Jej wysokość Saudade

Przymykam oczy z napięciem oczekując, że aroganckie słońce przestanie palić źrenice. Moje oczekiwanie jest dziecięco nieracjonalne i drażniące, upaćkane błotem, krzykliwe i usmarkane.

Ciągnę więc dzieciaka za włosy by nadać mu kierunek jedynie słuszny. Nagle zdaję sobie sprawę, że jest północ a wypalanie źrenic przez nieistniejące obiektywnie słońce jest złudzeniem.

Racjonalizując w pośpiechu swój stan – oczywiście zdając sobie sprawę z błędnego aksjomatu, jakobym to ja miała cokolwiek nazywać - nazywam sprawy i siebie po imieniu – mam depresję albo może schizofrenię ergo jestem Depresją albo Schizofrenią.

Od razu skreślmy albo – a liczba mnoga pojawia się w zapisie sugerując istnienie podmiotu zbiorowego. Tak więc odrzucając możliwość zapisaną w formie sugerującej wybór – albo to, albo to, pozostajemy przy Schizofrenii i jej potocznym, mylnie rozumianym znaczeniu.

Ja jako wielość w jednym - tak dźwięcznie nazwanym - nie ulegamy wątpliwości ani niczemu nie ulegamy. Jesteśmy w mnogości niczym w kwiecistej sukni i jaskrawym makijażu. Jesteśmy, poza tym co nauczyliśmy się nazywać jednym imieniem tylko.

Potrafimy nie wiedząc skąd w nas ta umiejętność łączyć melancholię z najbardziej dziką radością. Potrafimy również tęsknić jednocześnie ciesząc się z obecności, trwać i przemijać. Potrafimy w najbardziej pochmurną, wietrzną noc odczuwać pieszczotę promieni słonecznych, zamykając wspomnienie o nich w swoim ciele podobni w tym do Oceanu, który absorbując ich ciepło oddaje je światu w najmniej oczekiwanym, zimowym dniu.

Odrzuciwszy jedność na rzecz wielości byłoby głupotą zamykać się dobrowolnie w dualizmie i mimo kuszącego łatwością zastosowania go do opisania świata i siebie, spocząć na laurach bądź na kolcach- bo sami świadomie w dwójkowym systemie wybraliśmy te opcje. Tak więc my pozostając w ciągłym ruchu fal odbijających się o skały i zmieniających kierunek co rusz wprowadzając zamęt w kierunkowość stajemy się prądami oceanicznymi które z pewnej odległości zaczynają nabierać kształtu duszy. A że kształt ten jest bardziej światłem iskrzącym się i znów – falującym przez co nabiera również dźwięku delikatnego - na skali delikatności - niemal niesłyszalnego, dusza nasza poprzez dotyk wzrokowy z oddali skrzy się feerią dzikości kolorów przenikających się wzajemnie.

Nadal będąc jednak w pojęciowym poplątaniu – dziedzicząc wraz z potocznością imienia cały szereg ograniczeń i definicji, ze stygmatami na dłoniach i w sercu, po raz pierwszy stajemy sami ze sobą przed sobą i kłaniając się nisko całej masie doświadczeń gromadzonych od zarania wieków i tych jeszcze pozostających w cudownej sferze marzeń – podnosimy wzrok ku naiwności błękitu ufając, że jego świadoma obecność trwać będzie w nas na zawsze ułatwiając przymus żeglowania w kontrze do życia – nawigare necesse est, vivere non est necesse.

Nieuchronnie zbliżamy się do siebie dosięgając rozproszonego horyzontu, poza którym wszystkie złudzenia i pewności zlewają się w formę Dewi wyciskając łzy o zasoleniu przekraczającym nasze podejrzenia co w dosłowności tego doświadczenia oznacza bycie genetycznie spokrewnionym z Oceanem.

Według ludzkich, naukowych przypuszczań ocean jest tworem schizoidalnym cierpiącym na Schizofrenię – tak jakby sam w sobie był chorobą i chorym. Więc skoro nie ma już wątpliwości co do naszego pokrewieństwa z nim sami również jesteśmy jednym i drugim i wielością możliwości definicji do zastosowania w każdym tu i teraz rozciągniętym na potem i wcześniej. Podobnie jak Ocean ulegamy urojeniom jakoby zamieszkiwały w nas zagubione cywilizacje i podobnie jak on doświadczamy halucynacji dostrzegania uczuciowych wraków spoczywających na dnie.

Stąd imię nasze i bycie nasze określone mianem Schizofrenii na ten moment jest najbardziej rozsądnym i rozpoznawalnym przynajmniej, dopóki nie przekroczymy granicy oświetlanej przez przydymione słońce i nie wyruszymy na zachód. Tam bowiem czeka na nas ktoś kogo można by określić naszym sobowtórem – ponieważ podobnie jak my czuje wszystko naraz. Nie wiadomo, dlaczego to właśnie dopiero tam będąc my jako ja – oddychamy z ulgą – zrzucamy swoje bądź co bądź kolorowe imię i siadając na schodach pod suszącym się praniem sączymy młode wino. A potem słysząc dźwięk własnych stóp na brukowanej uliczce, którego rytm rozwiewa nam spódnice, odważnie nie przymykamy oczu chłonąc każde drganie powietrza wywołane przez ruch skrzydeł naszej duszy i dumnie obwieszczamy światu, że oto namaszczamy się świętością chwili i stajemy się królową tego kawałka wszechświata, który z taką nierozwagą tworzymy każdego dnia a który tam tylko na tamtych ulicach i schodach jest bliźniaczym odbiciem nas samych.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Dekaos Dondi dwa lata temu
    BarbaraM Sadowska↔Jak najbardziej na Tak!?↔Tyle różnych ciekawych spostrzeżeń o ludzkiej naturze i nie tylko.
    Szkoda jeno, że akapity bez przerw:)↔Byłoby przejrzyściej, w sensie zawartych myśli:)
    Ale to szczegół. I tak przeczytam powtórnie:)↔lecz nie od razu:)↔Pozdrawiam?:)
  • BarbaraM Sadowska dwa lata temu
    Dziękuję bardzo. I oczywiście zapraszam ponownie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania