Jeszcze wymyślę nazwę

Demon nachylił się w stronę domu, a jego wielka, brzydka twarz przez chwilę tkwiła w oknie. Przypominała efekt wyjątkowo nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, kiedy koń i małpa postanowiły zbytnio zbliżyć się do siebie. Nieszczęsne dziecię, stworzone na podobieństwo nikogo, o rozmiarach dwóch stodół, przycisnęło dwie wypustki do tafli szkła. Macki przesuwały się po szybie, delikatnie stukały w powierzchnię i zostawiały obślizgłe ślady.

– To tylko ja – mruknęła istota, siedząca w domu. Bestia syknęła z rozczarowaniem. Przez chwilę wyglądała jakby chciała odpowiedzieć: „No przecież wiem, ale po prostu się nudzę. Nie ma tam nikogo do zabicia?”, jednak nie doczekała się odpowiedzi.

Stworzonko tylko przewróciło kolejną stronę książki i poprawiło zaciśniętą na szyi, masywną obrożę. Demon stuknął macką raz jeszcze i nerwowo pogrzebał kopytem w ziemi. Po chwili odszedł, aby w nieskończoność przemierzać wciąż te same obszary wyspy i lasu po drugiej stronie.

*

– Powinnaś podziękować za te dary swojej boskiej patronce. – Mężczyzna najlepsze lata definitywnie miał już za sobą. Wątrobiane plamy zdobiły jego twarz, a dłonie coraz częściej drżały, gdy chwytał za łyżkę. Choć przed starością nie było ucieczki, Lingeron jeszcze znajdował dogodne kryjówki. Życie, spędzone jako najemnik, nieźle hartowało i konserwowało ciało.

– O boska patronko, dziękuję ci, że rękami mego wuja, przyniosłaś do chaty zarżniętego królika i uczyniłaś gulasz. Cześć i chwała na wie…

– Przestań.

Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami i wzięła pajdkę chleba. Kiedyś takie zachowanie byłoby niedopuszczalne. Kiedyś. Teraz uwierająca obroża zmieniła wszystko. Łańcuch energetyczny, jakby utkany z błękitnego światła, spajał się z więzami i oplatał drzewo rosnące wewnątrz domu. Starannie zabudowane, wyrastało wysoko ponad dach, niczym chorągiew, wbita we wrogie truchło.

– Zrobiłaś listę tego, co potrzebujesz? – Mimo że usłyszał potwierdzenie, wstał i zaczął przeglądać zawartość szafek. Upewniał się, że te kuchenne uginają się ciężarem puszkowanego i sypkiego jedzenia, w łazience jest zapas papieru toaletowego, mydła i pasty do zębów, a w kufrze w sypialni są bandaże, leki przeciwbólowe i przeciwzapalne. Gdy zakończył obchód, usiadł ciężko. Flegma zalewała mu płuca, więc minęła chwila, nim przestał kaszleć i odezwał się do siostrzenicy.

– Dobrze, to… to chyba wszystko. Powinienem już iść.

Dziewczyna wymownie zerknęła na listę, leżącą na stole. Lingeron otarł niechlujnie krzaczastą, przetykaną siwizną brodę i wziął kartkę papieru. Tylko prześlizgnął się przez nią wzrokiem. Dotychczas krytycznie komentował niemalże każdą pozycję, która była wpisana.

„Miód? Przecież ostatnio ci przynosiłem, zużyłaś cały słoik?”

„Czekolada…? Nie powinnaś obżerać się słodyczami. Musisz ćwiczyć. A nie leżeć i gnuśnieć.”

„Balsam do ciała? Nie bądź śmieszna.”

To był swoisty rytuał marudzenia. Mimo to praktycznie zawsze przynosił wpisane rzeczy. Kiedyś podarował jej serię romansów, bo „sprzedawca powiedział, że dziewczęta w twoim wieku lubią czytać te książki.” Oczywiście, Lingeron dawno temu zapomniał, że Calico nie jest już nastolatką.

Tym razem, dla zabawy wpisała, że potrzebuje koronkowej bielizny, balowej sukni, złotych pantofli i czerwonej pomadki. Kulminacją wieczoru miała być reakcja Lingeona na te dodatki. Nawet nie zwrócił na to uwagi.

Ostatnimi czasy przynosił jej absurdalnie dużo żywności i środków higienicznych. Do transportu używał okulbaczonego konia oraz muła, a Calico już nie miała gdzie układać wszystkich produktów, które dostawała. Nawet regał z książkami uginał się pod ciężarem coraz to nowszych tomiszczy.

– Ty już nie wrócisz, prawda? – powiedziała, niby od niechcenia, jakby przy nudnej grze w karty całkowicie odgadła zamiary przeciwnika.

– Nie bądź głupia.

Jednak cisza zawisła między nimi, a dziewczyna wiedziała, że ma rację.

– Dlaczego? Zrobiłam coś nie tak? Przecież…

Lingeon spojrzał ze złością na siostrzenicę. Przez chwilę jego wzrok zatrzymał się na obroży. Tej ciężkiej, kaleczącej skórę przy nagłych ruchach, którą sam kiedyś założył.

– Nie bądź głupia – powtórzył gniewnie. – Po prostu nie mam czasu, aby cię niańczyć cały czas. Wrócę, tylko trochę później. Przyjąłem misję i… – Nagle zamilkł.

– Ale wrócisz, tak? – Przyczyną wielu tragedii często jest chęć ciągłego upewniania się i usłyszenia wymarzonych kłamstw. Mężczyzna chrząknął, jakby twierdząco.

– A ty… – zaczął, łypiąc na dziewczynę niczym na kandydata do swojej drużyny najemniczej – musisz ćwiczyć. Być silna, żeby obronić się przed złymi ludźmi. Oni kiedyś przyjdą, rozumiesz. I to… – Sękatym palcem wskazał na obrożę – dla twojego dobra. Pamiętaj o tym. Nie wolno ci opuszczać wyspy.

Calico skinęła głową.

– Będę… – Mężczyzna rozejrzał się dookoła, jakby na ścianach była odpowiedź. – Najpóźniej na jesieni. To tylko kilka tygodni.

– Zrobię ciasta, i… – Lingeon nie słuchał. Odwrócił się plecami do dziewczyny.

– Gdzie jest demon? – zapytał, wpatrzony we własne dłonie.

Przez chwilę oczy Calico lśniły błękitnym światłem, takim samym, jakim mienił się łańcuch. Na jej twarzy zakwitły sigile, gdy za pomocą golemów, umieszczonych na całej wyspie i krawędzi lasu po drugiej stronie, przeszukiwała teren. Calico sama je stworzyła i wysyłała na zwiad. Z początku Lingeon był o to wściekły, jednak szybko odkrył limit powierzchni, po której krążą stwory. Zresztą, dziewczyna musiała czymś wypełnić lata, spędzone na wyspie.

– Jest na południu. Jak wyjdziesz teraz, nie natkniecie się na siebie. – Lśniące oczy zgasły i wróciła ta sama, szara barwa, co zwykle.

– Dzięki… – mruknął, poprawiając umieszczoną przy pasie broń. – Wrócę – dodał po chwili, otwierając drzwi wejściowe.

Więcej nie wrócił.

*

 

Dwa lata później

 

– Potwierdzam obszar do wycinki. – Jeden z mężczyzn zerknął jeszcze na mapę i czytnik, upewniając się, że są w dobrym miejscu. Inni czujnie łypali dookoła.

– To po tej puszczy krąży demon?

– M-hm. Jednak nie w tej części.

– Ponoć – wtrącił drugi. – Słyszałem, że tutaj też łazi.

– Geto nam płaci. Więc zamknijcie mordy i weźcie się do roboty.

Za plecami wciąż mieli widoczną ścieżkę, prowadzącą do miasteczka. Ciąć tylko obrzeża, stopniowo wchodząc coraz głębiej. Broń w pogotowiu. Innych rozkazów nie przewidziano.

Brak jakiegokolwiek kontaktu, nie licząc spłoszonej zwierzyny, z każdym dniem usypiał ich czujność. „Demon? Dajcie spokój, wielkie bestie są niemalże wymarłe.”

– A to co, kurwa? – Drwal wskazał palcem coś na drzewie w oddali. Pozostali mężczyźni, jak na rozkaz, zerknęli w tamtą stronę. Na gałęzi stało sękate stworzenie. Było półprzezroczyste, jakby wykonane z żelatyny i tylko jarzące się, błękitne oczy wyróżniały się z daleka. Humanoidalna, obła sylwetka z pozoru poruszała się niedbale i niezdarnie, jednak w ruchach istoty było coś niepokojącego.

– To demon?

– Nie, kurwa… Wygląda ci to gówno na wielką bestię? – Jeden z drwali zacisnął mocno dłonie na siekierze. – Niech no podejdzie.

Glutowate stworzenie wygięło łeb, uważnie słuchając. Po chwili przechyliło się i z głośnym plaśnięciem upadło na ziemię. Mężczyźni zerknęli na siebie, jakby nie do końca wierzyli w to, co się działo na ich oczach i tylko śnili wyjątkowo absurdalny sen.

– Dalej nie możecie. – Istota na nowo zaczęła formować się w swój dawny kształt.

– Co?

– Gówno, wypierdalać. – Tym razem głos dobiegł gdzieś obok. Kolejny stwór, podobny do poprzedniego, łypał na nich zza drzew. Zaraz wyszedł jeszcze jeden. Ten nie przypominał humanoida, lecz niewydarzonego, półprzezroczystego jelenia. Nieproporcjonalnie mały łeb, krzywe nogi, rozłożyste, zbyt wielkie poroże i karykaturalny chód przypominały niezbyt udane, dziecięce figurki lepione z gliny. Coś podobnego do goryla stanęło obok jelenia i uniosło na tylnych łapach, znacznie górując wzrostem nad drwalami.

Naraz tylko jedno ze stworzeń miało błękitne, lśniące oczy. Te co rusz przeskakiwały na innego chowańca, zupełnie jakby dzieliły umysły między sobą. Gdy nie świeciły, spowijała je mlecznobiała zasłona. Jednak kreatur złaziło się ich coraz więcej i więcej.

– Odejdźcie, póki możecie.

– Jazda stąd!

– Wasze flaki zawisną na drzewach – pokrzykiwały tym samym, chrapliwym, nieprzywykłym do artykułowanej mowy, głosem.

Jeden z drwali wziął zamach i z całej siły wbił siekierę w łeb najbliższej istoty. Sztych zanurzył się w galaretowatej masie, a stworzenie znieruchomiało, z wyrazem lekkiego zdziwienia w błękitnych, nienaturalnie lśniących, oczach. Mężczyzna spróbował powtórzyć cios. Jednak nie był w stanie wyciągnąć oręża, zaciśniętego niczym na imadle, w głowie stwora. Przeklął.

– Ostrzegałem. – Galaretowata substancja zaczęła wchłaniać ręce drwala, wciąż kurczowo zaciśnięte na siekierze. Błyskawicznie znikały palce, dłonie i przedramiona. Nieludzki wrzask poniósł się echem po puszczy. Stojący obok dwaj towarzysze rzucili się na pomoc. Jeleniowaty stwór z rozpędem zderzył się z nimi i nie minęło kilka sekund, gdy obaj tkwili w jego wnętrzu, niczym groszki w galarecie. Kreatury pędem ruszyły naprzód, wlokąc w sobie intruzów. Trzech pozostałych drwali nie trzeba było namawiać do ucieczki. Tylko jeden padł na kolana, mamrocząc pod nosem zapomniane modlitwy. Obłe stwory rzuciły się w pościg za zbiegami. Zderzały się z nimi i wywlekły na krawędź wycinki.

– Won. Mi. Stąd. – Jeleń plasnął w ziemię, wypuszczając drwali ze swojego wnętrza i uformował się na nowo. W jego ślad poszły dreptające obok humanoidy. Mężczyźni przerażeni wpatrywali się w kreatury, które powoli wracały w leśne odstępy.

– A ty co robisz? – Glutowaty stwór ze zdziwieniem wpatrywał się w klęczącego, zapłakanego drwala.

– M-modlę się, o-o leśny panie.

Istota kucnęła obok.

– Ale po jakie licho?

– P-proszę o zmiłowanie, leśny boże. Zrobię wszystko, w-wszystko, tylko mnie oszczędź.

Kreatura podrapała się po głowie. A raczej spróbowała to zrobić, bo jej kończyna na chwilę zniknęła we wnętrzu ciała, po czym pojawiła się znowu.

– No to ten, moja wola jest taka, że masz wypierdalać do swoich współziomków i nie wracać.

– C-co?

– No w tamtą stronę. – Glutowata łapka bez palców wskazywała kierunek za plecami nieznajomego.

– J-ja?

– No tak, ty, kurwa. A co, ja niby?

Mężczyzna uniósł głowę i wpatrywał się w stwora ze zdziwieniem.

– A-ale… czy ty… jesteś bogiem tego lasu?

– Jestem dokładnie takim bogiem, jakiego sobie wymodliłeś. A co, nie podobam ci się?

Drwal był całkowicie zdezorientowany. Obły stwór westchnął ciężko i wcisnął intruza w swoje wnętrze.

– Tak będzie szybciej, koleżko – mruknął, ruszając w stronę, w której wyrzucono jego współziomków.

Sigile na twarzy Calico zgasły, a ta przez chwilę wgapiała się w bezchmurne niebo, leżąc wygodnie na plecach. Golemy potrafiły wyłapywać i wyrzucać zbłąkane osóbki z lasu nawet bez jej interwencji. Choć czasami sprawowanie osobistej kontroli było nadzwyczaj przyjemne.

– No, Klementyno, misja bojowa zakończona sukcesem. – Przechodząca obok kura nawet nie zwróciła na nią uwagi. Dziewczyna odruchowo poprawiła obrożę i wstała, wpatrzona w przestrzeń po drugiej stronie wyspy. Żałowała, że nie mogła zobaczyć, jak uciekają z jej terenu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MKP rok temu
    Już mam tytuł "Opko o Demonie" nie dziękuj, taki już jestem???

    Oczywiście tekst jest spoko jak zwykle i czekam na Odium.
  • Persefona rok temu
    Mimo wszystko i tak podziękuję! I za nazwę, i za przeczytanie.

    Z Odium mam poważny kryzys i muszę się na spokojnie rozhulać ;x

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania