Jesteśmy tym, o co walczymy
Jesteśmy tym, o co walczymy - rozdział numer 26. Resztę powieści można znaleźć na wattpadzie pod tytułem "Wrona z Madenfal" Zapraszam do czytania i dziękuję za każdą opinię!
Pierwszą rzeczą, jaką Mildred dostrzegła po przekroczeniu bram zamku, był mężczyzna w czapce z owczej skóry. W odbiciu jego źrenic widziała tyle radości, ile tylko potrafiło się w nich zmieścić. Ubranie, które „polecono” jej przywdziać, nie pozostawiało miejsca na wybór. Była to suknia o długim, ciężkim trenie, zdobiona haftem srebrnych lilii.
Nagle uderzono w dzwony, a ich donośny głos niósł się ponad murami, odbijając się echem od kamiennych fasad. Woń kadzideł, unosząca się z korytarzy świątyni, zmieszała się ze świeżym aromatem kwiatów i ciepłym zapachem rozgrzanego bruku. Tłum pulsował życiem, twarze jaśniały w szczęściu, które do niej nie należało. Pozwoliła spojrzeniu wędrować po zgromadzonych, chłonąć ich radość, choć nie potrafiła zrozumieć źródła.
Przecież jestem tylko więźniem – pomyślała, czując, jak zimne kajdany niewidzialnych więzów zaciskają się na duszy.
A może to nie jej przybycie rozbudziło w mieszczanach taki zapał, lecz Nokrama, jadący tuż obok – teraz już w pełnej, płytowej zbroi. Jego hełm, zwieńczony parą imponujących orlich skrzydeł, nadawał mu niemal nadludzką posturę, jakby był istotą zrodzoną nie z krwi i kości, a z samego wiatru i burzy. Wzbudzał respekt, budził podziw, a nade wszystko dawał ludziom poczucie bezpieczeństwa. Byli przekonani, że dopóki jego miecz spoczywał u boku, żadne zło nie miało prawa sięgnąć murów miasta.
Klyffenhyde podążał za nimi, wodząc wzrokiem po roziskrzonych twarzach mieszczan. Z jednej strony cieszyły go wiwaty tłumu i podniosła atmosfera święta. Przyjazd księżniczki miał oznaczać nowy rozdział w dziejach królestwa, przypieczętować sojusz, który na wieki miał związać te ziemie w jedno. Z drugiej jednak wiedział aż nazbyt dobrze, kto stanie u jej boku jako małżonek. Ludzie wznosili okrzyki radości, lecz w ich niewiedzy kryła się tragiczna ironia. Bo choć księżniczka miała przynieść pokój, on był przekonany, że w istocie wkracza w paszczę lwa... morskiego. I raz zamknięte kły nie zwykły się rozchylać, by wypuścić ofiarę.
Musieli przemierzyć niemal całe miasto, by dotrzeć do głównej sali, gdzie czekało na nich przeznaczenie. Droga wiodła przez plątaninę wąskich, brukowanych uliczek, wijących się niczym wężowe korytarze pomiędzy spękanymi murami kamienic. Omijali najmroczniejsze zaułki, gdzie powietrze było gęste od smrodu gnijących odpadków, stęchlizny i ludzkiej nędzy.
Pod arkadami i w cieniu ścian czaiły się skulone postacie, wyciągające kościste dłonie w niemym błaganiu. Oczy, matowe i puste jak wypalone kaganki, patrzyły na nich spod obdartych kapturów, a chrapliwe szepty nikły wśród stukotu końskich kopyt.
Lecz dalej, na szerszych traktach, miasto tętniło innym rytmem. Głosy mieszczan splatały się w kakofonię handlowych okrzyków i codziennego gwaru – kowale tłukli młotami o kowadła, piekarze wyciągali z pieców pachnące bochny, a sprzedawcy przekrzykiwali się, zachwalając towary sprowadzone z odległych ziem. Kobiety w prostych, lnianych sukniach pochylały się nad kadziami pełnymi wełny, podczas gdy dzieci, śmigały między przechodniami, igrając z losem i kieszeniami roztargnionych kupców.
Z wysokich okien nad głowami przejeżdżającego orszaku zwisały prane płótna, które leniwie kołysał wiatr, unosząc zapach mydlin i wilgoci. Nad wszystkim rozbrzmiewał dźwięk dzwonów, odległy i przeciągły, niosący w sobie zapowiedź nieuchronnej zmiany.
Sarenka nie mogła powstrzymać spojrzeń rzucanych ukradkiem w stronę Milczącego Rycerza. Początkowo obecność tego mężczyzny była dla niej nieprzyjemnym ciężarem – przypomnieniem, że nie miała wyboru, że ktoś obcy czuwa nad każdym krokiem. A jednak, ku własnemu zdumieniu, z każdą kolejną ulicą czuła coraz mniej irytacji, a więcej spokoju. Nie potrafiła tego nazwać, ale w niewzruszonej postawie rycerza kryło się coś, co sprawiało, że przestawała czuć się tak bezbronna.
To, co nieuchronne, w końcu musiało nadejść. I nadeszło. Gdy jednak przekroczyli próg sali tronowej, atmosfera na chwilę się zmieniła. Veyris, siedząca wcześniej na tronie, natychmiast zerwała się z miejsca. Spódnica zaszeleściła w powietrzu, kiedy podeszła z lekkim, ale pewnym krokiem. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, wyciągnęła ręce i delikatnie wycałowała policzki Mildred. W tym jednym geście kryła się cała gama emocji, zaufanie, troskliwość, może nawet coś w rodzaju otwarcia serca, które w tym miejscu rzadko bywało tak wyraźnie widoczne.
Chwilę później, z zamierającego w zmartwieniu pomieszczenia, wyłonił się Król Baris Niebołamacz. Płaszcz, który nosił był wyszywany rubinami, które niczym krople świeżej krwi lśniły na tle ciężkiego, ciemnego materiału. Jego głowa spoczywała pod koroną, symbolizującą cztery ptaki. Te wznoszące się ku niebu stworzenia, niezmiennie siedziały nad maską z czarnego żelaza, tworząc obraz potęgi i bezwzględnej władzy. Wieniec wydawał się więzić w sobie duszę władcy, zamkniętą w zimnym, metalowym kręgu.
Obok niego stał Zazdim Quarrenhal, tym razem przypominający połączenie psa i żmii. Miał w sobie coś przerażającego, coś co przyprawiało Mildred o niepokój. Gdy tylko otwierał usta, te wykrzywiały się w pełnym brzydoty grymasie, a z dziurawych zębów spływała ślina, zwisając z kącików ust jak brudna maź. Każde słowo, które wypowiadał, było pokryte tym odrażającym śluzem, jeszcze bardziej potęgującym obrzydzenie. Morski Lord, w głębi serca nie mógł ukryć podniecenia. To widok młodej księżniczki, wywoływał w nim tę dziką żądzę, którą starał się schować pod maską służalczości.
- Moja słodka – wyszeptał, pobrzmiewając fałszywą czułością.
Chwycił dziewczynę za ramiona, palce wbiły się w miękki materiał sukni, oznaczając ją na własność. Przyciągnął ofiarę do siebie, bez trudu przełamując stawiany opór, i złożył na czole szybki, namiętny pocałunek, przypominający dotyk obślizgłego ślimaka pełznącego po skórze.
Sarenka poczuła, jak żołądek zamyka się w spazmie odrazy, a wokół wnętrzności zaciska się niewidzialna pięść, miażdżąc je bezlitośnie. Mdłości podeszły do gardła, natomiast skóra na karku pokryła się lodowatym potem. Była świadoma, aż nazbyt świadoma, lecz usta pozostawały nieme. Jak zahipnotyzowana patrzyła w przestrzeń, a szok malujący się w jej oczach stał się jedynym krzykiem, na jaki było ją w tej chwili stać.
W kącie sali drgnął Nokrama, odwracając wzrok, choć nikt, poza nią, zdawał się tego nie zauważyć. Nie musiał mówić ani słowa – w tym jednym, krótkim geście zdradził więcej, niż zamierzał. Było w nim coś, co kazało Mildred wierzyć, że on wie. Wie, czym naprawdę jest pocałunek Zazdima, brudem, zepsuciem, triumfalnym roszczeniem sobie praw do ciała, które nie należało do niego. Wiedział też, co miało nadejść. A może… tylko się tego obawiał?
Wszyscy świadkowie byli zniesmaczeni tym widokiem, jednak nikt nie odważył się zareagować. Każdy wiedział, że to nieunikniona konsekwencja dla Gjaladenu, cena, jaką królestwo musiało zapłacić. Lecz niewielu rozumiało prawdziwe tło tego wydarzenia. Za pozorną koniecznością kryła się desperacja monarchy, dławiąca obawa przed utratą tronu, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej kruchy. Osłabiły go narodziny córek, których los będzie już tylko narzędziem politycznych sojuszy, a jeszcze wcześniej, śmierć jedynego syna, tragedia, która zachwiała fundamentami dynastii. Władca, którego ród od wieków słynął z potęgi, teraz zmuszony był balansować na granicy upadku, chwytając się ostatnich, desperackich rozwiązań, by utrzymać władzę. Małżeństwo to było jednym z nich.
- No kochana – Quarrenhal pastwił się tonem przesyconym kpiną. – Nie udawaj, że nie odwzajemniasz moich uczuć. Są czyste jak… no właśnie, jak mój panie?
- Przestań – przerwał mu Baris. – Lepiej skup się na przygotowaniach do uczty weselnej. Podczas twojego bujania w obłokach, postanowiłem wysłać zaproszenia. Przybędą ci, którzy są niezbędni do zawiązania odpowiednich sojuszy. Nazajutrz zjawi się tu Jekaterina Monfort z Wyjącego Fjordu, a także inni zacni goście, którzy wniosą coś więcej niż tylko towarzystwo. Oby wtedy twój język był równie rozwiązły jak teraz.
- Nie tracisz czasu.
- Nie. Staram się go wyprzedzać.
- A co z moimi synami i ludźmi? – zapytał Zazdim.
- Nie martw się. O nich także pomyślałem. Przy dobrych wiatrach, zjawią się przed weselem.
- Miło wiedzieć, że moja opinia nie miała tu znaczenia.
- Zależało ci, aby wszystko odbyło się jak najszybciej to możliwe, czyż nie? Dlatego też pozwoliłem sobie na wybory. Stoły będą uginać się od wykwintnych potraw, lampiony z barwionego szkła oświetlą wieczór, a goście zasiądą na dębowych, rzeźbionych ławach.
- No dobrze.
Morski Lord sunął wzrokiem po księżniczce, pożerając ją jak wilk, który czuje smak zdobyczy na języku. Każdy skrawek ciała, każdy szczegół stroju chłonął z drapieżną zachłannością, aż wreszcie coś go zatrzymało. Coś było nie tak. Jego spojrzenie spoczęło na bliźnie po odciętym palcu. Skóra w miejscu dawnej rany była blada, niemal perłowa, napięta jak stara pergaminowa karta. Wokół zagojonego kikuta biegły cienkie, ciemniejsze linie, przypominające pajęczą sieć, świadcząc o bezskutecznej próbie ciała, by raz jeszcze spleść w całość to, co bezpowrotnie utracone.
- Chcesz mi dać wybrakowany towar?! – zagrzmiał, nie zważając na obecność innych. Twarz ściągnęła mu się w wyrazie gniewu, jakby oto właśnie odkrył robaka dryfującego w kielichu wina.
Król Baris leniwie zwrócił wzrok ku ręce Sarenki, niemal z rozbawieniem, jakby brak palca był ledwie drobną rysą na błyszczącym klejnocie. A jednak gniew Morskiego Lorda należało ugasić, zanim rozlałby się na kruche fundamenty sojuszu. Spojrzenie króla powoli przesunęło się na Nokramę.
- A już miałem cię pochwalić… – zaczął powoli, tonem zwiastującym burzę. – Za to, że w pojedynkę udało ci się ją odeskortować. No, udało… ale nie dopiąłeś wszystkiego na ostatni guzik. – W tej krótkiej wypowiedzi kryła się nie tylko krytyka, ale i cicha, bolesna prawda. Wszyscy zgromadzeni natychmiast zrozumieli, że odnosi się to do utraconego palca.
Milczący Rycerz pozostał nieruchomy, nie zdradzając żadnego śladu emocji. Kamień nie reaguje na deszcz.
- Wynagrodzę ci tę stratę – zapewniał Baris. – Poza obietnicami złożonymi na papierze, dostaniesz także złoto. Bardzo dobrze na tym wyjdziesz.
- Nie... – odpowiedział spokojnie Zazdim. – Chcę czegoś innego.
Król Niebołamacz na chwilę zawahał się, zaskoczony odpowiedzią.
- Co takiego?
Zazdim postukał palcem w dołeczek na brodzie, udając, że się zastanawia.
- Ciszę – rzekł w końcu. Podniósł dłoń i, powoli, z pewnością, wskazał na Burzowego Szpona, który stał niedaleko. – Uczynię go kapitanem swej osobistej straży. Niech stanie się opoką obrony, która będzie strzec mojego dworu przed każdym zagrożeniem.
Ta prośba nie przypadła do gustu królowi.
- Zostawcie mnie samego z Nokramą – rozkazał stanowczo.
Służący pokłonili się nisko i opuścili salę z tupotem odzianych w pantofle stóp. Tuż za nimi podążyli gwardziści, w tym dwóch najbardziej zaufanych: Nemtor i Tasak, których kroki uzupełniał głośny, metaliczny chrzęst butów wykonanych z garbowanej skóry.
Veyris delikatnie podeszła do Sarenki, spojrzała na nią z pełnym zrozumienia wzrokiem, a potem skinęła głową w kierunku drzwi prowadzących do jej prywatnych komnat.
W pomieszczeniu stały liczne ozdobne krzesła, wyściełane skórą i tkaniną, a na podłodze leżały grube, wełniane dywany, które nie tylko chroniły przed chłodem, ale dodawały przestrzeni przytulności. Wysokie, łukowate okna, osadzone w kamiennych framugach, przysłaniały ciężkie, aksamitne zasłony w bogatych odcieniach purpury i złota. Ogromne łóżko królowej miało baldachim z tkaniny, wyszywanej na kształt nieba, zaś poduszki były wypełnione pierzem i pokryte jedwabnymi poszewkami. Przy ścianach ustawiono stoły z różnorodnymi instrumentami, drogimi filiżankami, świecznikami, oraz zbiorami rozmaitych muszli i kamieni szlachetnych.
Jednak wszystko zdawało się jedynie tłem dla służącej, która jednocześnie bujała dwie kołyski, ozdobione rzeźbieniami przypominającymi orle skrzydła. Ich subtelna elegancja kontrastowała z wytwornością otoczenia, dając wrażenie spokoju i czułości. Z każdym ruchem dziewki, kolebki poruszały się w rytm szeptów powietrza, a królowa z uśmiechem spoglądała na te obrazki ciepła.
- Są piękne – powiedziała Mildred, ostrożnie podchodząc do bliźniaczek, jakby obawiała się zakłócić ich sen.
- Są jak dwie krople wody, nieprawdaż?
- Tak... – przeciągnęła, czując, jak w jej wnętrzu kłębią się nerwy.
- Chcesz wziąć jedną na ręce?
Sarenka odruchowo wyprostowała się i skłoniła głowę, jak nakazywał dworski ceremoniał. Dłonie mimowolnie zacisnęły się na fałdach sukni, przypominając o lekcjach, które wcześniej wydawały jej się zbędne. To właśnie one, teraz okazały się tarczą, pozwalającą zachować opanowanie i należytą ogładę w obecności królowej.
- Wasza Niebosiężność – zaczęła z szacunkiem. – Bałabym się, że skrzywdzę niemowlę...
Jednak Veyris jedynie uśmiechnęła się łagodnie i gestem nakazała służce podać dziecko. Kobieta posłusznie nachyliła się nad kołyską i z wprawą uniosła jedno z niemowląt, po czym ostrożnie wsunęła je w ręce Mildred.
- To Santori – oznajmiła cicho królowa, spoglądając na córkę z nieukrywanym uwielbieniem.
- Ty także zostaniesz kiedyś matką.
Oczy Mildred zaszkliły się od niespokojnych myśli. Królowa, która przywykła do spoglądania w dusze innych, nie potrzebowała więcej, by dostrzec prawdziwe źródło bólu.
- Wiem, co cię trapi – kontynuowała spokojnie, splatając palce na jedwabiu swojej szaty. – Ale taka jest powinność kobiety. Księżniczki. Nasz los nie należy do nas, choć udajemy, że mamy nad nim władzę.
Na twarzy królowej nie zadrgał żaden mięsień.
- Zazdim ma już swoje lata – mówiła dalej. – Być może czas niedługo cię od niego uwolni. Ale dopóki to nie nastąpi… skup się na przetrwaniu.
Mildred zaczęła się zastanawiać jeszcze głębiej. Jeśli naprawdę wyślą Nokramę do Madenfal, może przynajmniej nie spotka mnie nic złego – pomyślała. Słowa królowej brzmiały jak wyrok, choć wypowiedziane były z kobiecą troską. Czy zawsze tak wyglądał los kobiet?
- Pani… czy mogę o coś zapytać? – wyrwało jej się, nim zdążyła się powstrzymać.
Veyris uniosła lekko podbródek, mierząc ją spojrzeniem, w którym czaiła się zarówno cierpliwość, jak i ocena.
- Mów, moje dziecko.
- Czy mój ojciec mnie sprzedał… czy naprawdę nie miał wyjścia?
- To Król Baris wydaje cię za mąż – odparła powoli. – Do ojca możesz mieć tylko jeden żal, że zbyt długo zwlekał z decyzją. Gdyby to stało się wcześniej, kto wie? Może byłabyś teraz gdzie indziej, z kimś innym. Ale nigdy nie dowiesz się, czy ten ktoś byłby lepszy… czy gorszy. Czeka na ciebie płaszcz oblamowany złotą koronką, czerwona suknia z najdelikatniejszej wełny, i wianek spleciony z najpiękniejszych kwiatów, przeplatanych gałązkami mirtu. Nie cieszysz się? Czy to nie jest dzień, na który czeka każda dama?
Mildred poczuła, jak chłód wpełza jej pod skórę, dreszczem przecinając kręgosłup. Przyszłość, którą dotąd postrzegała jako zamazaną, nagle stała się boleśnie wyraźna.
Z drugiej strony król miał do pogadania z Nokramą. Ten zdjął hełm i w milczeniu obserwował, jak jego pan powoli usadawia się na tronie. Z Milczącym Rycerzem nigdy nie było kłopotów – lojalność tego człowieka była niezachwiana, jak stara skała, która przetrwała burze dziejów. A jednak… ostatnia eskorta pozostawiła pytania, na które Baris chciał poznać odpowiedzi. Zdawał sobie sprawę jak nikt inny, że nie usłyszy odpowiedzi, ponieważ... Nieważne. Musiał czytać z jego oczu. Prawda tego rycerza tkwiła w spojrzeniu, w sposobie, w jaki zaciskał usta, jak kładł dłoń na rękojeści miecza.
- Rozumiem, że napotkaliście przeciwności – zaczął w końcu, z pozoru niedbale muskając palcami złoconą poręcz tronu. – Zawsze pojawiają się w najmniej odpowiednim momencie, ale jakoś trzeba uspokoić dziadka. Oddam cię do jego służby, ale spojrzymy na to inaczej. Nie myśl sobie, że cię oddam komukolwiek. Potraktuj to jako następny rozkaz. Będziesz moimi oczami w Madenfal. A co do dziewczyny, niech robi z nią, co chce. Jest już jego.
Jeszcze nie... – Nokrama zagotował się w duchu. Z jakiegoś powodu wszystko to nagle przestało mu się podobać.
Nagle wrota do sali rozwarły się z głuchym echem, a do środka wkroczył mężczyzna, którego Niebołamacz nie potrafił rozpoznać. Jego sylwetka rysowała się w świetle korytarza. Tuż za nim, powoli i z widocznym wysiłkiem, szedł Hjalkan. Lewą ręką wodził po korpusie, nieustannie dotykając bandaży, które prześwitywały spod lnianej koszuli. Blada twarz i zacienione oczy zdradzały wyczerpanie, lecz mimo to dotarł do stolicy, pokonując ból i zmęczenie. Król patrzył na niego w milczeniu, czując, że Tropiciel nie wróciłby, gdyby nie miał ku temu ważnego powodu.
- Wasza Niebosiężność – odezwał się Hjalkan słabym, przytłumionym głosem. – Wiem, że nie chcesz o tym słuchać, ale…
Zanim zdążył dokończyć, król uniósł dłoń, przerywając mu zawczasu.
- Wystarczy. Nie zamierzam słuchać o tej przeklętej wronie. Podczas gdy Vezgan wyciąga mi drzazgi z rąk wraz z Nokramą, ty tracisz czas na gonitwę za ptaszyskiem, karmiony jakimiś bajaniami. Powiedz mi, czy to przystoi temu, kto nosi miano Burzowego Szpona? Może powinienem je odebrać i oddać komuś, kto potrafi odróżnić obowiązek od mrzonek?
Po chwili wzrok Barisa padł na figurę stojącą nieopodal.
- A ten obdartus? Kim on jest? – Zmrużył oczy w nieufnym grymasie, uważnie lustrując przybysza od stóp do głów. – To ktoś ważny? – Przeniósł spojrzenie bezpośrednio na mężczyznę. – Kim są twoi rodzice?
- Nikim ważnym, mój panie. – Verdon wymówił te słowa spokojnie, nisko pochylając głowę. Ale w myślach kpiąco dopowiedział sobie resztę: Dziwką i pijakiem.
- Biorę go pod swoją pieczę – powiedział wreszcie Hjalkan. – Przyda mi się ktoś taki jak on.
- To bez znaczenia. A gdy nieprzyjaciele zrobią wyłom w naszych murach, już wszystko przestanie mieć znaczenie. Nie możesz tak znikać i wracać, wracać i znikać. Dni umykają jak cień, a ty myślisz, że twój powrót wystarczy, by wszystko wróciło do porządku? Twoje wybory, ale moja głowa.
- Wiem o wszystkim. Jestem na bieżąco. Lecz nie pojmuję jednej rzeczy. Czemu zdecydowaliście się uderzyć na Velisdei i Biały Róg, a teraz Ba...
- Ćśśś – Król przerwał mu raz jeszcze, przykładając palec do ust maski. – Nie jesteś tu od tego, by pojmować. Nawet zwykli tropiciele wiedzą już, że Skoroświt gnije w Barkleach. Albo udowodnisz im, że to tylko chwilowe zaćmienie, albo zaczną podważać twój autorytet. – Przechylił głowę lekko na bok. – Rozumiesz?
- Chciałem rozwiązać większy problem... Gjaladen umiera. Jeszcze chwila, a głód rozpełznie się po każdym regionie. Wojna nie będzie szwem w dziurawych butach, lecz ostrzem, które je rozetnie do cna.
Baris parsknął cicho, ledwie skrywając drwinę.
- Jeśli coś tu umiera z głodu, to twój falkon – odbił bez ogródek. – Wiesz, ile owiec pożera w trakcie jednego księżyca? Wiesz, ilu ludzi przez to nie dożyje następnej wiosny? Z dzisiejszym dniem to się kończy. Przestaniesz zajmować się błahostkami i wreszcie weźmiesz się za sprawy, które rzeczywiście mają znaczenie. Gjaladen nie nakarmi się twoimi sentymentami, nie ocali go twój upór. Póki co czekaj na mój rozkaz. I doprowadź się do ładu. Za kilka dni wesele. Nie chcę widzieć cię w tym stanie.
- A co z Nokramą? – Starał się zabrzmieć obojętnie.
- Przez jakiś czas będzie pełnił służbę w charakterze kapitana.
- Czyjego?
- Lorda Zazdima Quarrenhala.
Imię to padło ciężko, jakby samo w sobie było obietnicą nadchodzących kłopotów.
- Wedle rozkazu, mój panie – rzekł, lecz w jego głosie można było usłyszeć nutę zawodu. W głębi duszy czuł gorzki niesmak. Król, zaślepiony żądzą władzy i niepotrzebną wojną, zdawał się nie dostrzegać, jak jego królestwo chyliło się ku upadkowi. Powinien był ratować swój „świat”, zamiast rzucać go w otchłań krwi i ognia.
Tropiciel skłonił lekko głowę na znak posłuszeństwa, choć myśli powędrowały zupełnie gdzie indziej. Odwrócił się na pięcie i ruszył ku wyjściu, lecz nim przekroczył mury warowni, zatrzymał się i rzucił do Nokramy:
- Chodź ze mną, bracie. Mam ci coś do powiedzenia.
Nie czekał na odpowiedź, wiedział, że ten pójdzie za nim. Następnie zwrócił się do Klyffenhyda, który stał nieco na uboczu, przyglądając się wszystkiemu z zasmuconym wyrazem twarzy.
- Dopilnuj, żeby Verdon otrzymał należną mu gościnę. Niech nie braknie mu niczego, aż wrócę.
- Tak jest, Burzowy Szponie – przytaknął ochmistrz, wiedząc, że każdy rozkaz wydany przez niego miał swoje znaczenie i swoją cenę.
I wyszedł. Strażnicy, których mijał zwykle myśleli, to co zwykle – Hjalkan nie odchodził bez przyczyny. A gdy wracał, wracał z odpowiedziami… lub z mieczem ociekającym krwią.
Na dziedzińcu wiatr niósł w górę drobiny kurzu. Niebo było czyste, rozciągnięte nad ziemią jak jedwabny baldachim utkany ze światła. Słońce zawisło wysoko na firmamencie, rozlewając swe złociste promienie na świat poniżej. Jego blask odbijał się od chropowatych szczytów baszt i połyskiwał w metalowych okuciach bram. Był to ten rodzaj pogody, który zwodził i oszukiwał, obiecywał spokój, podczas gdy pod powierzchnią rzeczywistości wrzało nadciągające nieszczęście.
Miejsce, do którego się udali, zwano Burzową Jamą. Imię to nie było nadane przypadkiem, ani odniesieniem do pogody. Ukryta na skraju stolicy, gdzie wiatr wył między nagimi skałami, stanowiła dom dla Dredhara – olbrzymiego falkona, pana niebios, którego cień budził trwogę nawet wśród najodważniejszych. Królewscy owczarze regularnie karmili jego nienasycony głód, zwłaszcza podczas długiej nieobecności Hjalkana, lecz niewielu więcej śmiało podejść zbyt blisko.
Skalisty przybytek, wznoszący się niczym martwa, kamienna twierdza, był jego gniazdem, surowym i nieprzyjaznym dla intruzów. Urwiska wokół legowiska sterczały jak połamane kły, a cienie zalegające w szczelinach zdawały się echem tych, którzy odważyli się tu wkroczyć bez zaproszenia.
Wszędzie walały się kości – bielone przez czas i roztrzaskane potężnym dziobem drapieżnika. Czaszki jeleni, pęknięte kręgi baranów, poszarpane szczątki stworzeń, które kiedyś miały nieszczęście wznieść się zbyt wysoko lub błądzić zbyt blisko. Powietrze było ciężkie od woni rozkładu, przesycone zapachem padliny, gnijących resztek i ostrego pierza.
Burzowa Jama nie była zwykłym gniazdem, a tronem dla nieokiełznanej siły, dla istoty, która znała nie tylko głód, przestworza i krew, ale także więź przyjaźni.
Oboje weszli do wnętrza, całe gniazdo zadrżało w odpowiedzi na ich obecność. Głęboki, przenikliwy odgłos falkona niósł się ścian od kamiennych ścian. Dźwięk ten przypominał krzyk burzy, tnący samą ciszę. Wkrótce Dredhar zbliżył się do nich, skrzydła zdawały się wypełniać cały obraz, trzepotały z siłą, która wytwarzała podmuchy wiatru, rzucające drobinki piasku i kawałki kruszących się skał. Wszystko to wywoływało wrażenie, że ziemia drży pod stopami.
W ułamku sekundy falkon rozpoznał swojego pana. Podleciał na odległość jednej włóczni. Hjalkan wykonał dwa kroki do przodu, wyciągnął rękę, i położył ją na ogromnym dziobie stworzenia. Gdy palce dotknęły ostrej powierzchni, jeszcze jeden dźwięk, niczym grzmot, rozbrzmiał w całej jamie. Falkon dla Nokramy wyglądał jak latająca góra srebra. Kilka uderzeń serca później wychwycił jedynie jakieś szepty:
- Nie mogłem zabrać cię ze sobą.
W odpowiedzi Dredhar zniżył jeszcze głowę w geście posłuszeństwa, a w legowisku zagościła cisza, która była tylko przedsmakiem nadchodzących decyzji.
- Prawda jest jak szlachetny kamień – powiedział wtedy Hjalkan do Milczącego Rycerza. – Wydobywa się ją przez długi czas, nieraz wbrew wszelkim przeciwnościom. Nie daj się pochłonąć Madenfal. To miasto jest... inne, niż się wydaje. Twoja lojalność wobec korony była zawsze godna podziwu, ale powoli wszystko to traci na znaczeniu. Nie buntuję, ani nie doradzam, twój rozum jest twoim własnym orężem. Król bawi się w intrygi, oddaje księżniczkę Zazdimowi, wysyła brata, by wybijał osady, które są nam potrzebne, a to wesele to tylko zwieńczenie całego tego brudu. Uważaj, bracie. Jesteśmy tym, o co walczymy, i tym czym żyjemy.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania