Jaśmina

Tuż nad ranem obudziła mnie odwrócona świeca. Gromnica w zasadzie, taka jakich było pełno w kościele ustrojonym do naszego ślubu. Od czasów dzieciństwa nie miewałem snów, które bym pamiętał. Ten zapamiętam na całe życie. Stała sobie do góry kołami i się paliła się tym swoim odwróconym płomieniem. Mlaśnięcia wosku o posadzkę tworzyły takt dwudzielny, rozsadzały bębenki i w jednej chwili zamieniły się w odgłos znajomych kroków, odbijany przez szpitalne kafelki.

Jaśminowy, dwurzędowy frak. Zacieram ręce. W końcu ten dzień. Jaśmina zdecydowała, że ślub ma być wtedy gdy pachną jaśminy, a kościół i goście udekorowani jaśminem. Sterylnie i delikatnie. Nieskazitelnie. Ja dla niej wszystko. Moja księżniczka. Oczy jak pradawne oceany.

Rusz dupę człowieku, bo się spóźnisz na własny ślub.

Widelec już by wskoczył z łapami i ogonem, który robi karuzelę. Z jęzorem, który budzi lepiej niż wszystkie kawy świata. Byłeś taki dzielny jak cię targaliśmy z Wykrotem na Rysy. Razem pokonaliśmy pion. Taki kudłaty ekwipunek, co go każdy tuli do serca, że niby to tobie trzeba dodawać otuchy. Chłopaki nie płaczą. Bądź dzielny i teraz chłopie, tak trzeba. Czasem po prostu tak trzeba. Padłem z wrażenia jak zobaczyłem nasze nowe lokum. Księżniczka ma rękę do tych ozdóbek i fizdrygałek. No i lubi czysto w domu. Nieskazitelnie. Buciory ani psy nie wchodzą w rachubę. Zrozumiałeś to i zamilkłeś już po drugim uderzeniu. Z ciągle zdumionymi oczami, które już tak zostały. Usta jak jedwab. Moja porcelanowa laleczka.

Usta i księżniczkę już raz wyszarpałem z jego łap i z jego pościeli. Była od zawsze moja, od zawsze wiedziałem, że weźmiemy ślub. Że będzie tylko moja i żaden doktorek od wariatów mi jej nie zabierze. Albo skończy jak pies.

Podnieś się z tego wyrka korku i pędź do kościoła, a nie wspominaj dyrdymały. Zanim znów wyciągnie rękę jak po swoją.

A mnie bez niej nie ma. Ja dla niej wszystko.

Wykrot znów organizuje wyprawę. Razem pokonaliśmy wiele ścianek, dwutysięczników, trzytysięczników. Bywało, że nie otworzył paszczęki przez wiele dni. Od czasu do czasu wydawał jakieś pomruki, które z czasem potrafiłem rozszyfrować. Tak jak matka zaczyna rozumieć radosny bełkot dziecka uczącego się mówić. Bywało, że Wykrot dniami i nocami warował w szpitalnym korytarzu, przy drzwiach mojej salki. Nieporuszony jak Han Solo zamrożony w bryle karbonitu. Stary czekam na ciebie, wszystko czeka, cały nowiutki sprzęt. Ale Księżniczka mówi, że góry to śmierć. Nie rozklejaj się, tak trzeba. Nie można było dopuścić, żebyś stanął nam na drodze. Zerknij na liny, czy nadają się jeszcze. Wziąłeś tę w której było widać biały rdzeń, a wokół kilka nitek oplotu. Wiem, że tak naprawdę zrozumiałeś wszystko w tej samej sekundzie, gdy oplot ze świstem rozwiązał się i powoli spadał w przepaść, niesiony zachodnim wiatrem. Sam mówiłeś, że jak umrzeć to w górach. Byle nie we własnym łóżku jak baba. Mój płatek róży.

A dziś jest ten dzień. Pokonałem wszystkich. Setki jaśminowych świec w całym kościele. Najważniejsza uroczystość w miasteczku. Taka podniosłość. Taka moja ona.

Igiełki w splocie słonecznym, gdy słyszę jego spokojny głos i złowróżbny odgłos kroków po posadzce szpitala, wyraźnie skierowanych w naszą stronę. Jaśmina przysiada na brzegu łóżka i lekko drży. Patrzy na lekko uchylone drzwi pomalowane na biało farbą olejną, zza których dolatuje do nas echo słów: „utrafiliśmy z dawką…”

Tym razem jej nie dostanie.

Już raz mu się udało. Dwa lata temu, gdy jaśminowa suknia i frak już na nas czekały niecierpliwie, po prostu przestałem być czujny. Omamił ją swoim miękkim głosem i zawłaszczył. Doktorek, którego kocha całe miasteczko i cała Polska. Ale ja znałem ten głos od dawna i wiedziałem co knuje, knur jeden. Gdzieś w środku kołatała się intuicja, że w tej walce nie mam szans. Pytania dlaczego właśnie ja, dlaczego właśnie ona, nie miały sensu. Mógł mieć każdą, z tymi swoimi pięknymi, przeszywającymi oczami, ruchami jak kot i sercem na dłoni dla każdego żebraka, schizofrenika i gołębia ze złamaną nóżką.

Tym razem nie dam za wygraną. Księżniczka mówi: albo prochy albo ona, więc teraz prochy pod język, a potem do klozetu. Wszystko jest pod kontrolą aniołku, z nimi też sobie poradzę. Moja bogini.

Ruchy człowieku, bo nie zdążysz na własny ślub.

- Panie Pawle… - cierpliwy, znajomy głos nad moją głową. Nie chcę twojej litości. Po prostu wypuście mnie stąd! Jeśli teraz nie zdążę do kościoła, stracę ją na zawsze.

Ostry zapach dezynfekcji i lekarstw wdziera się przez nozdrza i skórę.

- Ty złodzieju, masz wszystko. Po co ci ona?

- Panie Pawle, rozmawialiśmy o tym wiele razy…

- Zabrałeś mi ją znowu.

- Przecież pan wie, że nie ma żadnego ślubu…

Zabiłeś ją doktorku.

- Panie Pawle, rozmawialiśmy już o tym podczas wczorajszej sesji i każdej wcześniejszej. Proszę się postarać nie myśleć już o tym więcej. Pan doskonale zdaje sobie sprawę, że nie ma żadnej Jaśminy. A dwa lata temu nie było żadnej Róży, a wcześniej nie było Narcyzy. Wydaje nam się, że ta dawka leku ustabilizowała pana na długo. Ale to jest oczywiście pana decyzja, czy będzie pan zażywał leki. Wszystko teraz jest w pana rękach. Wie pan, że rodzina czeka, przyjaciel, wspinaczka…

To koniec. Tym razem to naprawdę koniec.

- Proszę się ubrać. Na dole czekają na pana, wypis załatwiony.

Na zewnątrz słońce zalało świat. Przed wejściem, zamrożony w bryle karbonitu siedział Wykrot. Bez drgnienia jednego mięśnia wydał powitalny pomruk. Gwałtowne mlaśnięcie jęzora, po szyi, oczach i uszach. Takie, które budzi lepiej niż wszystkie kawy świata. Na mój widok Widelec zakręcił ogonem, który zrobił karuzelę. Wszędzie pachniało jaśminem.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania