnet padła bez energii życiodajnej. I znów Partobon zachichotał! Do sflaczałej części doskoczył i sam ją cybertoporem odrąbał. Dwie szyje paragrafowe się pojawiły, bo przecież nikt biurokracji ujarzmić nie zdoła. Co głowę maszyna traciła, to na jej miejsce nowe wyrastały i nim południe nastąpiło, wszyscy Golemiarze włóczyli się bez celu, na nikogo nie zwracając uwagi, obsłużeni tak dokładnie, że metalowe klepki im w robomózgach nie wytrzymały.
Zwycięski Poleander to z żalem na porąbanego Tarczownika spoglądał, to z obawą na bestię pod nogami, co już i z tysiąc głów miała, a wciąż nowych petentów szukała.
I jak na zawołanie z nieba zleciał sam Wielki Maszynimator. Kształt miał ogromnej kuli metalowej, iskrami sypał i smarem przeciekał. Nigdy się nie dowiedziano, cóż planował uczynić – Golemiarzy do porządku doprowadzić, albo jakieś broni straszliwej użyć – gdyż Biurokratyna rozpęd wzięła, skoczyła, w sto paszcz go chwyciła i na części petentowe rozszarpała.
Wiwaty ze stolicy dobiegły, lecz Partobon o czymś innym rozmyślał. Popędził Biurokratynę daleko od miasta, aż na skraj przepaści bezdennej, zeskoczył z grzbietu bestii i rozkazał jej krok w przód uczynić. Maszyna była wielka, lecz i głupia, toteż bez zastanowienia spełniła polecenie i zniknęła daleko, daleko w dole.
Wróciwszy do miasta Poleander kazał rozpadlinę odgrodzić, aby maszyny nikt nie drażnił, albo przypadkiem nie uratował, bo każdy wie, że kto jak kto, ale rozdrażniona biurokracja jest wszystkich w stanie pożreć i spetentować.
Nowe maszyny król zbudował, tym razem lecznicze, które na inne światy posłał, by ugładzeńców i bezmyślnice odratować, a potem wrócił do spokojnego rządzenia, już do końca życia otoczony szacunkiem poddanych. Nigdy więcej na Kyberę nie napadnięto, a nawet dziś istoty mechaniczne i organiczne, historię sobie opowiadają o Poleandrosie, co machinami cywilnymi wielkiego Demachinurga pokonał.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania