Jaźń i Małgosia, cz. 1

- Małgocha, czy ty wiesz jak ja cię niewiarygodnie mocno, z całych sił kocham?

Po raz pierwszy odważył się na te słowa. Płynące wody Wisły szumiały kojąco, a wiatr rozwiewał włosy. Na twarzy Małgosi dało się wyczuć łagodny uśmiech.

- Całka z sinus x? – rzuciła znienacka, a jej oczy zaświeciły jak dwa rozżarzone węgielki.

Całek jeszcze nie przerabiali. W nowym programie liceum chyba w ogóle ich nie było. Kojarzyły mu się głównie z całowaniem, a więc, jak nie patrzeć, z czymś na razie absolutnie nieosiągalnym.

- Całka zapałka dwa kije, kto się nie schowa ten kryje – sam nie wierzył, że mu się tak to wszystko zgrabnie zrymowało, uśmiechnął się odpowiednio szeroko i spróbował objąć Małgosię ramionami, ale mu się sprytnie wyrwała. Nie był typem gaduły, ale przy niej wznosił się na istne wyżyny konwersacyjnej kreatywności. Inna sprawa, że pewną rolę mógł też odegrać xanax, zażyty profilaktycznie przed wspólnym wyjściem.

Wstali i szli teraz w kierunku Mostu Gdańskiego. Jeszcze dalej po lewej słońce pomału chyliło się ku zachodowi. Chciał jej jakoś zaimponować, ale nie było to zbyt łatwe. Zaryzykował więc następującą propozycję:

- Ożenię się z tobą, jeśli powiesz mi, jaka jest pochodna z e do x.

Ku jego zaskoczeniu zaśmiała się perliście – i serdecznie.

Był to słoneczny dzień wiosenny. Miała na sobie flanelową kraciastą koszulę i wytarte, dość luźne dżinsy. Obcisłych ubrań by nie zniosła.

- Janusz, wracajmy już może do domu. Mam trochę materiału do przerobienia przed olimpiadą z fizyki.

Nie znosił, gdy mówiła do niego "Janusz". Zwrócił jej ze dwa razy uwagę, rzecz jasna odpowiednio delikatnie, że nie tak brzmi jego imię, ale nie odniosło to oczekiwanego skutku.

- Przypomnij mi – zagaił – na jakie kierunki, poza fizyką, aplikujesz?

- W drugiej kolejności matematyka – ale raczej ta opcja nie grozi – laureaci olimpiad mają pierwszeństwo.

- Chwila... ale jeszcze nie było olimpiady...

- Mam jakieś dobre przeczucie – nie mogła powstrzymać uśmiechu. Skromność nie była jej mocną stroną. Ale w porę zapanowała nad tym i dodała – A ty, Janusz, jakie studia wybierasz?

- W kolejności: fizyka, informatyka, ewentualnie matematyka.

- Janusz, jak to? Przecież nawet nie znasz całek.

- Janusz, nie znasz całek, nie znasz całek – przedrzeźniał ją. – A czy ty w ogóle wiesz, co to jest różniczka?

- Różniczka... - jakby zawahała się

- Różniczka – potwierdził pytanie.

- Cóż... przyznam, że akurat definicji książkowej przypomnieć sobie nie mogę, ale chyba zarówno w ujęciu Newtona, jak i Leibniza, to chyba jest po prostu... hmm.. no co to jest ta różniczka?

- Trochę, przyznam, zmartwiłaś mnie. Dziwię się, że nie wiesz. Jak powszechnie wiadomo różniczka to wyniczek odejmowanka.

Marsowe czoło Małgosi rozjaśniło się, wybuchła śmiechem, a następnie naburmuszyła się.

- Zapewniam cię, że takie żarty nie przybliżą cię do upragnionych studiów.

W razie potrzeby wykupię doładowanie w NeuroTech, widziałaś reklamy?

Małgosia zatrzymała się w pół kroku.

- Co jest Małgocha? Siły cię opuściły?

- Czy ty wiesz, co ty powiedziałeś? - to był inny głos. Głos razy dwa albo i trzy.

- Hmm... spytałem tylko z troską, czy aby siły cię nie opuściły... (ale widać nie...)

- Nie o to pytam, to wcześniej!

- Wcześniej, wcześniej... No, mówiłem o tych kursach, które można sobie wgrać prosto do mózgu... W sumie fajna sprawa chyba...

- To jest bardzo niebezpieczna rzecz dla bardzo bogatych bardzo idiotów. Wiem, co mówię, mój tata pracował kilka lat w tej firmie.

- Twój tata pracował w NeuroTech?!

- Przecież chyba mówię wyraźnie. Trzymaj się od tego z daleka, niech cię nie zmylą atrakcyjne reklamy, absolutnie nieznane są skutki uboczne... Z tego co wiem, może dojść do zamazania praktycznie dowolnego obszaru pamięci klienta. Reklamacje nie są uwzględniane. Naprawdę nie radzę.

- To jak niby ta usługa została dopuszczona do klientów?

- Jak? Wysil trochę mózgownicę.

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że...

- Nie, absolutnie nic nie chcę powiedzieć.

Zrobiło się trochę smutno. Małgosi prawdę powiedziawszy żal trochę było Jasia, a i też trochę głupio, że go potraktowała jednak dość szorstko

- Janusz, przepraszam, jeśli cię dotknęłam... Chciałam po prostu, żebyś wiedział, że z tym nie ma żartów. A można po prostu sięgnąć po dobrą książkę, jest mnóstwo wspaniałych pozycji, które są i lekkie, i kształcące, zarówno porywające, wciągające po uszy, jak i otwierające oczy na istotne zagadnienia społeczne. Ostatnio czytałam ważną pozycję gatunku Science Fiction: "Paradyzję", której autorem jest twój imiennik, Janusz Zajdel, pożyczę ci.

W tym momencie naszła Jasia ochota, żeby Małgosi solidnie przyłożyć. "Twój imiennik, Janusz Zajdel", powtórzył za nią w myślach. Był wściekły.

- To niewiarygodne, jak aktualny po dziś dzień jest ten utwór – ciągnęła Małgosia. - Kto wie, może dlatego jest teraz o nim tak cicho. Zarówno o autorze, jak i tej powieści. Inna sprawa, że nie jest łatwo przedzierać się niedobitkom czytelników w powodzi totalnego chłamu...

- Chętnie przeczytam, dziękuję, fajny pomysł – powiedział uprzejmie. "W końcu kto wie", pomyślał, "może wspólne lektury pomogą mi zbliżyć się do niej".

- Ciekawe, że w tej książce ważną rolę odgrywa efekt Coriolisa, o którym niedawno się uczyłam. Wytłumaczę ci.

I reszta spaceru upłynęła im w miłej atmosferze.

 

***

 

I gdy już opadli głowami na poduszkach, wciąż chciwie, ze świstem łapali powietrze, ich klatki piersiowe to wznosiły się, to opadały, powietrze było gorące i wciąż poruszone, przesycone zapachami ich ciał. Jak dobrze znali ten moment, ileż to już lat ćwiczyli podobny schemat. Upojnie, ale jednak podobnie. "Czas na trawkę", mniej więcej w tym samym momencie pomyślało każde z nich, ale jeszcze dość długo żadne nie było w stanie wprowadzić w życie tego zamiaru.

Wkrótce powietrze zasnute było dymem.

- Nie da się jednak zaprzeczyć, że z każdym rokiem, z każdym miesiącem naszego życia, pamięć nasza słabnie, gubimy wiedzę, gubimy zdarzenia, gubimy de facto siebie samych...

Nie czuję się jakoś aż tak zagubiona...

Milczeli przez dłuższą chwilę.

- Wiem, wiem... nie myśl sobie... próbuję myśleć racjonalnie, ale... ale to jest taka trudna decyzja.. a mi jest wciąż tak dobrze.. Hmm.. egoistka ze mnie

- Kto nie ma w sobie odrobiny zdrowego egoizmu niech pierwszy rzuci kamieniem. Ale trzeba sobie zdać sprawę, że nikt z nas nie jest wieczny i trzeba zacząć trochę myśleć o sobie w nieco dłuższym terminie, nawet jeśli w chwili obecnej mamy wsparcie wszystkich możliwych medykamentów, nie wyłączywszy tych uznanych w większości cywilizowanego świata za nielegalne...

- Pomyślałby kto, że zmuszam cię do tego wszystkiego. Ze swoją smykałką do łączenia nauki z biznesem znalazłbyś z pocałowaniem ręki świetne stanowisko w niejednym koncernie...

Szybko zorientowała się, że jednak nieco zagalopowała się, więc, aby przykryć ten nietakt, przywarła do jego ciała z nową, świeżą pasją.

- Mistrzu... - wyszeptała.

- Małgorzato... - westchnął niemalże mimowolnie.

Co tu dużo mówić, prawda była taka, że ich romans trwał zaskakująco długo. I Małgorzata miała jednak pewne wyrzuty sumienia, wszak to ona była przełożoną.

- Więc mówisz, że ta dziewczyna nie jeździ ani rowerem, ani na wrotkach, ani na rolkach, ani na żadnej hulajnodze?

- Nic. Tylko te spacery z tym jej niby-chłopakiem... Kompletnym outsiderem... To znaczy z kolegą z klasy.

- Nie biega nawet? Bieganie przecież takie modne teraz.

- Nie... nie biega.

- Łyżwy? Narty?

- Nic z tego. Nawet nie licz na saneczkarstwo sportowe.

Cisza.

- No to mamy kłopot... Ale względnie samotna, wyobcowana, sawantka, tak?

- Mówię ci że tak.

Chwila rozmyślań. Chwila oddechu.

- Ale nie zespół Aspergera?

- Nie jestem pewien, prawdę rzekłszy, ale chyba nie. Zresztą kto ogarnie ten dziwny zbitek cech psychofizycznych. Czy ktoś w ogóle udowodnił, że to nie jest żaden psychologiczny artefakt?

- Nie wiem, nie miałam czasu...

- Nieważne – przerwał jej w pół słowa - szansa może być niepowtarzalna... Technologicznie jesteśmy gotowi w dwustu procentach. Spójrz tylko, to jej najświeższe zdjęcie, jakim dysponujemy.

Nie była to papierowa odbitka, ale wyświetlacz smartfonu miał wysokie parametry.

- Ty egoisto! Młódki ci się zachciewa – daremnie starała się, by zabrzmiało to jak przekomarzanie.

- Zrobisz co zechcesz, z kim zechcesz. Bądź wola twoja – chciał być szorstki, ale zabrzmiał zupełnie jak troskliwy ojciec.

- Tak, a ty sobie z radością pokierujesz firmą, prawda?

- Oczywiście już zdecydowałaś za akcjonariuszy...

- Och, daj spokój... Tak czy siak, to jednak jest pewien czynnik ryzyka. Ale raczej całkiem z firmy cię nie usuną, przynajmniej dopóki nie jesteś w zarządzie...

 

Milczeli przez długą chwilę.

- Jak właściwie ją namierzyliście?

- Hmm... na pewno chcesz to wszystko wiedzieć?

- Raczej wolałabym, zanim podejmę decyzję.

- Hmm... Dobra. Skoro tak... Pamiętasz jak kilka lat temu Dawid z żoną zaprosili nas na uroczystą kolację z okazji jego awansu?

- Coś niecoś jakby widzę przez mgłę...

- A pamiętasz jak w pewnym momencie weszła do salonu ich córeczka i przecierając rączkami swe zaspane oczy najbardziej uprzejmym głosem na świecie wyśpiewała "Dzień dobry"?

- No ba.

- To właśnie ona.

 

***

 

Przez oszklone drzwi do obszernego laboratorium weszło dwoje młodych ludzi. Uzbrojona w długie nogi niebieskooka blondynka miała na sobie obcisłą beżową kraciastą spódniczkę i jasną bluzkę, chłopak zaś był szczupłym szatynem i miał na sobie dżinsy, t-shirt i wyraz twarzy Ashtona Kutchera. Przywitali się serdecznie z lekarzem, wymienili zdawkowe uprzejmości, po czym dziewczyna z uśmiechem na twarzy położyła się na posłaniu, które po chwili wciągnęło ją w otchłań dziwnej maszyny do złudzenia przypominającej wielki tomograf, z którego wystawały właściwie tylko jej nogi. Sobowtór Ashtona Kutchera wertował chciwie jakieś kolorowe foldery, a po chwili już przechadzał się po laboratorium wyglądając przez wielkie okno z pięknym widokiem na warszawskie wieżowce w ścisłym centrum miasta. W tym momencie czas zaczął płynąć szybciej, Ashton chodził jak mrówka z lewa na prawo, jego dziewczyna przebierała nogami, a w prawym dolnym rogu ekranu ukazał się widzom zegar z pędzącą jak w transie wskazówką sekundową.

Trzeba przyznać, że internetowa reklama NeuroTech robiła wrażenie. Jednak Jaś nie chciał poprzestać na materiałach reklamowych. Owszem, był pod wrażeniem, jednak ostrzeżenia Małgosi kazały mu podejść z ostrożnością do oferty firmy NeuroTech - tego niewątpliwego pioniera branży. Sprawdził wszelkie możliwe dostępne publicznie informacje – wszystko wyglądało nieskazitelnie: firma od kilkunastu lat była notowana na amerykańskim rynku spółek technologicznych – Nasdaqu – i, co więcej, w zeszłym roku jako pierwsza w historii wszechświata stała się spółką "sześciocyfrową' – cena jednej akcji wynosiła obecnie – po kursie w piątek wieczorem - ni mniej ni więcej, tylko 123 tysiące 456 dolarów.

"Jakieś jaja", myślał Jaś, "123.456. Brakuje tylko siódemki, ósemki i dziewiątki".

Rzeczywiście, tych trzech cyfr brakowało, jednak wcale nie psuło to nastroju zarządu NeuroTech. Pełna nazwa firmy, po wszystkich fuzjach i przejęciach, brzmiała: "NeuroTech BioSciences", jednak większość inwestorów identyfikowała ją jako NeuroTech albo po prostu NTH.

Owszem, cena jednej akcji spółki była imponująca, ale jeszcze większe wrażenie robiła oferta firmy. Jasiowi udało się dotrzeć do pełnej oferty dla polskiego konsumenta wraz z cennikiem, który zaczynał się od najmniej popularnych produktów. Polski oddział NeuroTech BioSciences zatrudniał niewiele ponad tysiąc pracowników i oferował klientom wczytanie do pamięci ponad 300 różnorakich kursów. Niestety, konsument zdecydowany na dokonanie transakcji musiał równocześnie zrzec się możliwości uczestnictwa w większości popularnych teleturniejów. Nie zezwalały one bowiem, by wśród uczestników znalazły się osoby, które wspomagały się szkoleniami NeuroTech (całkowicie lub z wybranych dziedzin, w przypadku teleturniejów tematycznych). Prawdę rzekłszy, była to dla firmy niezła reklama...

Ceny zaczynały się od promocyjnych 2.999 zł za najmniej popularne kursy w rodzaju "Historia muzyki klasycznej" albo "Flora i fauna polskich lasów", kończąc się na 19.999 zł za szkolenia najbardziej rozchwytywane (np. "Programowanie w C++, C# i C$"). Szkolenie interesujące Jasia – "Rachunek różniczkowy i całkowy" – kosztowało, bagatela 4.999 zł i było całkowicie poza jego zasięgiem, nawet gdyby po korzystnej cenie sprzedał używany samochód, który dostał od rodziców na osiemnaste urodziny, a którego szczerze nie cierpiał. No chyba że mógłby wykupić połowę kursu – sam rachunek całkowy – jednak Jaś miał poważne obawy, że taka opcja nie wchodzi w grę.

Dodatkowo firma prosiła klientów o podejmowanie decyzji z rozwagą, gdyż ze względów zdrowotnych zalecane było, aby rocznie jeden klient dokonywał nie więcej niż pięciu transferów wiedzy.

W międzyczasie urocza blondynka wydostała się spod "tomografu" i po chwili robiła już smartfonem zdjęcia swego Romeo, a właściwie dolnej jego części, we wszystkich możliwych ujęciach. Gdy się jej już to znudziło, zaczęła sobie pstrykać selfies. Wtedy do tej części laboratorium wszedł pracownik i wskazał jej niezbyt rzucające się w oczy miejsce, w którym leżał sobie selfie stick, aby klienci mogli się nim nacieszyć czekając na swoją drugą "połówkę". W tej części reklamy czas płynął dużo wolniej niż poprzednio: dziewczę próbowało różnorakich ujęć i wygibasów na tle panoramy Warszawy, nóg "Ashtona", a także ujęć bez tła, a gdy już się jej to wszystko znudziło, próbowała wertować foldery, ale wkrótce okazało się, że wczytywanie szkolenia właśnie się zakończyło. Padli sobie w objęcia i, wzbogaceni o solidną porcję wiedzy i umiejętności, wyszli z laboratorium uśmiechnięci, gestykulując i wymieniając się spostrzeżeniami na temat bogactwa wiedzy, jaką właśnie w ekspresowym tempie posiedli.

Jaś zamknął okno przeglądarki, przygładził swe jasne, lekko rudawe włosy i wyszedł na spotkanie z Małgosią.

 

- O, idzie Jaś Fasola! – usłyszał Jaś głos z drugiej strony ulicy, lecz nie miał czasu głębiej się nad tym zastanowić. Nawet o xanaksie zapomniał.

Szedł prosto do Małgosi, wcisnął guzik domofonu i już po dwóch, trzech minutach szedł ze swoją ukochaną w kierunku nadwiślanych bulwarów. Wręczyła mu egzemplarz "Paradyzji", który, choć lekki, zawadzał mu teraz pod pachą. Ale zauważył, że i Małgosia dzierży coś w dłoni i właśnie otwiera książkę.

- Wiesz, efekt Coriolisa pojawia się też w jednym z wcześniejszych utworów Janusza Zajdla, to opowiadanie pod tytułem "Diabelski młyn". Rzecz dzieje się na takiej dziwnej stacji orbitalnej w kształcie dętki ze szprychami, przeczytam ci kawałek: "Jan " - bo główny bohater tego opowiadania ma na imię Jan, powiedziała Małgosia i uśmiechnęła się do Jasia – "Jan mógł wreszcie obejrzeć sobie w całej okazałości to cudo techniki końca dwudziestego wieku. Wbrew przypuszczeniom nie wyglądało to znów tak staromodnie. Satelita miał kształt ogromnego szprychowego koła. Na obwodzie — niby opona — biegł toroidalny „korytarz”, stanowiący główną część stacji. Od niego ku środkowi, niby cztery szprychy, biegły promieniste wsporniki, łączące zewnętrzną część satelity z „piastą” w postaci pustego wewnątrz cylindra. W ten to cylinder należało teraz wprowadzić rakietę. Cały satelita obracał się dokoła owej „piasty” niby toczące się gigantyczne koło rowerowe o promieniu dwudziestu kilku metrów. Świecił niebieskawą fluorescencją i na tle czerni wyglądał jak iluminowana karuzela w lunaparku. Teraz dopiero Jan zrozumiał sens nieoficjalnej nazwy satelity. To, co oglądał, przypominało rzeczywiście diabelski młyn w 'wesołym miasteczku'".

Przez chwilę siedzieli sobie obserwując wartki prąd Wisły, którą pieszczotliwie, acz nieco niesprawiedliwie, nazywali Królową Polskich Ścieków i omawiali wpływ siły odśrodkowej działającej w wirującej wielkiej "oponie" na osoby znajdujące się wewnątrz takiego korytarza. Potem Małgosia opowiedziała o dalszej części opowiadania, w której bohater znalazł się wewnątrz tej toroidalnej stacji i spotkał tam dziwne, agresywne stworzenie, do którego w żaden sposób nie był stanie celnie wystrzelić wiązką z pistoletu gaśniczego.

- Przeczytam ci teraz zakończenie: "'W pierwszej chwili wydało mi się, że mam do czynienia z kosmicznym potworem', powiedział Jan. 'A właściwie to jest pewna rzecz, której nie wyjaśniłem sobie dotychczas. Kiedy usiłowałem oślepić go strumieniem z gaśnicy, w żaden sposób nie mogłem wycelować! Wydało mi się nawet, że on zakrzywia jakby drogę strumienia koło siebie, odchyla go tak, aby nie zostać trafiony… Czyżby to była jakaś uboczna właściwość pańskiego mutanta? ' Oczy Haara uniosły się powoli, twarz wygładziła się, pojaśniała, a w oczach zapłonęły wesołe ogniki. 'Eh, młody człowieku…', powiedział, kiwając głową. 'Zbyt łatwo wyciąga pan fantastyczne wnioski… Czy nie zauważył pan, że i pańska osoba posiada tę samą właściwość? Przecież, jak pan opowiadał, rzekomy „potwór” dwukrotnie skakał na pana i za każdym razem nie trafiał! Niech pan sobie przypomni, gdzie się znajdujemy!' 'W układzie nieinercjalnym!', zawołał Jan, pojmując nagle wszystko. 'Więc to było po prostu… działanie siły Coriolisa na ciało poruszające się w układzie nieinercjalnym!' 'Tak. Siły prostopadłej do płaszczyzny, utworzonej przez wektory prędkości kątowej wirowania i prędkości poruszającego się ciała…', powiedział Haar. 'To i owo z elementarnej mechaniki jeszcze się pamięta…'. Janowi zrobiło się trochę głupio." Koniec!

Jasiowi zrobiło się trochę głupio. Niewiele z tego wszystkiego zrozumiał.

- Przecież to jasne – powiedział bez przekonania – siła prostopadła do osi samosi. Sie wie...

Małgosia nic nie odpowiedziała tylko uśmiechała się lekko wpatrując się w fale i wiry rzeki. W końcu odezwała się.

- Janusz, nie żartuj, przecież rozmawialiśmy o tym... Przedmiot zrzucony z wieży Eiffla zostanie zniosiony w bok (a dokładniej na wschód, gdyż, jak wiemy, Ziemia obraca się z zachodu na wschód) o całe sześć i pół centymetra, ponieważ prędkość liniowa szczytu wieży Eiffla, związana z ruchem obrotowym Ziemi wokół własnej osi jest wyższa niż prędkość liniowa na chodniku pod wieżą. Gdyby promień Ziemi był mniejszy, efekt byłby jeszcze silniejszy.

Jaś przez chwilę milczał, po czym spytał minorowym głosem:

- Czy to znaczy, że jeśli rzucę się z mostu do rzeki to zniesie mnie w bok, na Pragę?

- Tak! - ucieszyła się w pierwszej chwili Małgosia, ale szybko się zreflektowała, że jej radość była przedwczesna. - To znaczy... tylko troszeczkę... zależy jak wysoki jest most... ale nie planujesz nic takiego, prawda? - zapytała Małgosia, kładąc swą dłoń na dłoni Jasia.

- Coś ty, Małgocha – promieniał Jaś. - To było czysto teoretycznie.

 

Wracając znad rzeki zahaczyli nieco o Starówkę. Co jakiś czas brali się za rękę, to znaczy Małgosia podawała swą dłoń Jasiowi. Była zdumiona tym, jak wielką siłę ma w swych... rękach. Sprawiało jej to przyjemność - i radość - to, że mogła sprawić przyjemność Jasiowi – i tak łatwo rozproszyć jego głęboki smutek. Prawdę rzekłszy nie mieściło jej się to w głowie – spodziewała się, wydawało jej się, że oczekiwania, pragnienia Jasia mogą być znacznie, znacznie większe. Zresztą może i były, ale przecież tak niewiele potrafiło zdziałać niemalże cuda. "Daj palec, a weźmie całą rękę", pomyślało coś w Małgosi, aż sama zawstydziła się tej myśli. "A może to była psychomanipulacja, taka psychologiczna 'stopa w drzwiach'?", podejrzliwość nie dawała za wygraną. "Ale nawet jeśli, to może działo się to tylko na poziomie nieświadomym?", rozgrzeszała w myślach Jasia za jego urojone przewiny.

Szli ulicą Senatorską w kierunku placu Teatralnego. Jaś był w siódmym niebie – na plecach wyrosły mu skrzydła – swym prawym skrzydłem obejmował skrzydło Małgosi, drugim skrzydłem obejmował egzemplarz "Paradyzji". Właśnie wtedy zza rogu ulicy Miodowej wyjechał ktoś na dość rozpędzonej hulajnodze, Jaś ustąpił mu odruchowo miejsca i znalazł się za Małgosią, która z impetem wpadła albo raczej została potrącona przez przechodnia, który wyszedł zza rogu ulicy. Zderzyli się głowami i oboje pochyleni łapali równowagę. Dla Jasia wyglądało to jakoś dziwnie, nienaturalnie, coś zgrzytało w tym wszystkim, ale to był ułamek sekundy. Małgosia straciła przytomność i wkrótce zabrała ją karetka pogotowia.

Jaś odprowadził ambulans smutnym, nieco przerażonym wzrokiem, podniósł z chodnika tom opowiadań Janusza Zajdla, po czym poinformował rodziców Małgosi o tym niemiłym zajściu.

 

***

 

W mieszkaniu panował totalny chaos. Właściwiej byłoby powiedzieć "w apartamencie", choć teraz jego luksus gdzieś jakby wywędrował. Wszędzie porozrzucane były ubrania, przedmioty, biżuteria, pieniądze. Małgorzata starała się odnaleźć porządek w tym nieładzie. Część najbardziej wartościowych przedmiotów już umieściła w różnych skrytkach bankowych. Poważnie zastanawiała się, czy nie sprzedać swych najbardziej ulubionych ubrań do lumpeksów, ale czasu miała niewiele. U Wojtka w mieszkaniu ani samochodzie wolała ich nie zostawiać, bo mogła się do tego dorwać jego żona. Zresztą wcale nie było pewności, że będą pasować.

Przerwa na lunch już dawno się skończyła, a ona była głodna jak diabli. Co prawda jej godziny pracy były elastyczne jak gumka od majtek, jednak czuła się mocno nieswojo. Na szesnastą miała zaplanowane jakieś spotkanie z przedstawicielami największych akcjonariuszy i mimo wszystko wolała zdążyć. Sama się sobie dziwiła, przecież nie miało to już dla niej żadnego znaczenia w tej chwili. Wrodzone poczucie obowiązku? Kobieca troska o wizerunek? Co ludzie powiedzą? Sama nie wiedziała i nie miała czasu tego roztrząsać.

Najbardziej bała się o hasła do skrytek. Dlatego na wszelki wypadek dała Wojtkowi nagryzmoloną kartkę – w razie czego spróbuje się w niej rozeznać. Całe szczęście, że Wojtek tryskał optymizmem – co prawda dobrze wiedziała, dlaczego, ale i tak mocno dodawało jej to otuchy.

Od strony technologicznej jakoś niczego się nie obawiała. Wojtkowi ufała bezgranicznie - było to zaufanie poparte jego ponad dwudziestoletnim doświadczeniem w branży, licznymi dyplomami, certyfikatami, o doktoracie nie wspominając. Mając do wyboru ją i habilitację, wybrał, zresztą całkiem słusznie, pierwszą z opcji. Co tu dużo mówić, zawsze przychodził taki moment, że nie dawało się sensownie łączyć pracy naukowej z biznesem i Wojtek w idealnym momencie podjął decyzję o ostatecznym rozbracie z uniwersytetem. Równocześnie sprytnie uniknął konieczności publikacji swych najbardziej wartościowych odkryć, dając tym samym możliwość firmie, by wykorzystała je w możliwie najkorzystniejszy dla siebie sposób. Zresztą w firmie i tak mało kto o tym wiedział i mało co z tego rozumiał. Koncern był już na to za duży i za bardzo zbiurokratyzowany.

"Tu doktor Wojciech Blathy. Nagraj wiadomość po usłyszeniu sygnału" – usłyszała w słuchawce.

- Cholera! Błagam, nie teraz.

Zjechała windą do podziemnego parkingu, wsiadła do swego auta i ruszyła do biura. Samochodów na drogach, jak to wczesnym popołudniem w piątek, było raczej niewiele.

 

***

 

W sobotę rano media obiegła smutna wiadomość: w wieku 59 lat zmarła wieloletnia prezes NeuroTech Bio Sciences Małgorzata Rozwadowska. Tymczasowo obowiązki prezesa polskiej filii tego wielkiego międzynarodowego koncernu, zgodnie z jego statutem, przejął dyrektor Działu Kreatywności i Wynalazczości dr Wojciech Blathy.

Jaś dodzwonił się do państwa Dąbrowskich i dowiedział się, że Małgosia zdrowa i cała już wróciła do domu, jednak jej własny telefon milczał i w sobotę, i w niedzielę. Jaś wysłał trzy SMSy, ale w końcu spasował - Małgosia nie chciała ani powiedzieć jak się czuje, ani spotkać się, ani dostać z powrotem tomu opowiadań Janusza Zajdla. Cóż było robić, Jaś cały weekend ślęczał nad tą pouczającą lekturą: zaczął od "Paradyzji", ale już w sobotę po południu z wypiekami na twarzy dotarł do ostatniej kartki, więc przerzucił się na tom wciągających opowiadań. W niedzielę wieczorem był już syty jak po najbardziej wystawnej, suto zakrapianej uczcie.

"Ta Małgocha to ma naprawdę dobry gust", myślał z radością. "W poniedziałek będziemy mieli o czym rozmawiać w szkole."

Jednak w poniedziałek kontakt z Małgosią był nie najlepszy, nie była zbyt rozmowna, unikała jakby Jasia, który zaczął w końcu się obawiać o jej zdrowie, to znaczy czy aby ostatnie zdarzenie nie miało jakichś głębszych konsekwencji. W swej trosce odważył się zadzwonić do jej rodziców, którzy, ku jego zaskoczeniu, zaprosili go na rozmowę, podczas której podzielili się z nim smutną obserwacją, że rzeczywiście Małgosia po tym incydencie jest jakaś inna. Radzili cierpliwie czekać na rozwój wypadków, próbować delikatnie nawiązywać kontakt, ale nie naprzykrzać się, co też Jaś starał się czynić przez najbliższe dni i tygodnie.

W tym czasie Małgosia przekazała mu iście nieprawdopodobne informacje: otóż z dnia na dzień zrezygnowała ze studiów na wydziale fizyki na rzecz medycyny, nie chciała się więcej spotykać z Jasiem oraz kompletnie w nosie miała egzemplarze książek Janusza Zajdla, które Jaś bardzo chciał jej oddać, a jeszcze bardziej chciał o nich rozmawiać. Zdezorientowany chłopiec już sam nie wiedział, co z tego było straszniejsze - mimo wszystko jednak zastąpienie miłości do Małgosi miłością do Janusza Zajdla wydawało mu się mocno nie na miejscu. Najgorsze było to, że już nie wiedział, co robić dalej ze swoim życiem. Analizował w swej głowie bez końca to feralne zdarzenie, po którym Małgosia tak bardzo się zmieniła. Przypominał sobie to wszystko ujęcie po ujęciu, niemalże "klatka po klatce" i wciąż widział to, co intelekt, zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy kazały mu odrzucać, jako nieprawdopodobne, irracjonalne, bezsensowne, nielogiczne, niepasujące: osoba, z którą zderzyła się Małgosia przyłożyła dłoń do jej ust. Dłoń, w której najprawdopodobniej coś tkwiło, coś raczej musiało być, bo w przeciwnym razie byłoby to bez sensu. "Szmatka nasączona jakimś płynem?", spekulował Jaś.

Wcześniej jego plan był jasny: miał zdawać na fizykę, żeby nie utracić z oczu Małgosi, ale teraz kompletnie zbaraniał: "Wziąć korepetycje z chemii i biologii, żeby mieć jakiekolwiek szanse dostania się na medycynę?!"

Z pomocą przyszły mu billboardy reklamowe. Otóż najnowsza kampania reklamowa firmy NeuroTech zbudowana była na haśle "Czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał." Hasło opatrzone było gwiazdką, a napis malutkim drukiem wyjaśniał: "Badania naukowe pokazują, że wgranie szkolenia NeuroTech we wcześniejszym wieku jest skuteczniejsze średnio o 30%" (był to wynik ostatniego z opublikowanych badań dr. Wojciecha Blathy'ego). Gdy Jaś ujrzał tę reklamę po raz pierwszy, wzruszył ramionami, jednak po głębszym namyśle stwierdził, że nie wolno lekceważyć takiego znaku – kto wie, myślał, może to sam Pan Bóg chce, by w ten sposób był bliżej Małgosi? Dokładnie przestudiował ofertę i cenniki, w tajemnicy przed rodzicami sprzedał swój samochód, który dostał od nich na osiemnaste urodziny, a którego i tak nie używał, po czym stawił się osobiście w głównej warszawskiej siedzibie NeuroTech Bio Sciences z kieszeniami wypchanymi banknotami. Kurs chemii kosztował 2.499, tyleż samo kosztowała biologia. Jak na przepustkę do raju, jakim stały się teraz dla Jasia studia medyczne, nie była to wygórowana stawka. Jaś wszedł do pracowni spodziewając się zobaczyć z okna panoramę Warszawy, jednak pomieszczenie okazało się niedużą klitką bez żadnych okien wypełnioną po brzegi huczącymi maszynami. Zgodnie z poleceniem Jaś podwinął rękaw, poczuł ukłucie i po chwili obudził się szczęśliwy, a jego głowa pełna była dźwięków i wizji erotycznych.

Za diabła nie mógł odnaleźć w swej głowie definicji sporofitu, sozologii ani homeostazy. Wzór chemiczny kwasu mrówkowego nie stał się ani na jotę bardziej oczywisty. Coś było nie tak. "I have a tale to tell...", śpiewał w myślach Jaś, a przed oczami wciąż widział bujne piersi Madonny, popularnej piosenkarki. "Coś zdecydowanie jest nie tak", zawyrokował. Doskonale wiedział, kto to Sean Penn, ale wzór chemiczny etanolu czy kwasu solnego pozostawał poza zasięgiem jego intelektu. Miał wyraźne przeczucie, że musiało dojść do jakiejś niezrozumiałej pomyłki: w głowie nie miał absolutnie nic nowego z zakresu chemii i biologii, natomiast zagadnienia popkultury i seksu nie miały dla niego tajemnic. Po powrocie do domu w podnieceniu wertował ofertę NeuroTech i bez trudu trafił na "Historię popkultury i muzyki rozrywkowej" (w promocji jedyne 9.999 zł) oraz "Wielką encyklopedię seksu" (do końca miesiąca tylko 14.999, podczas gdy regularna cena to 17.999 zł.) "Przerąbane", ocenił wnikliwie. "Nie mam żadnych szans dostania się na medycynę". W swej rozpaczy nie zauważył nawet, że jest teraz 20 tysięcy złotych do przodu, ale prawdę rzekłszy cóż mu było po takim wirtualnym zysku?

Już wyobraził sobie, jak idzie złożyć reklamację w NeuroTech: "omyłkowo wczytano mi nie te szkolenia". "Proszę wypełnić ten formularz. Za chwilę zweryfikujemy wiarygodność pana oświadczenia. Zadamy panu kilka pytań z dziedzin, które uznaje pan za wczytane omyłkowo.". "Hmm, tak ma pan rację......." (tu parę pytań z rocka i z seksu) "Jednak z przykrością muszę odrzucić pańską reklamację, gdyż w efekcie zaistniałego błędu uzyskał pan istotne korzyści finansowe". "Małgocha ma rację" , pomyślał Jaś, "żadne reklamacje na pewno nie są uwzględniane." W głowie kotłowało mu się od tego wszystkiego...

W uniesieniu nałożył buty i wyszedł z domu, chciał się przejść, przyjrzeć się na nowo światu, który go otaczał. Popołudniowe słońce czule otulało Muranów i sprawiało, że lekko kręcone włosy Jasia lśniły niby prawdziwe złoto. Do Małgosi miał spory kawałek, bo mieszkała na Żoliborzu, zresztą nie miał u niej szans, ale kątem oka dojrzał knajpę, którą zawsze omijał, wręcz nie zauważał, mniej więcej tak, jak Małgosia nie zauważała teraz jego albo udawała, że nie widzi. Swobodnym ruchem otworzył drzwi "Jasia i Małgosi", podszedł do baru i poprosił o piwo. Gdy już miał je w dłoni odnalazł wolny stolik. Prawdę rzekłszy nie był to całkiem wolny stolik: siedziało przy nim urocze samotne dziewczę o złocistych włosach.

Zasadniczo nie byłoby może w tym wszystkim nic dziwnego, w końcu miał już skończone osiemnaście lat i w sumie mógł zechcieć uraczyć się złocistym trunkiem w towarzystwie dziewczęcia płci przeciwnej. Jednakże trzeba tu uwzględnić kilka istotnych czynników: do tej pory Jaś nigdy jeszcze nie pił piwa, ba, nigdy jeszcze nie był w żadnym przybytku, który oferował tego typu przyjemności, o podejściu do samotnego dziewczęcia nie wspominając.

Wieczór skończył się dla Jasia zgoła nietypowo. Okazało się, że spotkał studentkę medycyny dysponującą wolnym mieszkaniem (tzw. free-dom). Dopiero gdy późnym wieczorem wracał do siebie zauważył na swoim telefonie nieprzeczytaną wiadomość od Małgosi z godziny 15:15: "Mam propozycję: spotkajmy się ostatni raz, jutro o 12:00 w "Jasiu i Małgosi'".

Gdy kładł zmęczoną głowę na poduszce, mimo ogromnej senności myśli kotłowały mu się jedna za drugą. "Joasia, Małgosia, Jaś i Małgosia, Joasia, Małgosia..." Ale coś mu w tym wszystkim nie grało: owszem, Wielka encyklopedia seksu sporo pomogła w upojnej interakcji z Joanną, podobnie jak wiedza z zakresu popkultury i muzyki rockowej. Jednak to nie były całe puzzle... "No tak!", zdzielił się otwartą dłonią po rozpalonym czole. Nie czuł już lęku, najmniejszego śladu lęku społecznego, z którym borykał się od zawsze, który jak dotąd towarzyszył mu w każdej chwili, w każdych okolicznościach. Ostrzegawcze słowa Małgosi o zamazywaniu losowych obszarów mózgu sprawdziły się co do joty – tyle źe znowu był jakby "do przodu".

 

***

 

Spotkanie było zgoła wyjątkowe: prócz członków Zarządu w nowym składzie stawiła się na nie w komplecie Rada Nadzorcza spółki. Było to wewnętrzne spotkanie firmy, więc, mimo powagi sytuacji, przedstawiciele mediów, nawet ci najbardziej zaprzyjaźnieni, nie zostali zaproszeni – nie mogli być – polityka spółki nie przewidywała wyjątków w tej kwestii. Co zresztą było całkowicie uzasadnione, gdyż pełniący od dwóch tygodni obowiązki prezesa doktor W. Blathy miał w planie naszkicować schemat najistotniejszych odkryć biotechnologicznych, na których opierał się cały biznes NeuroTech BioSciences.

- Nie będę owijał w bawełnę, ponieśliśmy ogromną, niepowetowaną stratę – mówił dziwnie szybko, nie patrząc widzom w oczy, skupiony na jakichś istotnych, tylko dla siebie zrozumiałych kwestiach. Wyglądało to tak, jakby dotkliwy ból kazał mu się prześlizgnąć po poruszanym temacie. – To dla nas chwila próby, wyjdziemy z niej zwycięsko, jako jednostki, jako ludzie, ale także jako kolektyw, jako firma, jako lider rozwiązań biotechnologicznych.

Przerwał na chwilę i zagaił ton ciszej, jakby przepraszając, za to, co ma zebranym do zakomunikowania. W międzyczasie włączył rzutnik i wyświetlił przekrój pionowy mózgu.

- Bardzo proszę wszystkich zebranych o wyłączenie wszelkich urządzeń elektronicznych, powtarzam, wszelkich urządzeń elektronicznych - zawiesił głos na dłuższą chwilę i obserwował, jak zebrani klikają w swoje smartfony, tablety, netbooki. - Dziękuję bardzo – kontynuował – dodam, że jest to wymagane paragrafem 12b naszego statutu.

Przeszedł z lewej na prawą stronę sali tak, aby nie zasłaniać ekranu widzom i równocześnie móc z łatwością wskazywać wszystkie istotne punkty.

- Jeśli ktokolwiek z Państwa ma wszczepione jakiekolwiek chipy kontrolujące lub wspomagające pracę organizmu, niestety muszę z przykrością zakomunikować, iż, zgodnie z punktem 12c naszego statutu zmuszony jest do opuszczenia sali. W przypadku zatajenia stanu faktycznego groziłyby państwu bardzo poważne sankcje prawne, aż do kary pozbawienia wolności do lat dwunastu, co reguluje kodeks karny, paragraf... hmm, przepraszam państwa, szczegóły prawne gdzieś mi się zapodziały.

Odczekał kilkanaście sekund przełykając jakiś mętny płyn, prawdopodobnie była to kawa, ale w firmie biotechnologicznej nic nigdy nie wiadomo....

Włączył światło swojego wyświetlacza punktowego, który pozwalał mu nie tylko rozświetalać omawiane części mózgu, ale także sterować całą prezentacją, włączając wszelkie obroty przekroju mózgu. Sprawdził czy wszystko działa jak należy, a przed oczami widzów zawirowały przekroje wszelakich elementów mózgu i kolorystycznie nie ograniczało się to bynajmniej do szarości i bieli.

- Taak... - zatrzymał animację w najbardziej pożądanym dla siebie punkcie – zatem mam nadzieję, że jest dla wszystkich tu zebranych więcej niż jasne, iż powiem parę słów o rzeczach, których nie sposób znaleźć w żadnych podręcznikach ani pracach naukowych: część wynalazków postanowiliśmy utajnić, tzn. zrezygnować z ich publikacji, tak aby firma mogła odnieść z nich jak największą korzyść i uzyskać istotną przewagę nad starającymi się nas ścigać konkurentami. Hmm, i tu jeszcze raz zmuszony jestem statutem uprzedzić, że jeśli kogokolwiek z zebranych tutaj dotyczy konflikt interesów, tzn. jeśli równocześnie piastuje jakiekolwiek stanowiska w spółkach konkurencyjnych, musi niestety niezwłocznie opuścić tę salę.

Znów zamilkł na chwilę przełykając jakąś podejrzaną ciecz. Widzowie po drugiej stronie sali byli najbliższymi współpracownikami i znali te formułki na pamięć, wiedzieli jednak, że gdyby prowadzący prezentację je pominął, byłby, zgodnie ze statutem, do natychmiastowego "odstrzału".

- Ok, możemy przejść do rzeczy – powiedział dr Blathy przełykając ostatni łyk cieczy o wysoce niejasnej konsystencji.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania