Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Jeden z trzech

Odwracam głowę i widzę kły; wystają z potężnych szczęk, które jednym kłapnięciem potrafią zabić człowieka, unicestwić jego duszę, wymazać istnienie. Ślepia, szkarłatne niczym krew, wpatrują się we mnie, a ja czuję narastającą złość. Spoglądam w drugą stronę – te same ślepia, te same kły. Identyczne jak moje.

Oni nie są mną! – Trzymam się tej myśli uporczywie, jakby była jedynym ratunkiem w otaczającym mnie morzu szaleństwa.

Kim więc są? – Mój własny umysł zdradza mnie i mami.

Bliźniakami? Braćmi? – zastanawiam się.

Braćmi o jednym ciele? Są tobą, a ty jesteś nimi! Jesteś nami.

Nie! – Mam ochotę wyć.

W tej otchłani śmierci, w mroku i nienaturalnej ciszy poczucie własnego jestestwa jest wszystkim, co posiadam. A może nawet tego nie mam? Może jestem tylko niedokończonym tworem, niekompletnym bez moich braci? Jestem tylko częścią całości?

Z mojego gardła wyrywa się wściekły ryk. Próbuję się zerwać i biec, ruszyć na powierzchnię, ujrzeć życie i blask słońca. Ryk przechodzi w skowyt, gdy kły zagłębiają się w mojej skórze.

– Uspokój się – warczy Lewy bliźniak. – To ten dzień. Musimy być gotowi.

Dzień? A cóż to takiego dzień? Cóż może znaczyć to słowo dla kogoś, kto od początku istnienia zamknięty jest w otchłani? Chcę wyć i szarpać, ale ślepia brata zmuszają mnie do posłuszeństwa. One i sprawiony przez niego ból.

Prawy obrzuca mnie zimnym spojrzeniem. Milczy. Zawsze milczy. Zazwyczaj jestem mu za to wdzięczny, czasem jednak doprowadza mnie tym do szaleństwa. Za to Lewy nie milczy nigdy.

– Znów spróbują się wydostać. W Święto Zmarłych zasłona jest najcieńsza i jedynie my jesteśmy w stanie ich tutaj zatrzymać.

My... Ja, my, wy, oni. Tak bardzo pragnę samotności. Samotności i wolności. Nic z tego nigdy nie było mi dane. Odwieczne prawa wszechświata zdecydowały za mnie. Mam tu tkwić, aż wszystko się zakończy, przemieni w pustkę i niebyt.

W tej chwili jestem wdzięczny za zadany mi przez brata ból. Choć na moment odwraca on uwagę od tego, który rozszarpuje moją duszę. Czy ja w ogóle mam duszę? Swoją własną duszę? Moją? Tylko moją? Macham głową, starając się pozbyć wszystkich myśli, pozbyć szaleństwa nieubłaganie kruszącego mój umysł. Zamiast tego czuję narastający gniew i budzący się w gardle warkot.

Lewy patrzy na mnie uważnie. Na jego kłach widzę własną krew. Naszą krew. Wtem odwraca ode mnie wzrok, wbija go w rozciągającą się przed nami ciemność. Zduszam wściekłość, nastawiam uszy. Słyszę jedynie jednostajny szum wody. Rzeka Zapomnienia. Ile już razy piłem z niej, lecz nigdy nie ugasiła ognia płonącego w mojej duszy? Nie odnalazłem w jej nurtach zbawienia. Cichy śpiew wartkiego strumienia działa jednak na mnie kojąco. Przymykam na chwilę oczy, zatracam się w nim. Trwam tak, aż moją uwagę przykuwa odległy szmer. Po chwili mam już pewność – to umarli. Zbliżają się.

Wściekłość wybucha na nowo. Opuszczam głowę, szczerzę kły. Jak oni śmią? Jak śmią próbować, jak śmią marzyć? Niech gniją w otchłani. Oni chociaż zdążyli zakosztować życia. Doświadczyli tego, co mi nigdy nie było dane.

Moi bracia też są gotowi. Nasze ciało napina się, a z gardeł wydobywa warkot. Wkrótce ich dostrzegamy. Wyłaniają się z cienia, stąpając cicho, lecz zdecydowanie po kamiennej drodze. Mijają w milczeniu zalegające na niej głazy. Prą naprzód niczym szybki nurt rzeki. Jest ich tak wielu: dorośli, starcy i dzieci, mężczyźni i kobiety, wojownicy i chłopi. Nie ma w nich strachu, choć wiedzą, że zginą. Rozpłyną się w nicości.

Jak to możliwe? Dlaczego się nie boją? Dlaczego nie drżą z przerażenia? Dziwię się, widząc w ich oczach jedynie spokój. Zmarli zatrzymują się. Spoglądają na nas w zupełnej ciszy. Z ich ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Wodzę wzrokiem po ich twarzach, słysząc tylko jednostajny szum rzeki. Przez chwilę zastanawiam się nad tym, kim byli, czego doświadczyli, do czego pragną powrócić. Nie wiem i nie potrafię sobie tego wyobrazić. Nie potrafię wyobrazić sobie życia.

Nagle ruszają. Wszyscy jednocześnie, jakby dano im jakiś niewidzialny sygnał. Nabierają prędkości, zaczynają biec. Niektórzy mają w rękach topory, inni miecze. Większość tylko kije i kamienie. Unoszę wargi w kpiącym grymasie, wiedząc, że nie mają z nami szans.

Cisza pryska, roztrzaskana krzykiem. Bojowy topór zmierza w stronę mojego pyska. Kłapnięciem szczęk posyłam wojownika w nicość. Wbijam zęby w ciało dziecka, odrywam głowę kobiety, odgryzam ramię starca. Wciąż napływają nowi. Warczę, gdy na mój nos opada miecz. Nie czuję jednak bólu. Jedynie bracia są w stanie mnie skrzywdzić – nigdy umarli. I dlatego nie mają w tym starciu szans, choć wciąż atakują. A ja wciąż ich zabijam.

Walka trwa. Ludzie szarżują na nas i giną. Bez zawahania. Początkowa wściekłość wypala się i gaśnie. Zostaje jedynie pustka i wijący się w duszy ból. Znów zaciskam kły na czyimś ciele. Tym razem to mężczyzna, wojownik. Widzę jego oczy; uderza mnie ich wyraz. Dostrzegam w nich ulgę. Dlaczego? Rozwieram szczęki, a on osuwa się na ziemię.

Unoszę wargi, ukazując zęby. Nikt nie odstępuje, więc dalej sieję zniszczenie. Teraz jednak przyglądam się uważniej tym, których unicestwiam. W żadnym z nich nie ma strachu czy nienawiści. W każdym jest spokój i ulga. Nagle uderza mnie zrozumienie. Oni nie chcą wrócić do życia. Nie chcą znów poczuć tętniącej w żyłach krwi ani ciepłych promieni słońca tańczących na skórze. Nie chcą znów kochać ani nienawidzić, walczyć ani pożądać. Pragną jedynie zatracić się w nicości, zakończyć swoje istnienie w otchłani.

Rozpacz, od tak dawna skażająca moją duszę, budzi się gwałtownie i wyrywa z mego gardła wycie pełne bólu i tęsknoty. Zmarli nieruchomieją. Skarga, która unosi się echem w głębinach otchłani, rozjaśnia moje myśli. Już wiem, którędy wiedzie droga do wolności. Unoszę głowę, odsłaniając kły. Rzucam głową i zatapiam je w gardle Lewego. Zapach jego krwi i pełen bólu skowyt w końcu oczyszczają mój umysł. Zaciskam mocniej szczęki, a oczy brata mętnieją. Lewy próbuje się jeszcze wyrwać, lecz szybko opada z sił. W ciszy słyszę jedynie jego rzężenie i szum rzeki. Umarli patrzą, jak mój brat słabnie. W przepełniający mnie spokój wkrada się nowa nuta. Początkowo nie rozpoznaję jej. Jest niczym rozlewające się po ciele ciepło, jest czymś, co sprawia, że mam ochotę biec przed siebie, czując w uszach wiatr, a pod łapami miękkość traw. Skąd o tym wiem? Przecież nigdy tego nie doświadczyłem. Zatracam się w tym wrażeniu. Przymykam ślepia.

Wizja rozwiewa się, gdy w moim własnym gardle eksploduje ból. To Prawy. Zatopił kły w moim ciele, zabierając siły i oddech. Próbuję się szarpać, lecz paraliżuje mnie cierpienie. Ciepła posoka ścieka po szyi, skapuje na ziemię. Obraz zaczyna się zamazywać. Zanim wszystko pochłania mrok, dostrzegam jeszcze beznamiętne spojrzenia zmarłych. Rozluźniam mięśnie i czuję ulgę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania