Jak to się mogło stać - cz. II
III
Marcin wstał tego dnia jak zwykle kilka minut po piątej i pierwszym jego odruchem była chęć sprawdzenia czy coś zmieniło się w numerycznym modelu cyrkulacji atmosfery, który kontrolował zaledwie kilka godzin temu, przed pójściem spać.
Teraz komputery odwalają za nas większość pracy – pomyślał i odpalił swojego super wydajnego laptopa. Poczuł jednak, że lepi się cały po upalnej nocy i pomyślał, że dobrym pomysłem będzie wzięcie chłodnego prysznica i wypicie kubka mocnej herbaty. Kawy od jakiegoś czasu unikał, gdyż źle znosiło ją jego serce.
Popijając herbatę przejrzał zagraniczne serwisy pogodowe. Zawsze zazdrościł Amerykanom ich sieci satelitów meteo. Oczywiście tajemnicą poliszynela był fakt, że spełniały one nie tylko swoją oficjalna rolę.
Nagle zaniepokoiła go jedna rzecz, niby nic wielkiego, ale wyczuwał kłopoty. Rzucił się szybko do swojego lapka i odpalił program analizujący cyrkulację atmosferyczną. Zwrócił uwagę na kilka pozornie niezwiązanych ze sobą szczegółów. Nie każdy by na nie zwrócił uwagę , a tym bardziej mało kto powiązał by je ze sobą. Szczególnie, że prognozy zarówno krótko-, średnio-, jak i długoterminowe pokrywały się ze sobą i pozornie nic nie wskazywało na jakąkolwiek zmianę. Każdy, ale nie Marcin. Wszelkie zjawiska pogodowe miały w nim wytrawnego przeciwnika. Wyczuwał każde załamanie pogody daleko wcześniej nim jakikolwiek najszybszy komputer meteo cokolwiek przewidział w swoich elektronicznych procesorach. Mózg ludzki wyprzedzał elektronikę, przynajmniej jeszcze w tym jednym wypadku.
Marcin Jastrzębski zajmował się meteorologią od lat, można by powiedzieć, że zjadł zęby na analizowaniu zdjęć satelitarnych, danych z radarów pogodowych i odczytów stacji meteo. Na meteorologię trafił przez przypadek. Choć jak sam uważał, nic nie dzieje się bez przyczyny i przypadki nie istnieją. Według Marcina każde zdarzenie było tylko reakcją na wcześniejsze wydarzenie. Tak było też i w jego przypadku. W szkole średniej pasjonował się fizyką, tak jak i jego ukochana dziewczyna z którą chodzili do jednej klasy o profilu matematyczno-fizycznym. Szczęśliwie oboje zdali maturę z bardzo dobrymi wynikami i chcieli razem składać dokumenty na fizykę w Warszawie. W międzyczasie postanowili wraz z całą, już teraz byłą, klasa zrobić sobie pożegnalne ognisko nad rzeką. Było fantastycznie, to był czas kiedy do szczęścia wystarczało pół piwa wypitego z kolegą na spókłę z jednej butelki. Kiedy wykruszony papieros wypalony we czworo smakował jak najlepsze kubańskie cygaro, a kiełbasa z ogniska miała smak najwykwintniejszej potrawy. Co więcej zajadali się nią bez musztardy, bo zwyczajnie upojeni szczęściem zapomnieli jej kupić. Był to cudowny wyjazd. Marcin był bardzo szczęśliwy. Do momentu kiedy nie zauważył swojej dziewczyny wychodzącej, z zarośli nad rzeką, razem z jego kolegą. Nawet nie przyjacielem, ale kolegą który gdzieś tam chodził razem z nimi do jednej klasy, ale nigdy jakoś nie mieli okazji poznać się lepiej. A teraz proszę, poznał się lepiej z jego dziewczyną. Jej rumieniec i przyśpieszony oddech już by wystarczały aby się wszystkiego domyśleć. Ale jej wzrok, a w zasadzie to że unikała jak mogła spojrzenia w oczy Marcina, nie zostawiał miejsca na domysły. Jeżeli dodać do tego jeszcze zmieszanie chłopaka, to w zasadzie wszystko było jasne. W tamtym momencie świat zawalił się Marcinowi na głowę. Nie wiedział jak się zachować i co robić, ale wiedział jedno, że musi jak najszybciej odejść, żeby nie eksplodować. Pobiegł w ciemność ścigany ich śmiechem. Pijany wściekłością oraz upokorzeniem, nawet nie wiedział jak trafił do domu. Wtedy to postanowił wycofać swoje dokumenty z dziekanatu wydziału fizyki i metodą chybił-trafi, złożył je na meteorologię.
Rozkochał się w meteorologii. Uwielbiał praktyki wakacyjne, śledził najnowsze trendy i nawet podszlifował swój angielski żeby być na bieżąco z fachową literaturą. Oczywiście podczas studiów miał kilka przelotnych romansów, ale żaden z nich nie był na tyle poważny, żeby odcisnąć trwały ślad w sercu Marcina. Nigdy do końca się nie pozbierał z tamtej zdrady i czuł że nie jest w stanie założyć rodziny. Jego rodziną stała się jego praca. Pomimo dość młodego wieku szybko awansował. A kiedy przed rokiem koordynator wojewódzkich służb meteo odchodził na emeryturę, namaścił właśnie jego na swoje stanowisko.
- Oberwanie chmury to małe piwo w porównaniu do tego co się szykuje po południu – powiedział sam do siebie, bo przecież mieszkał sam.
Marcin już wiedział, że po szesnastej będzie prawdziwy potop. Co gorsza najprawdopodobniej nawet na kilka minut przed intensywnymi opadami nic nie będzie na to wskazywało. Przewidywany współczynnik wydajności opadu oscylował w granicach 70, a więc w 12 stopniowej skali Chomicza należało dla prognozowanej nawałnicy stworzyć nowy trzynasty stopień. Oczywiście niczego nie można było przewidzieć na sto procent, ale Marcin wiedział, że tak właśnie będzie. Tylko potrzebował jeszcze czasu, żeby wyprowadzić wszystkie swoje obliczenia. Inaczej nikt mu nie uwierzy. Jakże żałował, że nie pracuje ze swoim poprzednikiem, ten by już wiedział co robić. A tak trzeba było tracić cenne minuty na żmudne obliczenia.
- To zajmie mi z godzinę- pomyślał Marcin – lepiej pojadę do biura. Tam mam wszystkie niezbędne dane. Poza tym zawsze będzie któryś z dyżurnych synoptyków, który pomoże mi w pracy. A w razie gdyby trzeba było kogoś ściągnąć to też łatwiej mu będzie to zrobić gdy będzie w pracy.
Tak – zdecydował – jadę.
Zastanawiał się jeszcze nad powiadomieniem innych służb, ale doszedł do wniosku, że bez dokładnych danych nikt mu nie uwierzy. Zresztą potrzebował wszystko jeszcze raz przeanalizować. Wiedział jednak, że jego poprzednik, samym swoim autorytetem sprawiłby, że nikt nie wścibiałby nosa w szczegóły. Brakowało mu jego wsparcia. Postanowił zatelefonować do niego. Ale to dopiero po dokładnej analizie.
IV
Upalna noc dała się we znaki wszystkim. Jerzyk spał bardzo niespokojnie i nad ranem przebudził się na chwilę, ale w ogóle nie czuł się wypoczęty. W głowie kłębiła mu się jedna myśl. Zresztą ta sama od kilkudziesięciu dni.
- Jak to się mogło stać? - Jerzyk zastanawiał się po raz kolejny, a w zasadzie cały czas myślał o tym jak to się mogło stać. Do tego jeszcze ten sen. Nawet nie straszny, ale przeraźliwie beznadziejny, tak jak i jego obecna sytuacja. Wszystko zmieniło się diametralnie kiedy się z niego wybudził. Jerzyk pogładził się po krótko ostrzyżonych włosach i rozmasował zdrętwiały kark. Coś poszło nie tak, ale co? Zebrał jeszcze raz rozedrgane myśli w obolałej od braku snu i nadmiaru stresu głowie. Powinien przeanalizować wszystko od samego początku. Tylko, co było początkiem. Pomyślał, że powinien zacząć od tego dziwnego snu.
Piękna, wiosenna łąka. Szmaragdowa zieleń trawy, przeplatana różnokolorowym ornamentem kwiatów, pieściła zmysł wzroku, Podczas gdy delikatny zefirek łagodził skwar przedpołudniowego słońca, bose stopy odszukiwały resztki porannej rosy w miękkiej murawie. Widnokrąg okalały soczyściezielone drzewa. Ich zieleń była żywa i rześka, wręcz widać było jak odżywcze soki krążą w ich listowiu. Była to zieleń jaką można zobaczyć tylko w maju lub na początku czerwca. Kiedy świeże listki już wyklują się ze swoich zimowych kokonów i zdążą wzrosnąć, a słońce jeszcze nie zdąży wypalić na nich swego płowego znamienia. I ten spokój, niesamowity spokój który przepełnia serce kiedy wiadomo, że wszystko jest na swoim miejscu. Jedyne określenie jakie przychodziło do głowy to idylla. Nigdy wcześniej ani nigdy już później miał nie zaznać takiego spokoju. Będąc cały czas pogrążonym we śnie Jerzyk zszedł łagodnym zboczem do zbitej z jasnobrązowych desek przystani. Deszczułki były nagrzane od słońca i przyjemnie spijały resztki rosy z bosych stóp. To chyba wtedy odmienił się jego los. Niepotrzebnie wsiadał do kajaku który był przycumowany krótką linką, aby nie zniósł go leniwy prąd przepływającej rzeczki. Musiał omamić go spokojny, zielony kolor na jaki był pomalowany jego kadłub. A także zachęcająco wystający z wnętrza pagaj, jakby wołający „Weż mnie do ręki a zaprowadzę Cię gdzie trzeba”. Dał się zwieść. Dał się zmanipulować. Mógł zostać na tej łące. To wtedy zadecydował się jego los. Gdyby tylko wiedział co przyniesie taki wybór to odwróciłby się od przystani i powrócił na swoją łąkę. Ale stało się. Odcumował kajak i wsiadł do niego. Pewnym gestem ujął pagaj i krótkimi, oszczędnymi ruchami zaczął wiosłować. Nie wiedział gdzie ma płynąć ale jednocześnie pewnie obrał kurs w górę rzeki, Przepłynął pod obrośniętym bluszczem mostkiem i ujrzał rozlewisko pokryte grążelami i okolone ciemnozielonym tatarakiem. Rechot żab ucichł i nawet ważki, obficie występujące nad wodą, gdzieś zniknęły. Już to powinno być sygnałem ostrzegawczym, ale jak zwykle odczytał go poniewczasie. Niepomny ostrzeżeń Jerzyk podpłynął do schodzącego do wody łagodną łąką, brzegu znajdującego się po jego prawej ręce. To jednak jest lewy brzeg – pomyślał, nie wiadomo czemu – bo płynę pod prąd. Łąka jaka się tam znajdowała była niemal lustrzanym odbiciem jego cudownej, spokojnej łąki. Rozpędził się i z impetem wślizgnął się kajakiem na brzeg. Udało mu się wysiąść nie mocząc stóp. Nie wiedział gdzie idzie ale coś kierowało jego kroki w kierunku kępy niewysokich drzew rosnących pośrodku łąki. Kiedy mijał drzewa ostry koci zapach uderzył go w nozdrza. Pomyślał, że jakiś kocur oznaczył terytorium na które nie należy wstępować. O gdyby wtedy się cofnął. Gdyby tylko nie wchodził na terytorium dla niego nie przeznaczone. A może właśnie tak miało być. Może to nieuchronny los pokierował go właśnie tam. Za drzewami łąka była mniej zielona, przybywało piasku. Ziarenka lepiły się do jego bosych stóp. W pewnej chwili spostrzegł, że idzie po grząskim, nagrzanym piasku, rzadko tylko porośniętym zrudziałymi źdźbłami trawy. Wtedy właśnie ujrzał piaskowy lej, osuwisko a właściwie krater. Rudo – szary piasek wznosił się dookoła leja na wysokość kolan. Gdzieniegdzie leżały bryły zlepionego żwiru. A we wnętrzu krateru… No właśnie postanowił zajrzeć do wnętrza, choć co ciekawego mogło być we wnętrzu wielkiej piaskowej dziury. A jednak leżały tam drzwi. No niby nic ciekawego. Stare drewniane drzwi z futryną. Musiały wiele lat poniewierać się w jakimś obejściu, aż w końcu niechlujny gospodarz porzucił je w lesie lub na skraju łąki. Oblazła z nich cała farba i brakowało klamki. Jerzyk przeszedł przez wał piasku okalający krater i zszedł do drzwi. Dlaczego? Sam nie wiedział. No bo co mogło być ciekawego w tych starych drzwiach. A jednak czuł tężejące napięcie, jakby niewidoczne promieniowanie przenikało całe jego ciało i kierowało jego zachowaniem. Był jak zahipnotyzowany. Zsunął się powoli do znajdującego się o nie więcej niż dwa metry poniżej dna leja i postanowił przewrócić drzwi aby sprawdzić czy pod nimi nic nie ma. Czego się spodziewał? Skarbu, zwłok a może jakiejś wskazówki co dalej robić. Sam tego nie wiedział, ale wiedział, że musi zajrzeć pod te drzwi. W zasadzie to czuł, że nie powinien tego robić, ale jednocześnie jakiś imperatyw mu to nakazywał. Był jak zdalnie sterowany robot, który nie jest w stanie przeciwstawić się poleceniom przesyłanym przez fale radiowe. Chwycił za krawędź futryny, ale okazało się, że wrota musiały tu leżeć od dawna, gdyż przywarły do podłoża. Były jak przyklejone. Wsunął głębiej palce pod spłowiałe drewno, napiął grzbiet i zaparł się z całej siły. Drzwi odskoczyły z cichym trzaskiem. Jerzyk zdążył tylko pomyśleć, że nie był to najlepszy pomysł. Zauważył kątem oka, że pod drzwiami jest wygrzebana dziura, jakaś jama w osuwającym się piasku i poczuł jak porywa go spływający jak woda w wodospadzie, żwir. Wpadając do dziury zakręcił się jak w wirze i poczuł ziarnka piasku wdzierające się do nosa, oczu, ust, gardła. Chciał odkasłać, ale napór żwiru mu nie pozwalał. Zrobiło mu się ciemno przed oczyma. „Po co się ruszałem ze swojej łąki”- pomyślał i przestał oddychać…
Jerzyk zgiął się w pół, siadając na łóżku i jednocześnie robiąc gwałtowny, paniczny wdech. Rozkaszlał się próbując pozbyć się żwiru zalegającego w gardle. Okazało się jednak, że nie ma go tam. Podniósł ręce do oczu aby je przetrzeć i spostrzegł, że to nie żwir je skleja lecz są zapuchnięte od koszmarnego snu. Rozchylił bolesne powieki i spostrzegł, że siedzi na łóżku. Spostrzegł też, że nie był sam. Obok ktoś leżał. Kobieta. Jeszcze nie wiedział co jest jawą a co snem. Jeszcze miał przed oczyma warstwy piachu, które jak słoje drzewa migotały różnobarwnie przed oczyma, kiedy on spadał w dół. Czuł pod paznokciami piach, który dostał się tam gdy próbował chwycić się nierównych piaskowych ścian. Jednocześnie wiedział już, że to był sen. Ale zaraz. Coś nie pasowało. Spojrzał na dziewczynę leżącą obok. Spała na boku, z głową ułożoną dyskretnie na wyciągniętym ramieniu, wstydliwie chowając twarz pod gęstwiną włosów. Wyglądała znajomo. Ale włosy powinny być chyba dłuższe. I ten kolor. Chyba powinien być inny. Twarzy nie widział, ale pomimo, że zarys policzków wyglądał znajomo, to jednak wiedział już, że nie jest to osoba którą wcześniej znał. Była to całkowicie inna kobieta, niż ta z którą powinien się obudzić w jednym łóżku. Nie wiedział co robić. Nagle poczuł się bardzo źle. Chciała go rozboleć głowa. Rozejrzał się i zauważył stojącą obok łóżka butelkę wody. Drżącą ręką niepewnie ujął butelkę, odkręcił ją i podniósł ją do ust. Chłodna, lekko gazowana woda dobrze mu zrobiła. Poczuł się nieco lepiej, zerknął na lewy nadgarstek, gdzie powinien znajdować się zegarek na metalowej bransolecie. Był. Chociaż jedna rzecz była na swoim miejscu. Sprawdził godzinę. Było wpół do piątej. Godzina pobudki Lorda Kitchnera pod Omdurmanem. Dla Jerzyka oznaczało to jeszcze półtorej godziny snu. Nie wiedzieć czemu przypomniał mu się wierszyk który powtarzali brytyjscy żołnierze mozolnie poszerzający granice imperium kolonialnego:
"Whatever happens,
We have got
The Maxim gun,
And they have not."
Jerzyk sam poczuł się lepiej. Nie wiedział czy sprawił to orzeźwiający chłód wody, czy wspomnienie o męstwie Kitchenera. Najważniejsze, że oddaliła się od niego zmora niepozwalająca mu głębiej odetchnąć. Położył się i zaczął zastanawiać się kim jest kobieta leżąca obok. Chciał ją nawet obudzić i po prostu zapytać o to. Jednak był tak zmęczony poprzednim koszmarem, że nie wiedząc nawet kiedy znowu zasnął. Niestety i tym razem sen nie przyniósł mu ukojenia.
Jerzyk wchodzi po schodach na strych. Zna tutaj każdy zakamarek, bo jest to dom gdzie spędził swoje dzieciństwo i młodość. Bawił się tutaj w chowanego wyszukując wszystkie możliwe skrytki. Tutaj jest u siebie. Znł każdą wytartą cegłę, każdą spękaną belkę, każdą sękatą deskę. Wiedział gdzie schowane są zapałki i gdzie leży świeca przygotowana na wypadek awarii sieci elektrycznej. Nie mogło tam być niczego o czym by nie wiedział. A jednak…
Jednak okazało się, że stary dom go może zaskoczyć. Zupełnie jak wieloletnia towarzyszka życia, która pewnego dnia bez zapowiedzi pakuje się i odchodzi nie zostawiając nawet kartki z wyjaśnieniami.
Obok komina Jerzyk widzi szczeliny w ceglanej ścianie. Układają się one w zarys drzwi. Patrząc pod katem widać teraz już wyraźnie, że są to drzwi. Ale skąd się wzięły. Nie miały prawa tutaj być. Jerzyk jeszcze będąc dzieckiem wielokrotnie dotyka tej ściany, odbijał o nią piłkę i musiałby wiedzieć o tych drzwiach. A może dziadek budując dom wybudował skrytkę o której nikt nie miał prawa wiedzieć? Jerzyk popchnął drzwi, które nagle okazało się, że są wykonane ze starych desek pokrytych z zewnątrz spękana zaprawą murarską i kawałkami cegieł. Otwieraniu drzwi towarzyszyło przeraźliwe skrzypienie, jakby jęk konającego.
To chyba znowu nie jest najlepszy pomysł – przemknęło przez głowę Jerzyka.
Brnął jednak dalej, po otwarciu drzwi ujrzał drewniane, straszliwie powypaczane schody prowadzące na drugi poziom strychu.
Dziwne – pomyślał – z zewnątrz nic nie widać, a tu drugie piętro strychu. Może to jakaś okupacyjna skrytka.
Drugi poziom strychu był wysoki na kilka metrów, jak nawa kościelna. Przez nieliczne szpary w dachu przenikało ostre światło słoneczne potęgujące mroczne wrażenie. Całe pomieszczenie było puste. Poza unoszącym się kurzem nic tam więcej nie było. Ale czy na pewno. Jerzyk przeszedł kilka kroków od schodów i przystanął. Zadarł głowę do góry i obrócił się dookoła, lustrując, na ile to było możliwe, całe pomieszczenie. I wtedy zauważył dziwne cienie wirujące pod wykonanym ze starych desek sklepieniem. Gdyby nie te kilka promieni słonecznych przedzierających się przez szpary w spękanym dachu, nic by nie zauważył. Zresztą, sam nie wiedział, czy wirujące cienie nie są wytworem jego wyobraźni. Tak naprawdę widoczne były tylko na granicy pomiędzy światłem a mrokiem.
Nagle poczuł w głowie wirujący głos i uświadomił sobie, że widzi dusze potępionych, które z jakiejś przyczyny nie mogły ulecieć do swojego świata.
- Tak, to co widzisz, jest tym co myślisz – zaszeptał szyderczo w jego głowie chrapliwy głos.
- Kim jesteś…? – chciał krzyknąć Jerzyk, ale nie mógł wydobyć głosu ze ściśniętej krtani.
- Jestem tym o kim myślisz, chcę Ci pokazać co Cię czeka. Będziesz potępiony. Pójdziesz w prawo, będziesz potępiony. Pójdziesz w lewo, będziesz potępiony. Zostaniesz w miejscu i też będziesz potępiony. – huczał w jego głowie głos.
Jezu, ale dlaczego – usiłował zawołać Jerzyk, ale ponownie głos uwiązł mu w krtani. Jednocześnie skonstatował, że głos brzmi w jego głowie, a on sam nie musi nic mówić, wystarczy, że pomyśli a ta obca istota i tak wie o tym. Czy to nie jest telepatia?
- Nie wzywaj tego imienia!!! Nie tutaj!!! – zahuczało w głowie Jerzyka, tak mocno, że aż poczuł ból rozsadzanej czaszki. – Chcesz wiedzieć dlaczego? Jesteś mordercą!
- Ja? – pomyślał Jerzyk – ale jak to???
- A kto zamordował miłość. Już nie pamiętasz Anastazji? Dla morderców uczuć nie ma miłosierdzia, nie znałeś tego oczywistego dogmatu? – posiadacz głosu wiedział o nim wszystko, co zważywszy na okoliczności tej niecodziennej konwersacji nie powinno dziwić.
- Boże, Ty wszystko wiesz – załkał w myślach Jerzyk.
- Widzisz, nawet w jednym twoim zdaniu nie ma prawdy. Musisz zawsze dołożyć choć odrobinę fałszu. Dla twojej wiadomości: nie jestem Bogiem, ale przynajmniej druga część zdania jest prawdziwa. Jak na Ciebie to już jest postęp. – Jerzyka już przestawało dziwić, że konwersacja przez cały czas odbywała się telepatycznie.
- A…ale co ze mną?
- Doprowadziłeś do tego, że twój los nie zależy już od Ciebie. Idź, jest jedna szansa na milion, że będzie Ci wybaczone. Wtedy wymkniesz się z mojej władzy.
Jerzyk zaczął się cofać powoli w kierunku schodów, w głowie miał mętlik i tylko jedną jedyną szansę na milion. Nawet nie zdążył się zdziwić całym zajściem, bo głowę zaprzątała mu tylko myśl jak wykorzystać tę szansę. Nie zauważył, a w zasadzie nie wyczuł stopą, że za nim zaczynają się schody. Poleciał na dół, łamiąc z trzaskiem kilka spróchniałych desek. Zdziwiony zauważył jeszcze, że lepiej niech łamią się deski niż jego kości. Nagle poczuł silny ból głowy, spadając musiał się w nią uderzyć.
Jerzyk, tym razem obudził się obok łóżka.
- Co się tak rzucałeś? Spadłeś. Coś krzyczałeś. Co się z tobą chłopie dzieje – dobiegł z łóżka głos, który tym razem należał do jego żony.
Jeżyk obmacując głowę na której wzrastał imponujących rozmiarów guz, myślał o tym co się stało i wiedział, że nie jest w stanie tego ogarnąć, tak jak do tej pory nie ogarniał swojego życia.
- Która godzina? – wyjęczał, usiłując wstać z podłogi.
- Już dawno po szóstej. Miałeś w weekend zadzwonić do ojca, a dziś sobota.
Sobota, pierwszy weekend wakacji. Nagle uświadomił sobie, że zaczyna się trzydziesty piąty dzień rozłąki. Trzydzieści pięć dni pustki, beznadziei i rozpaczy. Trzydzieści pięć dni odkąd odszedł od Anastazji i powrócił, ku uldze całej rodziny, do żony i syna. Postąpił tak jak wszyscy mu doradzali. Jednak Jerzyk wiedział, że wszyscy to nie on i za niego nikt inny życia nie przeżyje.
- Dobrze, zadzwonię do niego po śniadaniu – Jerzyk, z wykształcenia i zamiłowania historyk sztuki niełatwo dogadywał się ze swoim ojcem, specem od drogownictwa. Trudno być synem perfekcjonisty, za jakiego uchodził Marek Bułkowski.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania