Kaleka księżniczka z końca świata ~Część druga~
SCENA 6
Data: Sobota, 15 lutego 2025
Godzina: 21:12
Miejsce: Pokój Lilki, dom rodzinny, wieś w woj. lubelskim
---
Siedzę w łóżku, światło z mojej lampki w kształcie kotka oświetla kawałek boazerii.
Pokój pachnie herbatą z miodem i cynamonem. Na głowie mam słuchawki – fioletowe, bezprzewodowe, moje ukochane – i leci Dadaroma. „Yours” zaczyna się tak melancholijnie, że chce mi się płakać.
Właśnie skończyłam czatować na czaterii. Znowu.
Nick: KalekaKsiężniczkaLilka.
Napisał do mnie ktoś, kto podał się za chłopaka z Poznania, 15 lat. Pytał, czy lubię BTS. Odpisałam: „Nie, wolę Visual Kei”. I już nie odpisał.
Potem wszedł ktoś, kto chciał zdjęcia moich stóp.
Zablokowałam. I życzyłam mu zgniłego mięsa w lodówce.
To daje mi satysfakcję. Trochę. Ale i tak czuję się dziwnie pusta po tych rozmowach.
Piszę do Józefiny.
„Hej. Właśnie leci Dadaroma i jestem smutna. Ty też tak masz?”
Nie odpisuje. Pewnie śpi albo ogląda jakiś serial. Zresztą, ona nie słucha Japończyków. Ale i tak ją lubię.
Zerkam w lustro. Mam dwa warkocze z czarnymi tasiemkami. Wyglądam jak czternastolatka. To dobrze.
Bo nie chcę być trzydziestką. Trzydziestki są nudne, mają dzieci, kredyty, psy, mężów, lunchboxy i termofory.
Ja mam herbatę. Fioletowe słuchawki. Dadaromę. I czaterię.
I boazerię na ścianach.
--
SCENA 7
Data: Poniedziałek, 17 lutego 2025
Godzina: 9:03
Miejsce: Kuchnia Lilki, dom rodzinny, wieś w woj. lubelskim
---
Siedzę przy kuchennym stole w mojej ulubionej za dużej bluzie z japońskimi napisami. Herbata parzy mi dłonie przez kubek, który dostałam kiedyś od Józefiny. Z napisem: „Nie jestem dziwna, jestem unikalna”. Matka lata gdzieś po domu, trzaska szufladami, potem znika do łazienki.
Wchodzi Basia, z rozwianym szalikiem, pachnąca mroźnym powietrzem i płynem do płukania.
– Dzień dobry, Lilka! – mówi z uśmiechem, jakby właśnie przyszła na imieniny, a nie do pracy.
– Cześć… – odpowiadam cicho. Głos mam jeszcze poranny, więc trochę zachrypnięty. – Herbata?
– Jeśli to ta twoja z miodem, to zawsze! – siada obok i zdejmuje rękawiczki. – Co dzisiaj robimy?
– Biblioteka. I może Biedra. Ale tylko jak nie będzie tłumu. I… niech mnie nikt nie dotyka – dodaję szybko, bo wiem, że Basia czasami „dla żartu” trąca mnie w ramię, a ja potem muszę się regenerować sensorycznie przez pół dnia.
– Obiecuję. Zero dotykania. Tylko słowa. Słowa są bezpieczne – mówi, parząc się herbatą, którą nalała sobie z dzbanka stojącego na stole. – Auć, mocna jesteś z tym imbirem.
– Zimno jest. Lubię, jak rozgrzewa gardło.
Patrzy na mnie chwilę z tym swoim lekko przekrzywionym uśmiechem.
– Coś się działo w weekend?
Zastanawiam się. Czateria. Cola Original. Dadaroma. Zero wiadomości od Józefiny. I matka, która zniknęła na całą noc i rano wróciła z pudrem na twarzy i „zmęczona jak po weselu”.
– Nie. Nic – mówię.
Ale Basia wie, że to znaczy „dużo”. Tylko nie gadamy o tym głośno.
---
SCENA 8
Data: Sobota, 10 czerwca 2017
Godzina: 18:41
Miejsce: Pokój gościnny w ośrodku rehabilitacyjnym pod Poznaniem
---
Siedzę na podłodze. Na kolanach mam pizzę w kartonie, na której są same oliwki i ser, bo Adela zapamiętała, że taką lubię. Jestem w dresie z Totoro, który zawsze wydawał mi się cool. W sumie dalej wydaje.
Daniel siedzi na wersalce. Adela obok. Śmieją się z czegoś, co powiedziałam, ale nie wiem, czy to był śmiech z sympatii, czy z litości. Ale wolę myśleć, że z sympatii.
– Lilka, serio, musisz kiedyś pojechać do Tokio – mówi Daniel, biorąc kawałek pizzy. – Ty byś się odnalazła w Harajuku.
Śmieję się. Za głośno. Trochę chrapliwie, ale to nic. Oni nie komentują.
– Pojadę, jak wygra Eurojackpota – mówię. – Albo jak mi Zenek Martyniuk zasponsoruje, bo polubi mój cosplay.
Adela prycha śmiechem.
– Lilka, ty jesteś jedyna w swoim rodzaju. – I dodaje po chwili: – Ale tak serio, ja nigdy nie widziałam kogoś, kto tak bardzo zna się na Japonii, nie oglądając anime.
Daniel kiwa głową. A potem… dotyka mojej dłoni. Tylko na sekundę. Jakby przypadkiem. Ale ja tę sekundę zapamiętałam do końca życia.
A potem wszystko się skończyło.
---
SCENA 9
Data: Środa, 12 marca 2025
Godzina: 9:12
Miejsce: Pokój Lilki
---
Otwieram szafę i przez moment czuję, że wszystko jest dobrze. Mam plan. Ulubiona bluza – ta z czarnym kotem i fioletowymi napisami. Miękka, ogromna, bez zamka, bez metek, bez niczego, co gryzie.
Sięgam po nią. Przykładam do twarzy. W sekundę robi mi się niedobrze.
– Nie… – szepczę. – Nie, nie, nie, nie…
Pachnie. Nie moim zapachem. Czymś ostrym, tanim, słodkawo-sztucznym. To ten płyn do płukania. Ten, co matka dostała od Zenona.
Czuję, jak zaczyna mnie piec skóra na karku, mimo że jeszcze jej nie założyłam. Oddycham przez nos. Jeden, dwa, trzy…
Wchodzę do kuchni, bluza przewieszona przez poręcz balkonika.
– Mamo, prałaś mi to?
Matka miesza coś w garze. Pachnie przypalonym mlekiem.
– No prałam, a co, brudna była. I co się drzesz?
– Ja nie krzyczę – mówię głośno, z trudem, bo już zaczyna mi się zacinać język. – Po prostu… Nie możesz tego płynu używać. Prosiłam.
– Dziecko, nie przesadzaj. Pachnie ładnie. A twoje rzeczy to już capiły, powiem ci szczerze.
– Mnie to boli. Fizycznie. To nie fanaberia.
– No weź, Lilka, serio? Boli cię zapach?
Nie odpowiadam. Wychodzę. Zabieram bluzę i zamykam się w łazience. Wkładam ją do miski i zalewam wodą z octem. Lepiej śmierdzić jak surówka z ogórków niż jak Zenon.
---
SCENA 10
Data: Sobota, 5 kwietnia 2025
Godzina: 17:52
Miejsce: Pokój Lilki
---
Leżę na łóżku, muzyka gra w słuchawkach. Dziś akurat Dadaroma, ich najdziwniejsza piosenka. Taka, że nawet nie wiem, czy ją lubię, ale nie mogę przestać jej słuchać. Ekran telefonu błyska. Józefina dzwoni.
Patrzę na to jak na jakiś znak z zaświatów. Nie rozmawiałyśmy od miesiąca. Albo dłużej?
– Halo?
– Lilka?
Jej głos. Od razu czuję, jak moje mięśnie twarzy się rozluźniają.
– Tak… hej.
– Sorry, że tak długo… miałam straszny okres. I nie tylko w sensie fizycznym – śmieje się krótko, gorzko. – Mama znowu w szpitalu, a ja próbowałam ogarnąć opiekę. I trochę się zawiesiłam.
– Nie szkodzi… Myślałam, że się obraziłaś.
– Ty głupolu. Prędzej świat się skończy, niż się na ciebie obrażę.
Uśmiecham się. Takim uśmiechem, co jest tylko dla niej. Nikt inny nigdy nie mówi do mnie „głupolu”.
– A co u ciebie? – pyta.
– Matka wyprała mi bluzę. Tą bluzę. Wiesz którą. Tym płynem. TYM.
– O fuj, tym który dostała od tego kochanka z Gdańska?
– No.
– Przysięgam, pewnego dnia spalę im ten związek kadzidłami z Japonii.
Śmieję się. Tak naprawdę.
– A potem… może każda z nas obejrzy to samo w tym samym czasie?
– Tak. Albo po prostu pogadamy do późna. Może o niczym.
– O niczym z tobą to jak o wszystkim.
Komentarze (4)
CZUJĘ ten opis bluzy. Tej z czarnym kotem. Od samego czytania zrobiło mi się przyjemnie... póki nie doszło do zapachu. Skojarzyło mi się z tymi sklepami w stylu "wszystko po 2 złote". Tam śmierdzi taką duszącą sztucznością. Nie lubię tam wchodzić.
Przyjemna część, ogólnie.
Dzięki za komentarz 💜
Po prostu wpadam w pułapkę próbując czytać wszystkich i w miarę po równo. Pewnie mogłabym trochę odpuścić, ale proza tu ostatnio ma trochę kryzys, więc nie chcę🤯
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania