Jak ptak
-Johnny naprawdę jest bardzo inteligentnym dzieckiem-przekonywała Izabell, jego matka .-Po prostu, wie Pan, Panie doktorze...
Ojciec chłopca siedział nieruchomo, z dłońmi położonymi sztywno na udach. Nie rozumiał, i nie zamierzał zrozumieć, po jaką cholerę właściwie musi tam być. Lekarz też siedział spokojny, jednak słuchał uważnie Izabell, albo chociaż dobrze udawał, że to robił. Zeskakiwał co chwilę na Johnna z miłym, kojącym uśmiechem jaki to lekarze serwują pacjentom przed uśpieniem na stole operacyjnym, żeby nie spanikowali. Minika jego twarzy wydawała się niemal wyuczona, jakby jego ulubiona książka na studiach nosiła tytuł ,,Jak udawać człowieczeństwo''.
-...po prostu jego dziecięca wyobraźnia jest trochę za duża-kontynuowała matka, i wcale nie zamierzała szybko skończyć.
Tym czasem Johnny siedział po prawej stronie matki, trochę wycofany patrzył w okno za psychiatrą. Dwa ptaki siedziały na drzewie koło siebie i ćwierkały, na tyle głośno, że wydawało mu się, że ich głosik przebija się przez zamknięte okna i ceglane mury i ląduje cichym, łagodnym dźwiękiem prosto w jego uszach. Zdawało mu się też, że ptaki są owiane jaśniejszym światłem niż wszystko inne.
Lekarz, nie zwracając uwagi na monolog matki przerwał jej.
-Johnny-powiedział głośno, ale chłopczyk nie zwrócił na niego uwagi. Jeden z ptaszków podniósł skrzydła, może chce uciec. W tym momencie światło ściemniało.
Zamrugał i zwrócił wzrok dopiero gdy poczuł szturchnięcie od matki.
-Co?-spytał podniesionym głosem.
Nie zauważył tego, ale matka rzuciła do niego nieprzychylne spojrzenie, prawdopodobnie gdyby lekarz nie zaczął mówić poprawiłaby go ,,nie mówi się co, tylko proszę''
-Chciałbym żebyś mi powiedział-przerwał by przewrócić kilka papierków, poprawić okulary i znów zacząć mówić wpatrzony w litery.-Od jakiego czasu widzisz rzeczy, które nie istnieją.
-One istnieją, Panie Doktorze.
Jego matka od razu podniosła ręce, jakby w obronnym geście, ale dla samej siebie.
-Jest młody, bardzo. On po prostu nie rozumie....
-Pani Duckan-przerwał jej lekarz.-Dajmy się wypowiedzieć chłopcu. Więc, młody-zwrócił się znów do chłopca nieco weselszym, zbyt wymuszonym i nienaturalnym głosem.-Chciałbyś coś powiedzieć?
Johnny przyjrzał się lekarzowi, pierwszy raz odkąd tutaj przyszli, a siedzieli już z pół godziny. Był starym mężczyzną, na tyle, że nawet jego rodziców, którzy byli świeżo po czterdziestce, mógł nazywać młodymi. Miał kępkę siwych włosów, zmarszczki i choć tak bardzo chciał to ukryć, niezwykle zmęczone oczy. Nosił koszulę w odcieniu niebieskiego, który bardziej pasował do fartuchu operacyjnego niż do biura, ale może miał już po prostu przyzwyczajenie po tylu latach pracy. Jednak Johnny nie zwracał na te wszystkie szczegóły aż tyle uwagi, co na fakt, że odkąd weszli do tego biura, światło w nim wydawało się ciemniejsze niż w reszcie budynku. I wydawało się ciemnieć, i ciemnieć coraz bardziej.
-Wyglądasz na przestraszonego-stwierdził lekarz.
-Pan-jego głos na sekundę się załamał, więc zaczął od nowa.-Pan wygląda jakby miał zaraz umrzeć.
Na ułamek sekundy zapanowała okropna cisza, Nawet ojcu Johnna drgnęła ręka, ale za chwilę znów znieruchomiała, zupełnie jak jego twarz zatopiona w jeden niewidzialny punkt na ścianie. Johnny wciąż patrzył na Lekarza i zauważył jak światło w tym pokoju lekko przygasło.
-Przepraszam-krzyknął.-J-ja nie chciałem!
-Spokojnie-powiedział, ale Izabell zauważyła jak jego warga lekko drgnęła..
Pomyślała sobie wtedy, że to smutne. Całe dnie musi spędzać z wariatami, kiedy ona nie wytrzymywała już syna. Zaczęła go w tym momencie darzyć szczyptą podziwu. Ona by tak nie umiała. Jej mąż też nie.
-Na prawdę, j-ja nie powinienem mówić. Ale każą mi i po prostu mówią. Mówią, że tak jest dobrze.
John wyrażał zupełne przeciwieństwo swojego ojca. Jego ręce drżały, razem z głosem. Oddychał szybko, i mówił zdecydowanie zbyt szybko, i za cienkim głosem, nawet jak na dziewięciolatka.
-Kto ci każę, dziecko-spytał lekarz.
Johny się obrócił. Jak zawsze, kiedy słyszał te pytanie i szukał pomocy. Do każdego człowieka kazali mu mówić co innego. I jak na zawołanie, doznał przebłysku. Część pokoju na ukos zniknęła, rozpłynęło się na nim niezwykle mocne i silne światło, które, aż dziw, że nie raziło. Światło zalało wszystko co było tam wcześniej.Komodę, która stała i nad którą wisiało lustro w zdobionej , białej ramie, lampka zwisająca z sufitu i fikus, który stał w kącie pokoju. Wszystko. W świetle stała tylko jedna postać. Przypominała dwumetrowego mężczyznę w złotej zbroi, która zasłaniała wszystko oprócz twarzy i dłoni. W jednej z nich trzymał miecz ze złota, w drugiej zaś tarczę z wygrawerowanym smokiem. Twarz, odsłonięta i tak jasna, że zlewała się ze światłem i widoczne były tylko delikatne rysy. Włosy były jak utkane ze złotych nici. Chociaż złoto, które John kiedyś widział wydawało się brzydkie przy tym. Patrzył wyczekująco w delikatne, kocie oczy postaci, żeby dostrzec jak powoli kręci głową i zaczyna się rozwiewać, znikając razem ze światłem, gasnąć i powoli przywracać zwykły pokój.
-Johnny!
Chłopak odwrócił się w stronę matki.
-Wołam cię już dwudziesty raz. Czy na prawdę nie możesz mi okazać choć trochę szacunku?
Jego matka prawię, że wrzeszczała.
-Uspokój się-wymamrotał ojciec,-To już nic nie da.
-Proszę abyście oboje Państwo się uspokoili-powiedział wyniosłym głosem lekarz.-Proszę cię chłopcze.
Wbił swoje stare spojrzenie w oczy Johnna.
-Powiedz nam.
-Nie mogę wszystkiego-odparł szybko.- Ale proszę się nie martwić, będzie dobrze, gdyby było źle pokazały mi się przy panu w czarnym stroju. Nie pozwolił powiedzieć kim jest, ale niedługo go pan pozna.
Chłopiec w jednej sekundzie podniósł się z krzesła. Przeskoczył metr dzielący go od biurka Lekarza, oparł ręce na mahoniu i pochylił się, najbliżej jego twarzy jak tylko mógł. Może dzieliło ich z dziesięć centymetrów.
-Pan tego nie czuje?
W następnej chwili Johnny poczuł niezwykle mocne szarpnięcie do tyłu Nie zdążył złapać równowagi i poleciał do tyłu, obijając nogę i łokieć o fotel taty, a potem lądując na tyłku, wywołując mocny i tępy ból. Jego ojciec puścił go w momencie upadku. Wstał z niezwykle mocno zaciśniętymi pięściami, patrzył na niego i zaczął mówić cichym, ale niezwykle wypełnionym złością głosem.
-Nie ma już dla ciebie siły.
Powiedział tylko to. Potem podniósł wzrok i bez słowa ruszył w kierunku drzwi.
Johny patrzył, jak jego ojciec stawia ciężkie kroki, tak długie, że w parę sekund pokonał, przynajmniej dla niego, tak wielki pokój.
-Robert-krzyknęła jego matka.-Robert nawet nie waż się zostawiać mnie z tym samą!
W oczach miała desperację, trochę lęku, i więcej złości niż Johnny kiedykolwiek widział u kogokolwiek.
-Proszę Pana, proszę się uspokoić, Pański syn patrzy-powiedział ze spokojem lekarz.
Robert na moment zawahał się sięgając do klamki, ale tylko na króciutki moment, który mógłby jednocześnie nie istnieć. Potem dotknął dłonią metalu, nacisnął i pchnął drzwi, a Johnny, który zdążył już do tego momentu przetrzeć oczy od łez i podnieść głowę zastygnął w miejscu z wielkimi od strachu oczami.
-Tato-powiedział cicho, bo szok uniemożliwił mu krzyk. chciał wstać, pobiec i rzucić się ojcu na szyje, żeby go zawrócić, chociaż wiedział, że to i tak nic by nie dało.
Za ojcem Johnna stała taka sama postać jaką chłopak widział w świetle. Różnicą było to, że stałą w cieniu. Nie było już złotej zbroi, tylko czarna, przedarta szata spływająca aż do ziemi i zasłaniająca całe wychudzone ciało, o ile oczywiście tam było. Jego włosy nie lśniły, wyglądały jak zgniłe ploncza roślin z martwego lasu. Rośliny cały czas lekko wiły się na głowię postaci, niektóre opadały na miejsce gdzie powinny być oczy, a ziały tylko czarne dziury, które wydawały się nie mieć końca. Cała twarz była tak wychudzona, że szorstka i biała twarz wydawała się jakby nadziewać na kości i ledwo co utrzymywać je przed przebiciem przez skórę. Postać się nie uśmiechała, nie była zła, ani szczęśliwa. Prawie, że pustka, prawie, bo zauważył lekkie napięci mięśni na twarzy i ruch warg, kiedy jego ojciec otworzył drzwi. Jakby ekscytacja, na strasznej, strasznej twarzy. Johnny nie widział często tej postaci, gdy ją poznał, uciekał od ludzi którzy mieli koło siebie ciemne światło. Dopiero później, gdy zobaczył złotego ducha odnalazł w sobie tyle odwagi, żeby spędzać czas przy ludziach którzy niedługo mają umrzeć. Bał się, że przyjdzie czarna postać, ale jednak ciekawość i ekscytacja złotym duchem zwyciężała.
Ale Johnny jeszcze nigdy nie czuł tak wielkiego strachu widząc ciemna postać jak teraz, gdy stała przed jego ojcem, a trzymane przez zjawę ostrze, które było nierówne, ale długie i spływało aż do ziemi, podniosło się w ręce stwora. W kierunku jego taty.
Stwór stał tylko kilka metrów przed jego tatą, chociaż Johny nie mógł tego stwierdzić dokładnie, bo cień w którym stał potwór wydawał się zamazywać różnice rzeczywistego świata.
Jego matka z rezygnowaniem odwróciła się znów w stronę psychiatry i zaczęła przepraszać, a on słuchać i mówić jakiś lekarski bełkot, ale Johny ich nie słuchał. Nie wiedzieli co się dzieje, co się zaraz stanie. Jak najszybciej mógł, podniósł się i zaczął biec w stronę drzwi.
-Taaaaato-wrzasnął z całych sił.
;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;;
Ledwo co zrozumiał krzyk swojej matki, że ma się uspokoić. Bez znaczenia. Biegł, ale jego tata był już pół kroku przed cieniem. Jego ostatni w pełni żywy ruch był krokiem, zdenerwowanym, przeklinającym cały świat, pełnym złości i niezrozumienia. Johnny zauważył lekki uśmiech na przegniłych ustach czarnej postaci, kiedy jego ojciec przekroczył próg końca światła. Sam Robert na pewno też coś poczuł. Zwolnił kroku, ale dalej szedł, łapiąc się za serce, kiedy już całe jego ciało było za linią światła.
John nie chciał patrzeć, kiedy zobaczył, że ciemna postać podnosi swoje ostrze w kierunku jego tatusia, opadł na kolana i zasłonił oczy rękami. Nie mógł mówić, więc w myślach powtarzał ,,złoty duchu pomóż, proszę, proszę, proszę, pomóż tatusiowi.''
Usłyszał krzyk swojego ojca bardzo wyraźnie, przepełniony bólem i zaskoczeniem. Johnny podskoczył i zaczął cicho szlochać.
-Robert!-usłyszał wrzask swojej matki, a później poczuł jak w biegu ocierają się o niego dwie sylwetki.
Nie pomogą mu, nie, nie, już za późno. Tylko złoty duch by mógł. Złoty duchu pomóż, błagam pomóż.
Johnny nie mógł trzeźwo myśleć, tak samo jak nie mógł podnieść głowy, żeby spojrzeć co się dzieje.
Poczuł jak od strony umierającego ojca uderza w niego przenikliwy chłód. Wydawało mu się, że w sekundę każdy jego mięsień zamarzł i nie miałby się nigdy nawrócić do życia.
Czy to atak serca? Ojciec miał słabe serce od zawsze. To jego wina, jego, jego. Zdenerwował go. Mógł nie mówić tego wszystkiego przy nim, powinien pomyśleć. Już nigdy nic nie powie.
Na swojej lodowatej skórze poczuł dotyk ciepłej dłoni. Uczucie to zaczęło rozlewać się po całym ciele, nie dotarło jedynie do mózgu i serca, już nic ich nie ogrzeje. Chłopiec spojrzał w górę, bardzo niepewnym i przerażonym wzrokiem. Złoty duch stał nad nim, i pierwszy raz się do niego uśmiechał. Pierwszy raz chłopiec widział, żeby postać miałą jakikolwiek wyraz twarzy. Teraz światło nie rozjaśniało jej aż tak mocno, a może to on po prostu już się przyzwyczajał do tej jasności.Widział dokładnie każdą z delikatnych rys, gładką jasną skórę, różowe usta. Pierwszy raz mógł spojrzeć tak dokładnie w te kocię, złote oczy i dostrzec w nich aż tyle ciepła.
-Dlaczego pozwoliłeś mu go zabrać-spytał Johnny, robiąc w pół zdania przerwę na oddech i zająknięcie się przez własne łzy. Nie czuł jak spływają po policzkach, ale widział, że muszą tam być.
Duch nic nie powiedział. Nigdy nic nie mówił. Za to robił gesty. Uśmiechnął się szerzej, ale wciąż delikatnie, tak, że jego twarz rozjaśniła się jeszcze bardziej. Powolnie przykucnął przy chłopcu, kładąc mu rękę na drugim ramieniu i patrzył w oczy. Chłopiec mimo wszystkiego co działo się wokół poczuł jak jego głowę przejmuje rozluźnienie i spokój. Uspokoił trochę oddech.
Duch, wciąż uśmiechnięty przekrzywił lekko głowę, ściągnął jedną ze swoich rąk z jego ramienia i złapał chłopca za rękę. Johnny pomyślał, że to właśnie taki uśmiech starał się nadaremne uzyskać lekarz za każdym razem, gdy patrzył na pacjentów.
Postać wstała, odsłaniając chłopcu kawałek sceny, która się za nim rozgrywała. Ojciec leżał, ale inny. Teraz nie czuł od niego niczego. Nie widział ani ciemności ani jasności. Nic, jakby patrzył na wazon z kwiatami, albo tabliczkę czekolady. Jak na zwykła rzecz. Ciemna postać też zniknęła, nie zostawiając za sobą żadnego śladu, nawet najmniejszego. Została za to matka, krzycząca i płacząca nad Robertem i lekarz, wołający jakieś niesłyszalne słowa, pewnie pomoc, i klęczący obok ojca i robieniem czegoś przy jego klatce piersiowej. Patrzył jak mama szlocha, i pociera roztrzęsiona dłonią twarz taty.
Widział to tylko ułamek sekundy, ale starczyło, żeby jego serce spłonęło i zamieniło w popiół, jak papieros, albo gazeta, którą rozpalano ognisko.
Jednak duch dalej trzymał jego dłoń, i podnosząc się sprawił, że chłopiec też nawet nieświadomy tego co robi wstał prowadzony. Duch szedł z nim w kierunku biura psychiatry, a chłopiec już się nie obejrzał. Jego kroki zdawały się lekkie, jakby złoty duch dał mu odrobinę swojej mocy i delikatności. Może dostał od niego światło. Może tym światłem był jego, jak miał świadomość, zmarły już ojciec, ale szczerze w to wątpił. Przyszła po niego ciemna postać.
Sekundy które mijały wydawały się płynąć w zwolnionym tempie, ale to mu wcale nie przeszkadzało. Płynął przez powietrze, razem ze złotym duchem. Jego dłoń była podobna do dłoni mamy, zdał sobie w którymś momencie sprawę, tylko delikatniejsza. Tak delikatna, że mogłaby w sumie się rozpłynąć, ale bardzo by nie chciał, żeby tak było.
Gabinet wydawał się teraz ładniejszym miejscem, teraz nikt nie krzyczał. Spojrzał przez okno. Ptak który wcześniej rozkładał skrzydła zniknął. Może wróci, albo uciekł na zawszę, albo któraś z postaci przyszła też po niego. Teraz to już bez znaczenia.
Duch stanął przed lustrem. Johnny też to zrobił, ale już przed tym przeczuwał co w nim zobaczy.
Był owiany ciemnym światłem, bardzo wyraźnym i gęstniejącym z każdą chwilą. Wiedział co to znaczy, nie bał się, tylko zwrócił do ducha, wciąż trzymając jego dłoń, która tak opiekuńczo i pewnie trzymała jego.
-Jest tak, że ty prowadzisz, a ten ciemny po prostu odbiera, prawda?-spytał.
Duch nie odpowiedział, ale w jego oczach błysnęła zgoda. Jakby na potwierdzenie słów chłopca zaczął znów go prowadzić za rękę, tym razem w stronę okna.
Johnny po drodze minął wciąż otwarte drzwi na korytarz. Scena się nie zmieniła, Mama dalej płakała i krzyczała głaszcząc męża po policzku, ale drugą trzymała jego rękę. Lekarz już nic nie robił. klęczał ze spuszczoną głową nad ciałem taty.
-Kocham was-wyszeptał Johnny do rodziców.
Uśmiechnął się, dziecięcym i pełnym radości uśmiechem.
Duch wyciągnął wolną rękę i przekręcił klamkę od szerokiego i idealnie umytego, biurowego okna. Otworzył je na oścież. Gdyby Johnny słyszał pewnie teraz do jego uszu dotarłoby trąbienie samochodów i głosy ludzi chodzących po ulicy, budynek mieścił się przy samym centrum miasta.
-Wszystko będzie dobrze, prawda?-spytał ducha. Ten tylko kiwnął przychylnie głową.
Duch z łatwością wszedł na parapet, Johnny tak samo, tylko duch wsparł go trochę trzymaną ręką.
Daleko Chłopiec zobaczył ptaka, który wcześniej znikł. Leciał w kierunku gniazda za oknem Lekarza. Wracał. Pięknie to było widzieć. Johnny w jednej chwili zapragnął być jak ten ptak. Lecieć. Czuł wiatr miotający jego koszulkę z żółwikami, i źle przycięte przez fryzjerkę włosy. Uśmiechnął się. Naprawdę pięknie.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania